"Trzymanie rąk wysoko
ponad głową nie jest ani miłe, ani wygodne, zwłaszcza jeśli w oczy bije światło
reflektora, a obcy głos brzmi rozkazująco i stanowczo. Głupia sytuacja! Meff
upuścił świeżo odzyskany neseser i zmrużył oczy. W krąg światła wszedł
mężczyzna, który mimo tubylczej fufajki i gumiaków wydał się podróżnemu dziwnie
znajomy. Ależ tak! Portorykańczyk, doręczyciel koperty. Tu, w tej górskiej, środkowoeuropejskiej
głuszy? Południowiec sprawnie obmacał Amerykanina, wyłuskał mu spod pachy broń
i pchnąwszy go energicznie w plecy, zakomenderował:
– Idziemy!
Reflektory pogasły. Mimo
to nie zapadł kompletny mrok, parę metrów dalej zamajaczyła furtka, a za nią
niski, brzydki dom z siporeksu, którego pretensjonalne schody (lastriko)
oświetlała jedna żarówka na drucie. Na schodach stało jeszcze dwóch
smagłolicych, chyba bliźniaków rzekomego Portorykańczyka, przy czym, mimo
identyczności rysów, jeden był odrobinę bardziej żółty, a drugi dwa tony
czarniejszy.
Weszli. Już od progu
uderzył przybysza zaduch dawno nie wietrzonego wnętrza. Bukiet woni wzbogacał
dodatkowo odór medykamentów oraz lekko odczuwalny, acz wszechobecny zapach
siarki. Cały budynek wypełniała jedna obszerna izba z rozwalonym wyrem, na
którym Meff dostrzegł śpiącego psa. Kuchnia musiała mieścić się w przybudówce.
Na głos kroków wychynęła z niej baba w halce, rozczochrana, w wieku
nieokreślonym, ale płci intensywnej.
– Niech siada – rzekła
łamaną angielszczyzną, podając przybyłemu szklankę pełną przejrzystej cieczy.
– Dziękuję!
Wypił duszkiem, a oczy
wyszły mu z orbit, ponieważ, zamiast spodziewanej wody, wyschłe emocją gardło
weszło w kontakt z wysokoprocentowym alkoholem.
– Zagryziemy? – spytała
gospodyni, wypijając swoją działkę bez zmrużenia krwistego oka. – Może grzybka?
Łapiąc powietrze skinął
głową. Baba (wzdragam się przed użyciem określenia – kobieta) podeszła do
ściany, urwała tęgi kawał rozpanoszonego na niej grzyba i cisnęła podróżnemu.
– Ja... w związku... z
tym czekiem przybyłem... – bełkotał.
– Powtórzymy? – krwistooka
nalała już następny stakańczyk.
Co kraj, to obyczaj – pomyślał
Meff, uświadamiając sobie, że od chwili przekroczenia granicy zauważał coraz
mniej osób trzeźwych. Wypili. Od ściany doleciał cichy skowyt któregoś z
czarnych.
– Poszły! – warknęła
gospodyni.
Ciepło rozlało się po
całym ciele przybysza. Umysł pojaśniał jak przy włączeniu długich świateł,
natomiast wzrok zmętniał. Siadł na zydlu, który zamiast trzech nóg miał dwie i
trzymał się wbrew elementarnym prawom fizyki. Może po prostu wrośnięty był w
klepisko.
Trzecia kolejka zrobiła
już mniejsze wrażenie na Meffie, wywołała jednak wzmożone błagania kolorowych.
Znów rozległ się ni to jęk, ni skomlenie.
– Poszły won! – wrzasnęła
baba i cisnęła szklanką. Stało się coś zadziwiającego. Szklanka poszybowała
linią sinusoidy, stuknęła w łeb każdego z fagasów, po czym, zatoczywszy łuk,
jaki nie śnił się najstarszym australijskim mistrzom bumerangów, wróciła do
ręki gospodyni. Meff nie zdążył jeszcze wyjść ze zdumienia, aż tu trzej
bliźniacy skoczyli ku sobie, zbili, się w kupę i niepojętym sposobem,
utworzywszy jednego nalanego chłopa, o twarzy pokrytej trzydniową szczeciną,
tyłem wycofali się za drzwi.
– Upiłem się – przemknęło podróżnemu. – Wstyd!
– Długa droga, ciężka
droga – powiedziała baba, przecierając usta wierzchem kostropatej dłoni. – Czekajta
chwilę, ogarnę się! – To mówiąc dała nurka w ciemnawą jamę przybudówki.
Filar Dużego
Międzynarodowego Konsorcjum Obrotu Materiałami Różnymi pozostał sam, jeśli nie
liczyć kosmatego psa, czy może kozła, dyszącego sennie wśród pierzyn, na
piarżystym wyrku. Z dworu, dokąd udał się zadziwiający „Samotrzeć”, nie
dolatywał żaden odgłos. Meff rozejrzał się po izbie. Ubóstwo walczyło w niej o
prymat z zapuszczeniem. Żarówka, najwyżej dwudziestka, kryła się w girlandach
wieloletnich lepów na muchy, w kącie dostrzegł obfitość gumiaków i innych nie
zidentyfikowanych części garderoby, na stole, pośród słoików i butelek,
piętrzyło się kilkanaście książek i periodyków. Jedynym okazalszym przedmiotem
była stojąca w kącie skomplikowana aparatura, przypominająca nowoczesną rzeźbę,
sporządzoną ze słojów oraz szklanych i gumowych rurek. Całość bulgotała jakąś
nierytmiczną pieśń bez słów, którą Meff uznał za typowego bluesa tej części
Europy. Nic nie wskazywało, żeby mieszkańcy domu na pustkowiu mogli być
posiadaczami drugiej połówki czeku.
– Już jestem!
Meff zerwałby się na
równe nogi, gdyby nie to, że jego wytworny sztruks zdążył przykleić się do
zydla, a ten, jak pamiętamy, był mocno zintegrowany z polepą. Pełne
zaskoczenie. Głos był niski, choć o przyjemnym brzmieniu – alt dojrzałej, ale
ciągle pociągającej kobiety. Zrobiło się jaśniej. Gospodyni ubyło ze
czterdzieści lat. Była teraz wiotka, ciemnowłosa, włosy o metalicznym połysku
zdołała upiąć w jakąś kunsztowną fryzurę, oczy emanowały siłą i witalnością, a
usta, ozdoba brzoskwiniowej twarzy, lśniły naturalnym niemakijażowym karminem.
I, co najniezwyklejsze – była to ta sama, co przed chwilą, osoba.
Przez głowę podróżnego
przebiegło ulubione powiedzonko Teddy’ego, zawodowego szulera z Las Vegas: „Nie
ma brzydkich kobiet, jest co najwyżej za mało wódki”. Najwyraźniej słowo stało
się ciałem!
– Beta – przedstawiła
się niewiasta, podając tutejszym zwyczajem do ucałowania delikatną rączkę
pachnącą Soir de Paris.
– Meff.
– Proszę wybaczyć to
może niezbyt miłe powitanie, ale względy ostrożności... Stary, mógłbyś się
wreszcie obudzić!
Piernaty zafalowały, to,
co początkowo można było wziąć za zwierza, okazało się mężczyzną w kożuchu i
czapce wywróconej włosem na wierzch. Aliści dwa ruchy starczyły i, jak
jedwabnik z kokona, z przebrania wyłonił się osobnik w czarnym welurowym
garniturze, o siwej bródce ozdabiającej wychudłą twarz, jakby żywcem pożyczoną
od zagłodzonych bohaterów el Greca.
– Witaj, chłopcze!
Wybacz, że tak nieochędożnie przedstawiło ci się nasze obejście, ale żyjemy w
trudnych czasach. Rozmaite komisje po domach krążą, z dochodów wyliczać się
każą, srebrne łyżki liczą, dostatek opodatkowują... No, ale skorośmy sami swoi...
Tu w ręce klasnął!
Otworzyła się jakaś klapka w stropie i już pająk złocisty tysiącwatowy zadyndał
u powały, z delikatnym szmerem osunęły się ukryte dotąd w schowkach pod sufitem
kilimy wzorzyste, przykrywając gołe ściany z pustaków. Zaszemrała klimatyzacja,
zamiast smrodu tłocząc zapach lawendy i Old Spice’a. Wyro złożyło się w kanapę
pokrytą złocisto-purpurowym obiciem, każda decha podłogi obróciła się na
grzbiet, zmieniając w intarsjowaną posadzkę, sam zaś koślawy zydel przeistoczył
się w niejasnych okolicznościach w wygodny fotel leniwiec. Jeszcze chwila, a na
okienka opuściły się złotoramne zwierciadła, aparatura wódopędna obróciła się
wraz z całą ścianą, ukazując barek zaopatrzony nie gorzej niż jego dalecy krewni
w Las Vegas, rzekomi zaś Portorykańczycy przeobrazili się w orkiestrę cygańską,
która poczęła rżnąć od ucha, zadzierzyście i folklorystycznie. Do diabła!
Welurowy siwobrodacz
serdecznie uściskał podróżnego.
– Wykapany dziadek,
wykapany... Poza tym, że blondyn, niski, nos prosty i oczy niebieskie. Wybacz
mi drobne formalności, ale czy masz, kochasiu, zaproszenie?
Meff podał gospodarzowi
czek, kopertę i kartkę adresem. Ten przez chwilę milcząco wpatrywał się w
papiery.
– Twój ojciec nazywał
się Leon, a matka Abigail?
Przybysz skinął głową.
– Dziadka znał?
– Nie. Podobno pochodził
z Europy, ale przyznam się, dokładnie... Co pan robi?!
Człowiek z weluru
systematycznie podarł podane mu papiery, nie wyłączając połówki czeku.
– Wszystko to furda. Mów
mi stryju!
Jeśli ktoś sądzi, że był
to koniec niespodzianek czekających Meffa, popełnia głęboki błąd. Prawdziwe
niespodzianki dopiero się zaczynały. Beta podała „skromny posiłek”. Krewetki,
polędwica á la Chateaubriand, kawior astrachański, koniaki, sery, owoce... Podróżny
miał na końcu języka pytanie: skąd stryj zdobywa podobne frykasy na takim
zadupiu, ale życie nauczyło go, aby zadawać jak najmniej pytań. Sam, jeszcze
zanim przesiadł się w ciuchcię, usiłował nabyć w miejscowym ekspresie cokolwiek
do zjedzenia – po dłuższych błaganiach dostał bigos, ale kiedy spróbował
zapłacić walutą, uprzejmy bufetowy odradził mu konsumpcję ze względu na
panującą dyzenterię i podzielił się własną kanapką.
Koniak wywołał
chorobliwe rumieńce na el grecowskich policzkach gospodarza. Stryj częstował
gościa, wypytywał o najrozmaitsze sprawy, o ojca, matkę – zmartwił się bardzo
wiadomością, że nie żyją. Interesowało go życie w dalekim, postindustrialnym
społeczeństwie. Meff rozprężył się do tego stopnia, że i sam odważył się zadać
pytanie:
– Stryj i mój ojciec
byli rodzonymi braćmi?
– Skądże, Meffku, jestem
bratem twego dziadka... Ależ to był urwis, pamiętam do dziś jego kawały,
chociaż to tyle lat.
– To ile stryj ma lat? –
wyrwało się bratankowi.
– Sto czterdzieści dwa!
Ale tylko do twojej wiadomości. W papierach mam zapisane osiemdziesiąt jeden,
żeby nikt się nie czepiał. Jeszcze by telewizję nasłali, jakieś odznaczenie
przypięli, a ja rozgłosu nie lubię. A ty co znowu tańczysz?
Uwaga została skierowana
do ciemnowłosej, która, poniechawszy przynoszenia i rozlewania, stała pośrodku
izby (pardon: komnaty) kołysząc się zmysłowo w takt tęsknej i rozlewnej muzyki
tutejszych jarów, porohów i państwowych gospodarstw hodowlanych. Podróżny objął
ją krótkim spojrzeniem. Jego uwagę przyciągnął pasek gołego ciała między suknią
a bolerkiem, nadzwyczaj połyskliwy, kuszący...
– Czy to córka? – szeptem
spytał stryja, a gdy ten pokręcił głową, rzucił jeszcze ciszej: – Może żona?!
– Żona, hę, hę!
