I
Na przełomie lutego i marca 1978 roku chodziłem codziennie leśną ścieżką z domu, zagubionego wśród drzew, do biblioteki uniwersyteckiej. Zaciekawienie budził pozbawiony okien klasycystyczny budynek jednego z tajnych stowarzyszeń studenckich. Pozdrawiałem stojące na straży dwa gotowe do skoku tygrysy, symbol princetońskiej uczelni. Wracałem późno. Na campusie było pusto. Tylko popielate wiewiórki wciąż przebiegały nam drogę. Mijałem czasem starszego pana zatraconego w myślach. Profesor Pnin?
Na przełomie lutego i marca 1978 roku chodziłem codziennie leśną ścieżką z domu, zagubionego wśród drzew, do biblioteki uniwersyteckiej. Zaciekawienie budził pozbawiony okien klasycystyczny budynek jednego z tajnych stowarzyszeń studenckich. Pozdrawiałem stojące na straży dwa gotowe do skoku tygrysy, symbol princetońskiej uczelni. Wracałem późno. Na campusie było pusto. Tylko popielate wiewiórki wciąż przebiegały nam drogę. Mijałem czasem starszego pana zatraconego w myślach. Profesor Pnin?
Latem śledziłem ślady jego — i jego twórcy — na zielonym dziedzińcu Uniwersytetu Harwardzkiego. Kiedy jechaliśmy z Bostonu przez Vermont, aby zobaczyć choćby z daleka pustelnię Proroka, zatrzymaliśmy się w znanym mi motelu, wśród swojskiego krajobrazu. Tak, w takim otoczeniu powstawała Lolita, tutaj odbywały się motyle łowy i sekretne wypady. Interesowały mnie przede wszystkim nie fikcyjne postaci czy ich autor, raczej ułamki obrazów, które zbierałem na kartach książek Nabokova, a często poza nimi. Układający się w głowie bohatera Daru rytmiczny fragment wciąż nawiedzał mnie w czasie amerykańskiej podróży, był jednym z jej leitmotivów. Wyczyn kupiłem w San Francisco; w myślach rozwijałem imaginacyjne wypady Martina Edelweissa do Zoorlandii. Obronę Łużyna dostałem w dużej księgarni na Pięćdziesiątej Siódmej ulicy, naprzeciw redakcji „The New York Review of Books"; labirynty tej książki (i innych) były ważnym dopełnieniem wędrówek po mieście. Szkicowałem portret wyobraźni, która pozwoliła mi lepiej dojrzeć Nowy Świat.
Lolita należy do najgłośniejszych dzieł XX stulecia, ale cieszy się dwuznaczną renomą. Kiedy jej autor, uznany przez wielu za dostarczyciela pornograficznej sensacji, stał się nagle sławny, skorzystał z okazji, aby wszem wobec oświadczyć, że nie tylko stworzył arcydzieło, ale od kilkudziesięciu lat jest znakomitym pisarzem, jedynym prawdziwym artystą powieści we współczesnej literaturze. Jego wystąpienie potraktowano z ironicznym uśmiechem; z biegiem lat uśmiech gasł, a opinia Nabokova stawała się powszechnie przyjęta. Ciągle jednak z pewnymi zastrzeżeniami. Uznano go z kolei za zbyt trudnego, gubiącego siebie i innych w zawiłych labiryntach języka i konstrukcji.
Zgoda, jest artystą trudnym. Przy początkowym kontakcie wydaje się zatopiony w zabawach słownych, odcięty od realnego świata. W każdym razie takim go zobaczyłem po pierwszej lekturze. Dopiero powoli zdołałem wejść w to pisarstwo. Podobne opory budzi we mnie wiele współczesnych dzieł: tylko wyjątkowi twórcy dają okazję do przełamania niechęci. Kontakt z nimi wymaga zwiększonego wysiłku, ale w czasach rozchwiania norm i gustów ten wysiłek się opłaca, pozwala przeniknąć ważny nurt sztuki współczesnej. Dzieło Nabokova wprowadza w problemy języka. Fascynuje, zwodzi, zadziwia. Ale taka właśnie jest sztuka dzisiejsza w najciekawszych spełnieniach — wątpiąca w siebie i zapatrzona w siebie, zainteresowana bardziej swymi narzędziami niż swym przesłaniem, traktująca refleksję nad sobą, nad swymi narzędziami jako najważniejsze przesłanie.
Tematem sztuki jest coraz częściej sama sztuka. W zwierciadle dzieła odbity zostaje wizerunek artysty szukającego dzieła. Patrzący, czytający, słuchający zaproszony jest do twórczości: ma z płynnych układów formalnych zrekonstruować duchowy świat twórcy. Związek między dziełem a rzeczywistością artystyczną ulega rozluźnieniu. Czasem prowadzi to do rozkołysania wyobraźni, ale same utwory stają się bardziej anemiczne: ze wszystkiego można wyprowadzić wszystko. Cisza, bełkot i bezkształt wydają się najlepszą inspiracją, najszerszym wyzwaniem dla odbiorcy. Tylko przez chwilę. Po momencie zaskoczenia zostaje jedynie rozchwianie sensów. Tak rozumiana działalność artystyczna mało że nie otwiera przed sztuką nowych perspektyw, ale utrudnia dostęp do obszarów już zdobytych. Dawne problemy powracają w nowej, trudniejszej sytuacji duchowej. Jak zapewnić dziełu odkrywczość, nośność i zrozumiałość, jak przekazać świat własnej wyobraźni w sposób zarazem przekonywający i wierny?
Nabokov wydaje mi się jednym z nielicznych artystów, którym udało się choćby w części dać odpowiedź na te kluczowe dla współczesnej kultury kwestie. Najpierw dostrzegałem u niego przede wszystkim wyobraźnię obracającą się w pustce, stwarzającą całkowicie fikcyjne twory. Stopniowo poza eksperymentami zobaczyłem treść — artystyczną rzeczywistość rozpaloną przez wyobraźnię. Związek między osobowością autora a stwarzanym przez niego światem stanowi problem bardzo delikatny, wszelkie mechaniczne ustalanie zależności skończyć się musi klęską. Niemniej jest to pytanie istotne.
Gombrowicz lubił powtarzać, że sztuka jest jak książę krwi, arystokratyczna do szpiku kości, wyniośle sobiepańska. Nabokov przywitałby te słowa z uznaniem. Twierdził, że dzieło sztuki jest zawsze zwrócone ku jednostce, stanowi wyzwanie dla jej wrażliwości. Oburzał się na próby redukowania dzieła do filozoficznych czy socjologicznych teorii. Literatura nie jest upadłą nauką bądź publicystyką. Prawdziwe działanie artysty to pobudzenie artystycznego czytelnika. Sztuka nie odbija rzeczywistości, lecz ją stwarza, a raczej pobudza do jej stwarzania. Twórczość jako szkoła wyobraźni, tak chyba widział Nabokov zadanie artysty. Odsłaniać (domyślać, dopełniać) modalności egzystencji; odnosić zwycięstwo nad materialną biernością trybu oznajmującego, nad wulgarnym determinizmem trybu rozkazującego, budując (urealniając przez uświetnienie) złożony system trybu warunkowego.
Artystyczne przypuszczenie staje się realnością, rozszerza pole widzenia, wzbogaca rzeczywistość, wyzwala — jest nie tylko to, co jest, lecz również to, co może być. Ukazać to, co być może, znaczy poszerzyć sferę istnienia. Czy dzieje się tak zawsze? Gdzieś, kiedyś — na różnych stopniach naiwności czy komplikacji — dochodzimy do starego pytania: jakie są zasady uwierzytelnienia fikcji literackiej, jakie są kryteria artystycznej prawdy? Czy ważny jest jedynie dźwięk głosu, polot wyobraźni a za treść autor nie ponosi odpowiedzialności? Co znaczy: Emma Bovary to ja? Czy tylko tyle, że mogę ze zwojów imaginacji wysnuć wszystko, a o tożsamości dzieła z twórcą świadczy jedynie blask metafor, tempo stylu, misterność kompozycji, bez względu na to, w jaką opowieść układałyby się te fantazje? Czy też raczej znaczy to, że twory najbardziej odległe związane są z twórcą, są jego portretem, tyle że portretem wyobraźni, portretem w krzywym zwierciadle — i biada temu, kto zlekceważywszy mechanizmy deformacji zechciałby utożsamiać bezpośrednio twórcę z jego tworami, Flauberta z Emmą Bovary, Nabokova z Humbertem Humbertem, Hermannem Karłowiczem, Martinem Edelweissem, Fiodorem Godunowem-Czerdyncewem.
Wprowadzić w dzieło Nabokova opowiadając jego utwory, ukazując domniemany związek między fikcyjnymi postaciami a kolejami życia autora? Zabieg bezsensowny, kierujący na fałszywe tropy. Zresztą streszczać Nabokova to zamierzenie nie mniej karkołomne niż streszczać Parnickiego. I nie mniej jałowe. Bo są to utwory — między innymi — o powstawaniu tych utworów; w lustrzanych odbiciach pojawiają się coraz nowe kształty, jedne odsyłają do drugich. Sprowadzać dzieła do „problematyki myślowej", do ideologicznego przesłania? Tu Nabokov obruszyłby się jeszcze bardziej. Sztuka nie polega na dostarczaniu przetrawionej papki filozoficznej. Naszkicować portret Nabokova jako pisarza, to chyba przede wszystkim przedstawić portret jego wyobraźni, lustrzaną grę form, stylów, odcieni, którą z kolei można odczytać znając drogi twórczości, jej inspiracje, obsesje, przemiany.
Wojciech Karpiński Portret wyobraźni, ze zbioru esejów W Central Parku, Warszawa 1980. Tekst według wydania IV (Wrocław
1998), s. 80-118.
świetny esej. zgadzam się zwłaszcza z poglądami:
OdpowiedzUsuń,,Cisza, bełkot i bezkształt wydają się najlepszą inspiracją, najszerszym wyzwaniem dla odbiorcy. Tylko przez chwilę. Po momencie zaskoczenia zostaje jedynie rozchwianie sensów. Tak rozumiana działalność artystyczna mało że nie otwiera przed sztuką nowych perspektyw, ale utrudnia dostęp do obszarów już zdobytych."
,,Artystyczne przypuszczenie staje się realnością, rozszerza pole widzenia, wzbogaca rzeczywistość, wyzwala — jest nie tylko to, co jest, lecz również to, co może być. Ukazać to, co być może, znaczy poszerzyć sferę istnienia."
,,biada temu, kto zlekceważywszy mechanizmy deformacji zechciałby utożsamiać bezpośrednio twórcę z jego tworami"
Piękny esej, cieszę się, że go tu znalazłam...Pragnę też życzyć Ci zdrowych i spokojnych świąt...
OdpowiedzUsuńPonieważ nie masz stosownego obrazka do składania życzeń w tym roku, wpisuję tutaj.
OdpowiedzUsuńWielu inspirujących lektur. Pogodnego i zdrowego świętowania. Wesołych świąt:)
Eseistyka Wojciecha Karpińskiego jest mi bliska.