środa, 29 sierpnia 2012

Protokół z sekcji własnych zwłok, czyli Bohumil Hrabal o pisaniu

Moich tekstów nie można nazywać rękopisami, ale maszynopisami. Piszę tylko na maszynie. Moje teksty powstają dużo wcześniej, niż zostaną wystukane. Powraca do mnie pewien motyw, który najchętniej odwiedza mnie daleko od maszyny, w głośnej samotności knajpy albo na spacerze, a nocami wizyty składają mi obrazy związane z tym motywem. A te wcale nie są kolorowe, tylko jak ze starego filmu. Potem podstawowy motyw rozszczepia się i nawiązuje do kolejnych obrazów, które, pozostając we wzajemnym związku przyczynowym z podstawowym motywem, ustawiają się w kolejce, a nawet jakby czepiają jeden drugiego i przyciągają. To jest tak, jak z wchodzeniem na drzewo: wspinasz się na wierzchołek, zawsze jedna ręka wyszukuje wyższą gałąź i tak bez przerwy aż do korony, skąd nie da się iść wyżej, a tam rozciąga się już tylko widok między ostatnimi gałązkami. Ten okres, kiedy obrazy walą się na mnie, wytwarzając niechciane organon, ten drugi ład, ten okres jest najpiękniejszy. Trwa parę miesięcy, czasem nawet lat, a mnie nigdy nie jest spieszno spisać te obrazy na maszynie, chociaż boję się wtedy, żebym przez jakąś pomyłkę nie kipnął. W tym okresie zawsze sobie naiwnie wyobrażam, że ta moja historia jest wyjątkowa i że przeniesienie jej z powietrza na białe kartki papieru kancelaryjnego zależy wyłącznie ode mnie. Tak, z powietrza, ponieważ ja widzę te moje obrazy poza sobą, chociaż wiem, że żaden obiekt nie istnieje poza podmiotem. Moje obrazy żeglują po niebie jak latawce. Ba, potrafię je nawet zatrzymać i przyjrzeć się im, są taką wyłącznie moją galerią... Jest to coś jak telewizyjna transmisja sportowa, transmisja, podczas której można kilka razy powtórzyć dramatyczne i sporne sytuacje. Gdybym miał do czegoś przyrównać moje pisanie na ulotnej tafli wody, to jako najbliższą mi kategorię wskazałbym sport. Wiem, że atleta parę miesięcy przygotowuje się do swojego wyjątkowego występu, którego nie da się powtórzyć, co najwyżej w telewizji. Ale literatura, a o niej powinienem mówić, ma swoją analogię z tenisem. Ta gra, game, ma określone reguły, ale one są tylko po to, żeby przynosić więcej zabawy, radości z gry – play. Każdy dobry tenisista od samego początku, już przed pierwszym serwisem nastawia swoje ręce i ciało na to, że zamiast trzech setów będzie ich grał pięć, że mecz może potrwać półtorej godziny, ale równie dobrze cztery. Wiem też, że tak jak Dukla przed każdym meczem koncentruje się w Vonoklasach, identycznie robi tenisista. W Wimbledonie widziałem Asha, który z zamkniętymi powiekami koncentrował się podczas przerw. To samo jest ze mną. Kiedy już skończy się moja koncentracja w głośnych samotniach czy na spacerach, kiedy już te moje obrazy dojrzeją zupełnie jak dziecko w łonie matki, wtedy nadchodzi niesamowita chwila, gdy próbuję dokonać swojego sportowego wyczynu, czyli przerobić kilkuwymiarowe obrazy na jednowymiarowe linijki wychodzące z maszyny do pisania. O ile pamiętam, piszę wyłącznie rano. A co najważniejsze, wieczorem nie wolno mi postanowić, że jutro zacznę pisać. To byłby koniec, podobnie jak koniec z pisaniem byłby wtedy, gdybym komuś opowiedział, oczym będę pisał. Okropnie lubię opowiadać, ale tylko obrazy i to tylko te niegotowe, które dzięki opowiadaniu jakoś