niedziela, 26 stycznia 2014

"Hemingway z Koluszek"



"Niewiele wtedy wiedziałem o literaturze amerykańskiej.

Faulknera opowiadał mi własnymi słowami Piotr Guzy; Hemingwaya Edward Bernstein; o innych książkach dowiadywałem się w jedyny możliwy dla mnie sposób; upijając swoich interlokutorów i płacąc za nich rachunek w knajpie.

Wiele mnie to kosztowało; niektórzy z nich upijali się szybko i mieszali różnych autorów i różne sytuacje. Po wojnie wydano w Polsce tylko jedną książkę Hemingwaya. Mieć i nie mieć, i Drogę tytoniową Caldwella. Pierwszy przełamał mur milczenia Marian Eile, drukując w Przekroju dwa opowiadania Hemingwaya w tłumaczeniu Miry Michałowskiej. A później drukowano już go bez przerwy i, jak słusznie zauważył Zygmunt Małcużyński, „triumf Hemingwaya zjednoczył naród polski.” Wtedy wszyscy młodzi startujący prozaicy zaczęli pisać jak Papa Hemingway; mnie nazywano Hemingwayem z Koluszek. To, iż zacząłem pisać jeszcze wtedy, kiedy Hemingway uznany był w Polsce za deprawatora i chwalcę bomby atomowej i że czytać go nie mogłem, ponieważ nie znałem wtedy angielskiego, a przestałem pisać właśnie wtedy, kiedy Hemingwaya zaczęto drukować - uszło oczywiście uwadze naszych krytyków. O nich mówi Papa Hemingway mniej więcej tak: „Kiedy człowiekowi trzeba pomocy, otrzymuje od nich żółć. Jestem pewien, że większość z nich pragnęłaby, aby wcale nie było książek i aby mogli pisać tylko o sobie i o swoich poglądach. Ale być może Bóg lub Natura rzucą na nich pewnego dnia jakąś straszną chorobę, przeciw której nie będzie ratunku, a której oni tylko ulegną; i wtedy będzie nareszcie koniec z nimi.” Cytat jest niedokładny; przeczytałem to zdanie przed wielu laty i nie pamiętam już, w jakim piśmie i w jakim języku. Jednak myśl autora „Śniegów Kilimandżaro” jest chyba oddane wiernie. Przekleństwo rzucone przez starego amerykańskiego cwaniaka nie powinno dotyczyć jednak krytyków marksistowskich; skala ocen, którymi oni dysponują, jest nieograniczona.

Komu bije dzwon uważano za paszkwil na wojnę cywilną; po roku pięćdziesiątym szóstym uznano za wspaniałe dzieło romantyzmu, Roberta Jordana za wspaniałego żołnierza i w ogóle wszystko poszło dobrze; przy czym najsłabsza książka Hemingwaya uznana została oczywiście najlepszą. Po prostu przyjeżdża chłopak, żeby wysadzać mosty, zabijać innych ludzi i zginąć jak mężczyzna. Wpieprza się bez długich namysłów w największe nieszczęście, jakie może spotkać naród: w wojnę cywilną. Nie jest przy tym ani komunistą, ani faszystą; chce zginąć jak mężczyzna. A jeśli ja nie chcę zginąć jak mężczyzna, to co? A jeśli ja chcę umrzeć jako właściciel parceli na Grochowie otoczony tłumem dzieci i wnuków, to co? A może ja nie chcę latać z karabinem na polu i stać z gołą głową przed plutonem egzekucyjnym, to co? Niemniej tę właśnie książkę Hemingwaya uznano za najlepszą; i w ten sposób załatwiono starego Papę. Ale nie można było przecież spodziewać się czego innego: Hemingway jest ostatnim romantykiem; Faulkner komentatorem Biblii i czymś w rodzaju współczesnego Dostojewskiego; a nie jest wykluczone, iż pewnego dnia dowiemy się, iż Henry Miller jest po prostu uczniem Łysienki. Orson Welles uczniem Mikołaja Czerkasowa, a James Dean czerpał swą wściekłość i wstyd, gdyż przyświecał mu czyn Pawki Morozowa".

Marek Hłasko "Piękni dwudziestoletni".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz