wtorek, 28 sierpnia 2012

Credo

Stanisław Lem
Kraków, 26 stycznia 1977

Kochany Panie*,

dziś przyszedł list Pana z 22.12.76. Ostatni raz w zeszłym roku pisałem Panu 28 grudnia, przepraszając, jeśli można by to tak określić, za rugi związane z Bellowem, ponieważ "Humboldt's Gift" fatalnie mnie rozczarował. Malamuda czytałem, znam zarówno "The Assistant", jak tom "Idiots First", gdzie jest też coś o Fidelmanie. Oczywiście doceniam klasę Malamuda. Co do jakości tego pisarstwa nie może być dwu zdań. Gdybym jednak, pozwoli mi Pan na taką fantazję, ujrzał wróżkę, pytającą, czy chciałbym pisać jak Malamud, respective, czy chciałbym "stać się" Malamudem (sęk w tym bowiem, że proponowane spełnienie życzenia JEST podchwytliwe: jeśli Malamud pisze jak Malamud, to ten, kto pisałby akurat jak on, tym samym już musi być gorszy, jako wtórny, jest to sytuacja oryginalnego twórcy, jakim był Vermeer i jego genialnego naśladowcy Megerena). Więc powiedziałbym tej wróżce, że nie, na tym mi nie zależy.
Dlaczego? Dlatego, bo aut Caesar aut nihil. Dlatego, bo nie chcę być primus inter pares, lecz chcę być alienus. Inny, w tym sensie, że usiłuję literaturą z literatury wykraczać, w co? W Przyszłość? Nonsens. W działanie, rzecz prosta. Tym samym chcę niemożliwości, gdyż literaturą działać jak łopatą lub bombą nie można. Niemniej, tego chcę. To szaleństwo ma zresztą chlubne oraz monstrualne antecedencje. De Sade usiłował literaturą wykroczyć z literatury, żeby dopaść Kultury, wszystkich Ciał i Dusz ludzkich, żeby połamać gnaty gwiazdom, wykoleić planety z orbit, on naprawdę tego chciał. Wiedział, że to niemożliwe, i całe napięcie jego pisania bierze się ze świadomości owej niemożliwości właśnie, ta niemożliwość była mu najpotężniejszą ostrogą, to ona wydobywała z niego (a był jako artysta beztalenciem) najsprawniejsze, najbardziej udatne artykulacje. Wysiłek mój (daremny w powiciu) jest niejako odwrotnie skierowany. Literatura, rozpoznająca człowieka od wnętrza niejako, niedochodząca do granic normy gatunkowej w obłąkanym rozpędzie po to, żeby ją przebić, literatura sondująca człowieka, współczująca człowiekowi, biczująca człowieka, rozumiejąca człowieka, wybaczająca i nie wybaczająca, tego wszystkiego mi mało. Przypadkowość bowiem, deprecjonującą w zarodku ów wysiłek, widzę nie wewnątrz kolei losów poszczególnych, ale widzę ją jako patrona nieustannie pochylonego nad kolebką planetarną życia, nad ukształtowaniem się człowieczego ciała i umysłu, widzę bylejakość trafów ewolucyjnych, kosmicznych, adaptacyjnych, które wymodelowały nas – a w Stwórcę nie wierząc, nie mając tedy komu rachunków za tę całą kreacyjną mitręgę przedłożyć, nawet kierunku, nawet ultymatywnego Adresata moich wystąpień diatrybalnych mieć nie mogę, nie mogę liczyć nawet na to, że on Jest Gdzieś, ale Nieznany. Nikogo nie ma dla mnie takiego.

Ten mój stosunek generalnie unieważniający doniosłość wysokiego artyzmu takich pisarzy jak Malamud, oczywiście żadnym wywyższeniem się nad nich, z zawiścią ani pogardą tym bardziej nie ma nic wspólnego. Cele stawiałem sobie po prostu inne, i mogę też dodać, że rozumiem, w jakim stopniu cała ta nędza polityczna, w której zanurzony po uszy jestem, przyczyniła się także do mojego radykalizmu w literaturze. Niemałą część trudów poświęciłem wydobywaniu się umysłowemu z owej nędzy właśnie. Ale pozostał jako nadwyżka, by tak rzec, dalej skierowany impet. Jako Europejczyk wschodni wiem, znam tak dobrze, jak się zna twardość kamienia, wygląd sprzętów, zapach kwiatów i łajna, nadzwyczajną kruchość kultury, jej odwracalność totalną, jej chwilowe, chwiejne, wciąż erodowane trwanie, i świadomość ta nigdy właściwie w pełni mnie nie opuszcza. Ze względu na to mnie, jak zresztą wszystkim myślącym z moich okolic, tak zwane problemy Wasze wydają się problemami rozmiaru dziecinnego, problemami typu rozpaczy dziecka, którego wspaniały samochodzik trochę nawala. Widzę Wasze balety na powierzchni zamarzłego jeziora, Waszą niechęć zastanowienia się nad otchłanią, otwartą bezdennie pod tym lodowiskiem, na którym wyczyniacie swoje wspaniałe piruety. Zmartwienia Wasze, spowodowane tym, że łyżwy nie dość ostre, że lód nie taki śliski, jakby należało, że figury nie zawsze wychodzą tak doskonale, jakby się tego łaknęło, te zmartwienia Wasze przykładam do skali, na której odmierzona jest podlodowa otchłań, a jeśli Wasi artyści i myśliciele mówią o owej otchłani, to raczej ludycznie i nikt im tak zupełnie, do samego końca, z najśmiertelniejszą powagą w duchu nie wierzy i oni sami też bawią się często tą przez siebie głoszoną Apokalipsą, która dla nas jest chlebem już czerstwym, starym, o doskonale znanym smaku.

Nietrwałość form żywota, świata ludzkiego, widzieć można w dwu porządkach. Najpierw tak, jak się na to wszyscy ze wszystkich stron świata zgodzą : że "przemija postać rzeczy", bo Historia nie stoi w miejscu. Ale ja nie ten porządek widzenia mam na uwadze. Mnie idzie o inny aspekt nietrwałości rzeczonych form kultury, bo ja sobie wszystko co zachodzi rzutuję na tło od razu kosmiczne (nie w tym durnowatym sensie, że siedzimy na pyłku i lecimy wśród gwiazd, lecz w sensie ontologicznym) - gdybym był człowiekiem religijnym, mógłbym wypowiedzieć się tu jaśniej, jak Gertruda Stein powiedzmy, jak katolicki teolog, wierzący, że wieczność JEST w każdym miejscu i w każdej chwili: ale ja, na antypodach tego teodyktycznego myślenia, zakotwiczonego w wierze, że Miłością jest Pan, jak, który w każdego wreszcie uwierzyłbym Boga, byle nie w miłosiernego, biorę od owych wierzących jedynie skalę zestawienia.

Wydaje mi się, nawiasem mówiąc, że czytelników łatwiej nakłonić w końcu do umiłowania Malamuda, niż do polubienia tej koszmarnej perspektywy, jaką usiłuję wprowadzić w pisania moje wyłącznie dlatego, ponieważ mam ten wymiar za odpowiadający prawdzie rzeczy.

Uwagi Pana o "Katarze" interesujące i bodaj słuszne. Pisze Pan dalej, to doskonale, ale nie odpowiada Pan na moje pytania, co z tymi wszystkimi opowiadaniami, o których był mi Pan pisał w ubiegłym roku? czyżby Pan wszystko to ad acta odłożył, unieważnił, zapomniał, może wręcz - wyparł się tego???

Jakem Panu już pisał, rozwód z f-mą Seabury jest faktem, teraz będziemy działali z Grove Press i może oni się do Pana zwrócą, jakem o tym pisał w ostatnim tegorocznym, styczniowym liście.

PS. do tego, co było moim małym Credo: Dostojewski stoi poza granicą moich zastrzeżeń; on po swojemu wkraczał w ten wymiar uniwersalności; jakkolwiek był pisarzem niesamowicie wręcz "russkim", jakimś niesamowitym krótkim zwarciem przedostał się dalej, właśnie tam, dokąd mnie poniosło. Ale to trzeba rozumieć cum grano salis: Dostojewski mówił prawdę, jak prorok, jak wizjoner, ale TYM SAMYM nie był żadnym "realistą". Realista liczy krupki, liczy kwiatki, a "prorok", jeżeli mowa o nauce, konstruuje teorię ogólną względności, której empiryczne podstawy są zagadkowe, a weryfikacje eksperymentalne - nikłe. Proszę, niech Pan nie będzie takim "realistą"!

"The Fixer" Malamuda nie znam i jeśli Pan gotów, proszę mi przesłać tę książkę. Każdą dobrą książkę cenię, ponieważ jest ich tak strasznie mało, nawet, jeśli jak się powiedziało, "sam bym tak nie chciał". (Dlaczego pisanie to ma być "perhaps too good", nie rozumiem - że perły rzuca przed świnie? Nic innego nie robi nikt, komu na czymś naprawdę zależy.)

Tu glossa do Pana wykładu Man-made Man. Pewno będzie to już musztardą po obiedzie, ale: antynomia na tym planie taka, że wszystkie wartości humanistyczne, humanitarne, a nawet (w biologicznym sensie) humanoidalne zakładają DANY model człowieka, i z wnętrza tej całej tradycji, całej historii, także historii i komparatystyki kultur, żadnych drogowskazów, żadnych standardów do wykonania i do przestrzegania zaczerpnąć NIE MOŻNA. (Golem ten dramat bardzo lekko potraktował, BO TAK MU BYŁO WYGODNIE). A ponieważ konstruowanie aksjologii postulatywnej per analogiam np. do jakiejś nowej logiki (wielomoralnej czy wielowartościowej, a zatem "nienaturalnej" jako "nieoczywistej") nie jest możliwe (gdyż wartości nie mają się do siebie tak, jak argumenty w rachunku predykatów, ani tak, jak wnioski do aksjomatów w matematycznej dedukcji typu programu Hilberta), to NIE WIADOMO co robić. Wypada wszak robić cokolwiek antycypująco, tj. pierwej PROJEKTOWAĆ, a potem realizować, ale się nie da, wg powiedzianego właśnie. Więc pozostaje DRYF, wywołany po prostu następstwem odkryć (jak można już wprowadzać geny słonia do genotypu treponemy, no to się wprowadzi i "zobaczy się co z tego wyniknie"). Jest to może nie tak nawet niebezpieczne, jak niektórzy biologowie myślą, ale jest to prakseologocznie marnotrawcze, a racjonalnie patrząc, po prostu głupie. Man-made Man zdaje się powstanie, ale sposobem splagiowanym z EWOLUCYJNEGO, metodą trial&errors, a to fatalne.

Niech Pan pisze dalej do mnie, nie bacząc na to, czy listy przychodzą, bo ja piszę systematycznie. Ego valeo, si Tu vales, bene est. Filiis salutem dico.

Oddany,

* adresatem listu jest Michael Kandel, amerykański slawista, lemolog, autor jednych z najlepszych tłumaczeń książek Stanisława Lema.

Żródło: Lem.pl, serwis poświecony twórczości Stanisława Lema.

1 komentarz:

  1. wyobrażam sobie ile frajdy miał Kandel podczas lektury tego listu. i te makaronizmy! :)

    OdpowiedzUsuń