się tak zaokrąglają, stają się lepsze i bliższe legendzie, anegdocie, fikcji. To jeszcze ujdzie, jest to taka plątanina, o której znów można myśleć w drodze do domu, utrwalać ten obraz. Ale pisanie to całkiem inna sprawa. To coś bardzo dwoistego, pisanie jest czymś, co wywołuje zachwyt, ale i lekką grozę, czymś, czego chcę i jednocześnie nie chcę, co mnie przeraża i zarazem napełnia złośliwą radością, kiedy widzę siebie samego wystraszonego swoim pisaniem. Zwykle, żeby zabrać się do pracy, muszę wstać nieprzygotowany, jakiś taki kompletnie przygaszony, powiedziałbym nawet, w stanie pewnej afazji. Powoli, mechanicznie golę się, ponieważ nieogolony nigdy nie napisałbym choćby linijki, podświadomie spryskuję się wodą brzozową, a potem zamyślony robię kawę. Lubię poranną kawę bez jedzenia, bo gdybym się najadł, wtedy z pisania i w ogóle z myślenia, byłyby nici. Później samiuteńki wypijam kawę, a gdyby mnie ktoś odwiedził przy kawie i papierosie, wtedy przestaję pić i palić, ponieważ te dwa piękne nałogi należą wyłącznie do mnie. Oddaję się im każdego dnia, zwiększając tak łaknienie, trochę podobnie jak księża, którym rano nie wolno jeść, co najwyżej wypić łyk wina, do tego podczas mszy. Tak więc piję kawę, wypalając jednego za drugim dwa papierosy, patrzę przez okno, palę i siorbię neskę, dojrzewając do startu, do tego punktu zerowego, który już Grecy nazywali początkiem mistycznego myślenia. I wreszcie pewnego dnia, o jakiejś godzinie i minucie, których nigdy nie znam z góry, siadam przy maszynie i jak atleci, zanim uklękną na starcie do biegu, ćwiczę palce i przeguby. A później zaczynam pisać tę swoją historię, ciągle w tym zerowym punkcie, ale z jednym jedynym reflektorem, którym jaskrawo oświetlam swoje obrazy wychodzące z tego pierwszego i depczące sobie po piętach, ciągną jeden za drugim podobne do rzeźnego bydła, wypędzanego z wagonu na rampie przez rzeźników, czasem obrazy zachodzą na siebie, przeskakują, ale ja nadążam wklepać je w maszynę, a gdy widzę, że wyrabiam się w tempie jedna strona na dziesięć minut, czasem tylko pięć, piszę dalej, choć nigdy nie wiem, co napisałem, ponieważ nie mam możliwości skontrolowania, a urok pisania na maszynie polega na tym, że tekst nie spływa z palców, tylko poprzez ich opuszki przenoszony jest na czcionki, a dopiero te odciskają literki na białej powierzchni papieru. Nie mam możliwości skontrolowania z tej prostej przyczyny, że piszę w okularach i kontroluję tylko czcionki, literki, a nie słowa. A ponieważ piszę spowity chmurą obrazów, których koniec już podczas pisania pierwszego obrazu jest spodziewany i nasycony obrazem następnym, więc piszę aż do wyczerpania. Moje obrazy wchodzą w maszynę w sposób, w jaki przekazuje się pałeczkę w sztafecie cztery razy sto metrów, gdy pierwszy kończy dystans, a ten drugi już od jakiejś chwili biegnie, żeby płynnie przejąć pałeczkę. I tak oto mój pierwszy dzień kończy się wyczerpaniem, widzę przed sobą stosik kartek i boję się do nich zajrzeć, bo znam siebie i dobrze wiem, że prędkiemu pisaniu towarzyszy dużo błędów, co dwie minuty czcionki sczepiają się i muszę je rozdzielać pstryknięciem. Zawsze piszę trzy, cztery godziny, a potem odwiedzam głośne samotnie, najchętniej chodzę do knajp, gdzie mnie nie znają, siadam i odpoczywam, nikt nie wie, że jestem brzemienny, nikt po mnie nie pozna, że akurat dopisałem coś, co budzi we mnie radość, ale i obawy. I myślę o czekających na mnie obrazach, o tych rzeźnych cielętach, których kolej nadejdzie jutro, i pilnuję się, żeby nie przedobrzyć i gdzieś sobie nie rozbić główki, w której są sznurki, trzymające na niebie tyle pięknych latawców. Następny dzień znów zaczynam od punktu zero, kawki i papieroska, a papierosy lubię tylko mocne, tak mocne, że już po dwóch robi mi się niedobrze, a gdybym wypalił papierosa wieczorem, wtedy już nie zasnę, pan Menzel mówi o mnie, że wyglądam jak piłkarz zaraz po meczu, to fakt, ale w gruncie rzeczy jestem wrażliwcem, czułym sejsmografem, dostrzegam i kaleczę się sprawami, których, o dziwo, nie widzą inni. Piszę więc w tym rytmie, lękam się weekendu, ale już poniedziałek i na szczęście nic mi się nie stało, no to dalej piszę na maszynie, a ballada jest dla mnie liryczno-dramatyczna niczym tenisowy mecz: dziewięć-siedem, siedem-pięć, sześć-cztery... Dopiero gdy skończę ostatnią linijkę, kiedy ostatni obraz juŜ zakończy ten przeznaczony wyłącznie dla mnie seans filmowy, wtedy odstawiam maszynę, głaszczę się, uśmiecham do swojego odbicia w lustrze i mówię do siebie: „Ech, mały, mały", tak jak Tonda Panenka po strzeleniu gola mawia: „Gościówa jesteś... ". Dopiero wtedy jestem w stanie popatrzeć, co to właściwie napisałem? Co takiego całe moje ciało i dźwignie moich rąk, i opuszki palców ściągnęły z powietrza na papier kancelaryjny A 25? I zaczynam filować na te kartki, nieśpiesznie, tak jak się filuje w karty przy ferblu, tym czeskim pokerze, albo oczku, podobnie przez dziurki zaglądam do zamkniętej pocztowej skrzynki i po kolorze listu widzę, że to chyba nekrolog, a czasem biorę nożyczki i trochę podnoszę przesyłkę, a jak uznam, że może być nieprzyjemna, to upuszczam ten list i obiema rękami wykonuję gesty, które spychają tę nieprzyjemność na później, odsuwają ją na kilka dni... I tak powoli uspokajam się i oswajam z pierwotnym tekstem, z tym swoim maszynopisem, i widzę, że pełno w nim zająknięć oraz przejęzyczeń, śledzę ten nieregularny tok zdań, a później, gdy zdobędę się na odwagę, siadam, biorę pióro i poprawiam, i uzupełniam, i zawsze w pewnym momencie zostaję do tej swojej historii wciągnięty, jak sędzia liniowy, który przygląda się grze zamiast patrzeć, czy piłeczka była w korcie czy już za linią, tak samo i ja niczym pierwszy rewizor, sprawdzam bieg opowieści, a jakby mnie ktoś wtedy obserwował, to zobaczyłby, że się uśmiecham albo marszczę czoło, a nawet ronię łzy, bo jako pierwszy czytelnik tak wzruszyłem się swoją story. Trzeba dodać, że mówię tu o trybie pracy nad Zbyt głośną samotnością i Obsługiwałem angielskiego króla. A mówię dlatego, że omyłkowo zostawiłem sobie pierwotne teksty. Dawniej lubiłem pozamiatać po sobie, żeby widzieć tego swojego dzidziusia porządnie wykąpanego. Teraz odwrotnie, cieszę się, że mogę go widzieć w pieluchach, a nawet pomyślałem, że gdybym miał pieniądze, to wydałbym właśnie te moje alia prima, to premier mouvement, to, co napisałem jako pierwsze. Chciałbym to wydać włącznie z moimi poprawkami i błędami maszynowymi, ale nie po to, żeby moje pisanie było jakąś wskazówką dla początkujących, tylko dlatego, że moje pierwotne teksty traktuję jak graficzne odbitki, które o mnie i o moim charakterze mówią więcej niż moja fotografia. Głośną samotność uznałem w końcu za balladę, za tenisowy mecz w trzech zażartych setach, podczas gdy Angielski król to powieść, tenisowa pięciosetówka. Stało się tak chyba dlatego, że przy Królu miałem lepszą kondycję, a może i dlatego, że przed sobą i wyłącznie dla siebie, miałem pełnych osiemnaście dni czystego czasu, a pewnie i dlatego, że Król ma pięć aktów, jak klasyczny dramat. Zresztą nie wiem, bo nauczyłem się pisać jakoś tak dziwnie, sam z siebie, tylko dzięki czytaniu i pisaniu, pisaniu i raz jeszcze pisaniu. Dopiero teraz, na stare lata zaczynam rozumieć i dziwić się, cóż to takiego ta gramatyka, dopiero teraz zwracam uwagę na konstrukcję i strukturę wewnętrzną. Pisania nauczyłem się tak, jak Cygan gry na skrzypcach, bardziej jestem wróblem niż jaskółką, fruwam, ale zawsze bez znajomości aerodynamiki, więc te formy, balladę i powieść, dopasowałem później, bo ja nigdy nie rozpoczynałem pisania z jakąś koncepcją. O Głośnej samotności mogę jeszcze powiedzieć, że pierwszą wersję napisałem takim apollinairowskim wierszem, chyba dlatego, żeby się nie wściekać z powodu interpunkcji, ale być może i dlatego, że całą tę historię postrzegałem jako czysto liryczną... Tylko że po jej pierwszej lekturze stwierdziłem, że pisałem praską czeszczyzną, nie slangiem, ale językiem mówionym. I wtedy dotarło do mnie, że ten mój motyw zwyczajnego człowieka, wykształconego wbrew własnej woli, jest pozbawiony ironii, że praska ironia wypłynie i sprawi więcej bólu w starannej literackiej czeszczyźnie. Podnieciło mnie to i wprowadziwszy się w nastrój, napisałem Samotność od nowa stylem, na który się zdecydowałem, pod wpływem chwili albo z wrodzonego niedbalstwa coś w tym pierwotnym tekście poprzestawiałem, coś lekko zmieniłem wiedząc, że właściwie niczego nie mogę w nim zepsuć, ponieważ bałem się go, a ze mną bywa tak, że jak się boję swego tekstu, to jest co najmniej dobry. I dopiero gdy po przeczytaniu wersji tego literackiego tekstu uznałem, że zyskał dodatkowo nie połowę, ale cały wymiar, że dopiero teraz ta opowieść stała się wzruszająca, ponieważ jej wymowa zadaje większy ból niż knajpiana opowiastka. Czyli zarówno Król jak i Samotność są tekstami napisanymi alia prima, podobnymi do pociągu osobowego, który za dnia wjeżdża do długachnego tunelu albo w ciemną, mroczną noc. Zarówno Król jak i Samotność są tekstami, których boję się czytać, a nawet spojrzeć choćby na jedną ich stronę, bo ja jestem już całkiem gdzie indziej i nie tylko że nie widzę tych swoich tekstów, ale co więcej, są mi obojętne i nie żebym nie lubił mówić o nich, ile odpowiadać na przedziwne pytania. Brzydzę się tego, a nawet wstydzę. Pisarz, którym już chyba jestem, powinien być dla swoich tekstów bezlitosny, bo przecież przede mną są motywy silniejsze od tych, od których odszedłem, pisarz powinien mieć odwagę pójść tam, gdzie znów będzie się bał, tam, gdzie nikt go nie czeka, gdzie teraźniejszość nie istnieje, przeszłość jest straszna, a przyszłość tak dobrze, ach, tak dobrze znana... 

Przełożył Jan Stachowski

Bohumil Hrabal "Protokół z sekcji własnych zwłok" [w]: tegoż "Piękna rupieciarnia", przekład Aleksander Kaczorowski i Jan Stachowski.

1 komentarz:

  1. przerabianie kilkuwymiarowych obrazów na jednowymiarowe linijki - jak on to trafnie ujął!

    OdpowiedzUsuń