Słyszysz, Beto? Meffek myśli, żeś moja żona. A ja tu w celibacie żyję, jak, nie
przymierzając, ksiądz. Gospodyni to moja, i tyle!
Cyganie (zresztą, kto
wie, czy tam za ścianą nie zdążyli przepoczwarzyć się w Pigmejów) przyspieszyli
rytm. Włosy Bety rozsypały się na ramiona.
– A może by szampana? – zapytał
staruszek.
Meff nie miał siły
protestować. Wpatrywał się w tańczącą, a między oczami obojga poczęło tworzyć
się coś na kształt łuku elektrycznego.
– Zdążysz, zdążysz – stryj
trącił go w ramię. – Ja nie jestem pies ogrodnika. Ale mamy sporo rzeczy do
obgadania. A propos, w co ty właściwie wierzysz?
Znienacka spytany Meff
zamrugał oczami.
O co temu staremu mogło
chodzić? Ankieta personalna czy przesłuchanie?
– No, mów, w co
wierzysz? Jesteś katolikiem, luteraninem, adwentystą, świadkiem Jehowy,
buddystą, wyznawcą Konfucjusza, muzułmaninem?... – napierał gospodarz.
– Właściwie, to ja w
ogóle nie wierzę. Chyba... – wybąkał Spec od Reklamy. – Nigdy zresztą się nad
tym nie zastanawiałem.
Nawet Beta wstrzymała
tan, a Cyganie chyba za ścianą oddech, bo zapadła cisza.
– Jak to? Nie wierzysz w
Boga!
Meff pokręcił głową.
– A w szatana?
Roześmiał się.
– W szatana dziś nawet
dziecko nie uwierzy. Mamy wiek dwudziesty, stryju. Ludzie latają w kosmos.
Czasami nawet z powrotem. Mamy bombę atomową, cybernetykę, wolną miłość i ONZ.
Wyzwoliliśmy się z przesądów i zabobonów. Nauka, nauka to wszystko.
– Słyszysz tego
ancymona, Beto? – zaśmiał się starzec. – Nie wierzy w szatana. W nic nie
wierzy!
Kobieta zawtórowała swym
pięknym altem. Podróżnemu zrobiło się głupio. Może nie wypadało przyznawać się
do ateizmu?
Gospodarze wyrechotali
się wreszcie, orkiestra wznowiła koncert. Strzelił korek szampana. Meff miał
nadzieję, że przejdą wreszcie do spraw finansowych, ale stryj powracał wciąż do
tego samego tematu.
– Wnioskuję zatem, że
kwestie religii są ci całkowicie nieznane?
– Nie aż tak całkowicie.
Jak stryj zapewne wie, u nas w każdym hotelu znajduje się Biblia. Bywało,
cierpiałem na bezsenność, więc czytałem... Coś tam wiem.
– A co wiesz o
manicheizmie? – padło konkretne pytanie.
– Mani... co?
– Nic nie wie – starzec
zaczął mruczeć bardziej do siebie niż do kogokolwiek. – Co zresztą może
wiedzieć współczesny młody człowiek, dziecko Marksa i coca-coli?... Czy czytał
Orygenesa, św. Augustyna? Żeby choć Zoroastra, gdzie tam...
Świeżo upieczony
bratanek ponownie wlepił oczy w Betę. Parę haftek bolerka puściło, ujawniając
zaciszną grotę między stromymi i jędrnymi piersiami. Obroty wzbijały suknię
coraz wyżej i wyżej, ukazując pełną gotyckość nóg, aliści sklepienie budowli
pozostawało nadal w głębokim cieniu.
– Co oni teraz zrobili z
tą edukacją? – narzekał gospodarz. – Jak ja byłem w twoim wieku, znałem łacinę,
grekę, hebrajski, aramejski... Ty pewno nie wiesz nawet, kto to są Ormuzd i
Aryman?
Meff usiłował uspokoić
wirujące obrazy i uporządkować myśli.
– Chyba jacyś faceci z
Iranu... Może ministrowie Chomeiniego? – zaryzykował.
Starzec tylko jęknął.
– Bóg Dobra i Bóg Zła,
synku! Odpowiednikiem w semickiej tradycji mógłby być Bóg i Szatan, gdyby
przyjąć, że ich siły są równe...
– A może nawet coś o tym
słyszałem. Była taka koncepcja świata, w którym Dobro i Zło mają prawie
jednakowe udziały i toczą ze sobą nieustanny bój, przy czym poligonem w skali
makro jest wszechświat, a w skali mikro każdy pojedynczy człowiek.
– Ciekawie powiedziane,
choć nieprecyzyjnie – skomentował stryj. – Inteligentny może i jesteś, ale brak
ci wiedzy. Wróćmy jednak do manicheizmu. Uznano tę koncepcję nie bez powodu za
najgorszą herezję. Fakt. Podważała ona monopol jedynego Boga, sprowadzała
hieratyczny porządek do wolnej gry sił, jednym słowem, zamiast feudalnej
koncepcji Najwyższej Idei, proponowała światu nadprzyrodzonemu system zgoła
kapitalistyczny. To nie był już spór o to, czy Syn jest równy Ojcu, czy jedynie
podobny, nie utarczka o dwie natury Chrystusa czy kłopotliwy paradoks
Niepokalanego Poczęcia... tu dochodziło do podważania zasady. Nic dziwnego, że
szli na stos masowo wszyscy choć częściowo spaczeni manichejskim spojrzeniem na
świat – katarzy, albigensi, waldensi... Lecz wszystko na próżno, bo, niestety,
heretycy mieli rację. Przynajmniej częściową. Nie ma bowiem absolutnego Dobra i
Zła. Świat stworzyło, znaczy, próbowało stworzyć, dwóch bogów, jeden trochę
lepszy, drugi gorszy, ale obaj nie pozbawieni – według ludzkich kryteriów – wad.
Z tym, że tylko jednemu się powiodło, skutkiem czego ten drugi został skazany
na wielowiekową opozycję.
– Bajki – mruknął Meff,
który słuchał filozoficznej gawędy zaledwie jednym uchem. Wszystkie pozostałe
zmysły kierowały się ku Becie, a ściślej mówiąc, jej nogom, teraz bosym – srebrzyste
pantofelki odrzuciła w kąt pokoju...
– Jeszcze chwilę – powiedział
mocniej starzec. – Cicho, grajki! Wezwałem cię, bo jesteś mi potrzebny. Jestem
stary...
– Ależ stryju! – westchnął
bratanek, widząc jak gospodyni budzi się z transu i doprowadza do ładu swoją
garderobę.
– Potrzebuję
spadkobiercy. Następcy. Ty jesteś ostatni z naszego rodu. Przejmiesz wszystko...
– Dziękuję! – zawołał
Meff, który lubił konkretne spraw. – Nie wiem tylko, jak się odwdzięczę?
– Drobiazg, doprowadzisz
moje dzieło do końca.
– Zrobię wszystko, czego
tylko stryj sobie życzy...
Starszy pan, wyraźnie
ucieszony deklaracją, zamienił na powrót kanapę na wyrko, po czym wygrzebał z
siennika jakieś papiery i kilka pokaźnych paczek ogólnie wymienialnych
banknotów.
– Tu masz sześć kopert,
z których pierwszą otworzysz pojutrze. Będziesz stosował się ściśle do
zawartych tam poleceń. Styl może jest trochę starodawny, ale całość posiada
niepomierną wagę. Co zrobisz z nadwyżką pieniędzy, twoja sprawa... Aha, trzeba
jeszcze rzecz poświadczyć prawnie.
– Jak to zrobić możliwie
szybko? – w głosie młodego człowieka zadrgało szczere zainteresowanie.
– Już! Beto, daj pióro.
Wystarczy twój podpis.
Weszła gospodyni,
zdążyła się znów przebrać. Miała na sobie biały i, prawdę powiedziawszy,
półprzeźroczysty chałacik pielęgniarki. W ręku trzymała wieczne pióro. Ale
zamiast podać, rozkręciła je. Zbiorniczek był pusty. Szybko podeszła do Meffa i
z całej siły wbiła mu wąską stalówkę w ramię, musnąwszy je przedtem watką
umoczoną w koniaku.
– Auuu! Co pani robi?!
Gestem zawodowej
pielęgniarki pociągnęła lewarek. Zbiorniczek wypełnił się ciemnoczerwoną
cieczą. Rozległ się głuchy grzmot.
– Tu podpisz! – padło
polecenie.
– Ależ... Ja już nic z
tego nie rozumiem...
– Pisz!
Machinalnie nabazgrał
imię i nazwisko. Drugi grzmot! Światło w żyrandolu przygasło, ziemia zaś wydała
odgłos przypominający głuche stęknięcie przeciągającego się olbrzyma.
Trzęsienie ziemi? Tąpnęło nieźle. Meff wykonał w powietrzu kozła i wylądował na
kanapie. Tu Beta wcisnęła mu na palec pierścień z czarnej laki. Znów grzmot.
Meff mógłby przysiąc, że na nieskazitelne tafle luster wystąpiły kropelki krwi.
– Co to ma znaczyć,
stryjku?! – wybełkotał.
– Nie udawaj zagubionego
kaczątka – huknął gospodarz. – W tym momencie przejąłeś moją rolę, dyżurnego
Szatana Świata!
– Szatana?
– Ach, prawda, ty nie
wierzysz – zarechotał stryj. – No to patrz!
W mgnieniu oka jego
postać spowiła fioletowa poświata, welur przywarł mocniej do skóry zmieniając
się w szorstką, zmierzwioną sierść. Paznokcie jęły się wydłużać do rozmiarów
spotykanych u balijskich tancerek i urzędniczek na poczcie. Spadły lakierki,
ujawniając parzystokopytne raciczki.
– Ratunku! – wrzasnął
Meff.
Jak na hasło, w
dziwacznych pląsach wpadli do izby Cyganie nie-Cyganie, przypominający teraz
raczej greckich satyrów, z różkami i lędźwiami pokrytymi gęstym futrem.
Otoczyli Meffa, bijąc mu pokłony i na różne sposoby oddając cześć.
– O święta
niefrasobliwości! O młodzieńcza głupoto! – śmiał się stryj. – Czemu rodzice nie
podali ci prawdy?
– Jakiej prawdy?
– Że jesteś dwunastym z
kolei potomkiem szatana, owocem przypadkowej przygody pięknej Małgorzaty i
Mefista, które to dziecko doktor Faust wychował własnym kosztem!
– Ja?...
– Prawdziwe diabły z
czasem wymarły lub wycofały się w głąb ziemi (coraz głębiej ludzie drążą,
cholera jasna!). Na straży interesów pozostał tylko nasz ród. Pół-diabłów,
ambasadorów nadzwyczajnych i pełnomocnych Wielkiego Dołu na tej biednej ziemi.
Byliśmy kiedyś znacznie liczniejsi, poczytasz o tym we właściwym czasie. Dziś
pamiętaj o najważniejszym. W twoim ręku jest honor rodu... Wielkiego rodu! Weź
pod uwagę jeszcze fakt, że twoja matka, Abigeil, była w prostej linii
potomkinią jednej z czarownic spalonych w Salem w XVII wieku... Wysoko nieś
nasz herb – Rogi na Polu Niczyim. Wysoko! Chyba teraz już wiesz, skąd twe imię
Meff? Mefisto! Mefisto XIII!
Nogi ugięły się pod
młodym człowiekiem. Wiadomość i koktajl wielosmakowy zrobiły swoje. Ale
pląsające fauny czy raczej satyry nie dały mu upaść. Zbiły się wokół niego
ciasnym kosmatym kręgiem. Tymczasem rechot wuja przeszedł w kaszel, miotany
spazmem upadł na kanapę, a fioletowa mgiełka wokół niego poczęła słabnąć i
przygasać.
– Chodźmy już – Beta
kopniakami rozganiała futrzastych muzykantów i pociągnęła Meffa w stronę
alkowy. – I tak nie masz żadnego wyjścia – tłumaczyła jak nauczycielka.
Rzucił się na nią, do
niej, w nią! Zachłannie. Brutalnie. Rozpaczliwie.
I kiedy wchodził w
rozedrganą czeluść, poczuł pod sobą spoconą bryłę o fakturze sparciałej opony,
z nadnaturalnymi piersiami gubiącymi się gdzieś pod pachami, natrafił na
bezzębne usta i zetknął się ze słomianymi włosami pachnącymi trupem, grozą,
śmiercią..."
Marcin Wolski "Agent dołu"
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz