piątek, 13 czerwca 2025

Dzień z życia pisarza: Terry Pratchett


PROCES MYŚLOWY

„20/20 Magazine”, maj 1989

Krótki tekst o pisaniu tekstów. Uważni czytelnicy zauważą, że w tym czasie mój umysł zajmowały Pomniejsze bóstwa.

To całkiem precyzyjny opis procesu twórczego w działaniu…
Wstaję, śniadanie. Włączam komputer, patrzę w ekran.
Patrzę w ekran jeszcze trochę.
Nadal patrzę w ekran, ale nadstawiam ucha, czy nie nadchodzi listonosz. Przy odrobinie szczęścia dostarczy worek poczty, pozwalający na spędzenie pracowitego ranka. Ostatnia powieść właśnie poszła do wydawcy. Nic do roboty. Wielka próżnia w samym środku świata.
Przychodzi poczta. Jeden list. Na papierze w zwierzątka, z prośbą o zdjęcie z autografem.
No dobrze, dobrze, poszukajmy informacji. Na potrzeby fabuły następnej powieści o Dysku trzeba się dowiedzieć czegoś o żółwiach. Mam niejasne przeczucie, że mówiący żółw będzie istotnym elementem akcji. Nie wiem dlaczego – żółwie wyłoniły się właśnie z gatunkowej nieświadomości. Prawdopodobnie pod wpływem moich żółwi, wyłaniających się z hibernacji i obecnie w szklarni udających Bertranda Russella.
Wyciągam książkę o żółwiach z pudła w zapasowym pokoju.
Stanowczo musimy w końcu zbudować regały na książki. (Sprytny pomysł był taki, żeby przyciąć deski w garażu, z użyciem ekierek i całej reszty, nałożyć dwie warstwy politury, a potem wnieść do domu i zmontować na kołki i klej – setki książek w równych rzędach… Interesujący eksperyment naukowy: co się dzieje z drewnem, które kilka tygodni stało w zimnym i wilgotnym garażu, kiedy trafi nagle do ciepłego i suchego pokoju? O trzeciej w nocy odkryłem, że każdy element zmniejsza się o 0,32 centymetra).
Ciekawy przypis w książce o żółwiach przypomina, że najsławniejszym żółwiem w historii jest zapewne ten, który spadł na głowę wielkiego greckiego filozofa… jak mu było? Bardzo sławny, gdzie tylko wspomni się o tym zrzucaniu żółwia… Nagła i nieodparta chęć zbadania tej sprawy, łącznie z kwestią: co o tym wszystkim myślał żółw. Ciągle mi się wydaje, że to był Zenon, ale na pewno nie.
Sprawdzenie, że to Ajschylos, zajmuje dwadzieścia minut. Nie filozof, ale tragik. W jego utworach akcja podejmowała ważką tematykę religijną, służąc za forum rozwiązywania głębokich konfliktów moralnych i wyrażając wspaniałość myśli i języka. A potem wysoki świst i dobranoc. Z ciekawości sprawdzam też Zenona. Aha, to ten, który twierdził, że logicznie biorąc, nie można dogonić żółwia.
Powinien to powiedzieć Ajschylosowi.
Czytam też o młynkach modlitewnych oraz – bez konkretnego powodu – o Williamie Blake’u. W tym czasie dzwoni jakaś kobieta i pyta, czy to dentysta.
Praca wyraźnie posuwa się naprzód. Główna sprężyna kreatywności wyraźnie się nakręca.
Do pracy więc – pilnie wykonuję kopię zapasową dysku. To jest piękne w komputerach. Za dawnych ciężkich czasów maszyn do pisania, kiedy spadał poziom kreatywności, człowiek musiał się zajmować ostrzeniem ołówków i czyszczeniem szpilką czcionki. Komputer gwarantuje nieskończone możliwości dłubania przy nim, twórczego konstruowania makr, skrupulatnej regulacji zegara czasu rzeczywistego i tak dalej; porządna, uczciwa praca.
Siedzenie nad klawiaturą i przed ekranem to praca. Tysiące biur działa dzięki tej zasadzie.
Patrzę na ekran.
Ciekawe, dlaczego orzeł zrzucił tego nieszczęsnego żółwia na tragika. Przecież nie po to, żeby rozbić skorupę, jak piszą w książce. Orły nie są głupie. Grecja cała jest z kamieni, więc jakim cudem taki orzeł, mając całą Grecję do wyboru, trafia dokładnie w łysą głowę Ajschylosa? Swoją drogą ciekawe, jak się po grecku pisze Ajschylos.
Słownik kultury klasycznej w pudle na strychu.
Drabina w garażu.
Trzeba umyć samochód.
Lunch.
Uczciwie przepracowany ranek, nie ma co.
Znowu przed ekranem.
Patrzę w ekran.
Dzwoni inna dama i pyta, czy to Paradise (położony niedaleko motel ma numer telefonu różniący się tylko jedną cyfrą od naszego). Udzielam dowcipnej odpowiedzi numer trzy.
Patrzę w ekran. 
Zaczynam się zastanawiać: Może to jednak nie była wina orła, może miał zadanie do wykonania, leciał już w zbyt wielu misjach, rany, przecież wyrzucą cię z orlich sił powietrznych, jeśli zaczniesz się martwić niewinnymi filozofami, na których zrzucasz żółwie. Paragraf 22. Nie. 
Patrzę w ekran.
Nie. To jasne, że żółw wszystko zaplanował od samego początku. Miał jakąś urazę do tragika – może ostatnia sztuka Ajschylosa jakoś obraziła żółwie, może padło w niej zbyt wiele szybkoistowskich dowcipów, może zauważył okulary w szylkretowej oprawie… Ty brudny draniu, zabiłeś mojego brata.
No więc porwał orła, trzymał się nóg nieszczęsnego ptaka – jak żółw w dawnym logo Friends of the Earth – i zduszonym głosem podawał mu wskazówki: wektor 19, bipbipbip, Geronimooooo…
Patrzę w ekran.
Ciekawe, czy orzeł ma coś jeszcze, czego mógłby się chwycić zdesperowany żółw.
Sprawdzam w encyklopedii ptaków z pudła na schodach. O rany…
Kolacja.
Patrzę w ekran. Obracam myśli w głowie. Żółwie, łysa głowa, orły. Hm… Nie, to nie może być autor sztuk; do jakich ludzi żółwie natychmiast czują niechęć?
Północ.
Patrzę w ekran. Niejasno sobie uświadamiam, że prawa ręka uderzyła w klawisze, otwierając nowy plik. Zaczynam oddychać bardzo powoli.
Piszę 1943 słowa.
Łóżko.
Przez cały dzień już myślałem, że nam się nie uda.

Terry Pratchett "Kiksy klawiatury. Eseje i nie tylko"/A Slip Of the Keyboard/, przełożył Piotr W. Cholewa, Prószyński i S-ka, Warszawa 2015.

środa, 11 czerwca 2025

"Ciągłość parków" - Julio Cortazar

Julio Cortazar

Zaczął czytać tę książkę parę dni przedtem. Przerwał z powodu pilnych spraw i otworzył znowu, wracając pociągiem na wieś; powoli wciągał się w wątek, w rysunek postaci. Tegoż popołudnia, po napisaniu listu do pełnomocnika i przedyskutowaniu z rządcą kwestii dzierżaw, wrócił do niej w ciszy swojego gabinetu wychodzącego na dębowy park. Zagłębiony w ulubionym fotelu, plecami do drzwi, żeby mu nie przeszkodziło ewentualne pojawienie się jakiegoś intruza, lewą ręką raz i drugi pogładził zielony aksamit i zabrał się do ostatnich rozdziałów. Jego pamięć bez wysiłku zatrzymywała imiona i obrazy bohaterów, atmosfera powieści ogarnęła go prawie od razu. Niemal perwersyjnie rozkoszował się świadomością, iż każda linia odrywa go od tego, co go otacza, że głowa jego spoczywa wygodnie na aksamicie oparcia, że papierosy leżą w zasięgu ręki, że za oknami tańczy powietrze popołudnia pod dębami. Pochłonięty ponurym dylematem bohaterów, śledząc słowo po słowie konkretyzujące się, nabierające kolorów obrazy, był świadkiem ostatniego spotkania w góralskiej chacie. Pierwsza, nieufnie się rozglądając, weszła kobieta, teraz nadchodził kochanek, twarz miał zranioną od uderzenia gałęzi. Czule tamowała mu krew pocałunkami, ale oganiał się od jej pieszczot; nie po to tu przyszli, aby powtarzać ceremoniał namiętności, skrywanych pod osłoną zeschłych liści i odludnych ścieżek. Sztylet grzał się na jego piersiach, w których pulsując czaiła się wolność. Zdyszany dialog biegł przez stronice niby strumień węży i czuło się, że wszystko zdecydowane jest od dawna. Nawet te pieszczoty, które związywały ciało kochanka, jakby chciały odwieść go, powstrzymać, rysowały ohydnie kształt tamtego ciała, które należało zniszczyć. Nic nie zostało zapomniane: przejścia na skróty, przypadki, ewentualne pomyłki. Począwszy od tej chwili każda sekunda miała swoje zadanie, swój dokładnie wyznaczony plan. Wspólne, bezlitosne powtarzanie go przerywało się na sekundę, by ręką pogłaskać policzek. Zapadał zmrok. Nie oglądając się już na siebie, ściśle związani zadaniem, które ich oczekiwało, rozstali się znowu na progu chaty. Ona miała iść ścieżką wiodącą na północ. Z przeciwległej ścieżki on na chwilę zawrócił, by spojrzeć na nią, biegnącą z włosami w nieładzie. Po czym i on pobiegł, kryjąc się za drzewa, za krzaki, aż do chwili, gdy w fiołkowym świetle zmroku dojrzał topolową aleję wiodącą ku domowi. Psy nie miały szczekać i nie szczekały. Rządcy nie miało być i nie było. Wbiegł po trzech stopniach, które prowadziły do sieni i wszedł do domu. Poprzez uderzenia krwi tętniące mu w uszach słyszał słowa kobiety: najpierw pokój błękitny, potem galeria, potem wyłożone dywanem schody. Na górze dwoje drzwi, w pierwszym pokoju nikogo, w drugim nikogo, potem drzwi do salonu - a wtedy sztylet w rękę, światło wielkich okien, wysokie oparcie fotela wybitego zielonym aksamitem, głowa człowieka czytającego w fotelu książkę.

Julio Cortazar: Ciągłość parków. (w) Opowiadania zebrane, przełożyła Zofia Chądzyńska, Wydawnictwo Muza, Warszawa, 1996, s.301-302.

Prawa czytelnika

 

Dawno, dawno temu, w nieistniejącej już wersji rzeczywistości , gdzieś w sieci na jednym z tysięcy istniejących wtedy blogów, znalazłem swego rodzaju Dekalog, 10 praw czytelnika, o których istnieniu nie wiedziałem. Wymyślił je Daniel Pennac i opisał w swojej książce Comme un roman wydanej w 1992 roku we Francji. O angielskim wydaniu książki The Rights of the Reader można przeczytać na blogu Nathalie Foy. Książka została także wydana w Polsce przez wydawnictwo Muza pod tytułem "Jak powieść". Oczywiście popieram je i podpisuję się pod nimi. Co o nich sądzicie, czy zgadzacie się z nimi? A może chcielibyście dopisać jeszcze jakieś prawo?

Prawa czytelnika:

01. Prawo do nieczytania.
02. Prawo do opuszczania stron.
03. Prawo do nie kończenia książki.
04. Prawo do czytania byle czego.
05. Prawo do czytania byle gdzie.
06. Prawo do czytania raz tego, raz owego.
07. Prawo do ponownego przeczytania.
08. Prawo do czytania na głos.
09. Prawo do nie mówienia o lekturze.
10. Prawo do zatopienia się w lekturze.


Narzekający chór z Helsinek

 




Finland won last football match against Poland, so tbey can't complain anymore :)

It's not fair, It's not fair. It's not fair!

***

You can’t get rich by working, and love doesn’t last forever. In the public sauna they never ask if it’s ok to throw water. Old forests are cut down and turned into toilet paper. And still all the toilets are always out of paper. Why products on sale drive the people crazy? In the middle of Helsinki they built another shopping hell. My neighbour spies on me through the peephole whenever I come home with guests, and he always arrives too early for his sauna turn.

We always lose to Sweden in hockey and Eurovision. Christmas season starts earlier every year. Why do people never agree with me? Jobs go to China, tramline 3 smells of pee.

It’s not fair, it’s not fair, it’s not fair!

Why is the Metre Pizza only half a metre long? And why is the cord of the vacuum cleaner too short – just like the summer. Going to work every morning, then home at night, eventually you lose your mind. The battery on my mobile is always going flat, and all ring tones are just as irritating.

Ring tones are all irritating. Ring tones are all irritating. Ring tones are all irritating. Ring tones...(Sorry, I’m in a bad spot. Call me later.)

When you buy furniture, all you get is a pile of boards. Tissues are too rough and I can never find them when I need to snueeze. My tights slip when I’m walking. There is alway a tall man in front of me. At work they pat me on the shoulder, then stab me in the back.

My dreams are boring. Reference numbers are too long.Women are still paid less than men. Bullshitters get on too well in life. The daily paper is too thick. Why always me?

It’s not fair, it’s not fair, it’s not fair!

The queue for the dentist is over six months long, after waiting for so long the whole tooth must be pulled out. Nice shirts get discoloured in the wash, but ugly shirts never do. People have no time for Fair Trade goods, but still rush to where they grow. I can’t escape the headlines of the tabloids. The weather’s always foul. I don’t get laid enough…(And this is Finnish language is bloody difficult to learn.

We always lose to Sweden in hockey and Eurovision. Christmas season starts earlier every year. Why do people never agree with me? Jobs go to China, tramline 3 smells of pee.

My flat is tiny yet it eats all my money. So I’m left nothing to save the world with. People only take a stand in sms-forums. Idiots don’t know which side to stand on the escalator. My husband snores too loud and he walks too slowly, and only washes his hockey-shirts – And my wife always complains!

It’s not fair, it’s not fair, it’s not fair!

Evenings wasted hiding from the TV license inspector because I don’t want to pay for sports and reality tv. The employment agency only needs Java programmers. Old people are fed with tranquilisers so they won’t complain. My friend likes his mobile phone more than he likes me. Our ancestors could have picked a sunnier place to be.

My dreams are boring. Reference numbers are too long.Women are still paid less than men. Bullshitters get on too well in life. The daily paper is too thick. Why always me?

It’s not fair, it’s not fair, it’s not fair – it’s not fair!

poniedziałek, 9 czerwca 2025

Czy ktoś jeszcze czyta książki?



Kto dziś potrafi się skupić? – zapytała, mieszając kawę. – Kto jeszcze czyta? Ty czytasz?- Pokręciłem przecząco głową. – Ktoś musi przecież czytać. Popatrz na te wszystkie książki na wystawach księgarń. No i są jeszcze te kluby. Widocznie ktoś czyta - powiedziała. – Tylko kto? Nie znam nikogo, kto by czytał.

Raymond Carver "Słoń"

niedziela, 8 czerwca 2025

Lament miłośnika cegieł

Poniższy artykuł ukazał się pierwotnie w „Gazecie Wyborczej” z dnia 12 listopada 2005 roku (nr 263).


Jacek Dukaj, © by Anna Zemanek
Lubię powieści. Lubię powieści z prawdziwego zdarzenia: długie, rozlane szeroko na setkach stron, z epickim oddechem, wciągające tak, że człowiek zupełnie się w lekturze zatraca i wraca do niej, wieczór za wieczorem, zapadając w fikcyjny świat fikcyjnych postaci na godziny i godziny, smakując maestrię konstrukcji fabularnych na równi z maestrią języka.

Kiedy raz i drugi wyartykułowałem tęsknotę za podobnymi książkami i żal, że jakoś nie mogę ich znaleźć w propozycjach polskich autorów, zostałem obdarzony mianem „miłośnika cegieł”. Że się domagam literackich odpowiedników telenowel, że ilość stawiam nad jakość, że idzie mi o najniższe przyjemności czytelnicze.
Czy rzeczywiście? Czy objętość książkowej „cegły” bywa wartością samą w sobie? Czy mogą istnieć dobre powieści stustronicowe? I czy moja pretensja jest bezpodstawna?
Czy w ogóle współcześni polscy pisarze głównonurtowi piszą jeszcze powieści - czy tylko utwory pod nie się podszywające, książki powieściopodobne?

Problem fabuły

Popularna anegdota każe hollywoodzkiemu scenarzyście opowiedzieć każdy projekt filmu w trzech zdaniach (lub trzech minutach) - inaczej scenariusz nie zostanie w ogóle przeczytany. Jest to karykatura, lecz karykatura reguły prawdziwej i ilustracja podstawowej cechy powieści: jej fabularności.
Od początku wolnej kinematografii polscy filmowcy wołają o współczesne powieści, które mogliby przenieść na ekran. Na próżno. Albowiem w tym, co w Polsce uchodzi za powieść, posiadanie jasnej fabuły, którą można opowiedzieć bezpośrednimi, prostymi środkami, uważa się za zbędne i nawet w pewien sposób degradujące. A przekładalność na język filmu stanowi tu bardzo dobry test: niczego, czego nie da się opisać na poziomie: „bohater powiedział”, „bohater zjadł śniadanie”, „ulica była zaśnieżona”, „hrabina wyszła z domu” - nie da się sfilmować. Dopiero po przedstawieniu takich - jakże banalnych i nieatrakcyjnych dla naszych powieściopisarzy - fundamentów akcji, można myśleć o filmowych odpowiednikach metafor, dygresji, peryfraz, manieryzmów stylistycznych.
Brak udanych adaptacji polskiej prozy współczesnej nie jest więc przypadkiem. Dorota Masłowska przedstawiła powyższe stanowisko precyzyjniej, niż sam bym mógł to uczynić: Ja nie napiszę: „Szedł ulicą. Zmierzchało”, bo po prostu zasnę nad klawiaturą. Muszę mieć jakieś wyzwanie formalne. Owo przekonanie jest wyrażane mniej lub bardziej dosłownie przez prawie wszystkich polskich pisarzy głównonurtowych: wyzwaniem i szansą dla ich twórczości nie jest treść, lecz indywidualizacja formy. Albowiem wszystko już było i niczego nie sposób wymyślić - tak rekonstruuję ich aksjomaty - zatem przedmiot opowieści może być tylko mniej lub bardziej na czasie („trendy”), ale nie może być niczym istotnie nowym.
Bardzo dobry i stosunkowo świeży przykład stanowi adaptacja „Gnoju” Kuczoka: żeby przenieść na ekran tę skądinąd świetną książkę, sam autor musiał ją de facto stworzyć od nowa - owa „powieść” bowiem zawiera kilka ciekawych postaci, wiele celnych obserwacji i opisów, ale fabułę z prawdziwego zdarzenia trzeba było dopiero do niej dopisać. 

Problem formy

Tak jak nie długość definiuje i stanowi warunek konieczny symfonii czy opery, tak jednak niepełne, kalekie i niezbyt symfoniczne są symfonie minutowe, mało operowe - opery półaktowe.
Długość tekstu nie jest warunkiem koniecznym powieści, lecz pozostaje silnie skorelowana z jej podstawowymi cechami strukturalnymi, z epickością: rozmachem akcji, wielością postaci i wątków, szerokim obrazem tła, samą strukturą narracji i fabuły. One nie dążą, jak w nowelach, opowiadaniach, do jednej, końcowej kulminacji, w której spełniają się wszystkie potencje tekstu - lecz prowadzą czytelnika po sinusoidzie. Noweliście (w polskim znaczeniu tego słowa) chodzi o to, by sprawnie złapać królika; powieściopisarzowi - by pięknie gonić go.
A do tego potrzebny jest stosowny dystans, nie sposób owych założeń zrealizować na stu, stukilkudziesięciu stronach. Po przekroczeniu pewnego progu liczby zdarzeń, wątków, postaci - następuje przejście fazowe: opowieść jest już inną opowieścią, innej biegłości wymaga jej stworzenie. Wielu pisarzy sprawnych w formie krótkiej nigdy nie poradziło sobie z powieściami (i na odwrót).
Powieści Tomasza Manna, Dostojewskiego, Tołstoja, Hugo, Galsworthy’ego, czy w Polsce Prusa, Sienkiewicza, Dąbrowskiej - ta absolutna klasyka gatunku - są to dzieła grube, nierzadko kilkutomowe, ponadtysiącstronicowe. Kto dziś pisze w Polsce takie książki? A na Zachodzie nawet powieści dla dzieci mają solidną objętość. Polscy wydawcy, nieprzyzwyczajeni, sztucznie tną tłumaczenia na kilka woluminów, rzucając je na rynek dziwnymi kawałkami, pół-powieściami, ćwierć-powieściami.
A przecież długość, głębokość opowieści także z punktu widzenia czytelnika ma podstawowe znaczenie. Klasyczna powieść oferuje unikalne doświadczenia czytelnicze: „wżycie się” w tekst, tzn. wejście w fikcję jak w cudze życie; na to trzeba czasu, czasu w tekście i spędzonego nad tekstem. Czy rzeczywiście należy pogardzać taką twórczością? Czy nie idzie tu w istocie o najbardziej podstawowe wartości literackie?
Kontrast z literaturą anglosaską jest o tyle ostry, iż tam nadal znacznie większą wagę przykłada się do samej sztuki storytellingu: powieść jest dobra, ponieważ opowiada ciekawą historię i opowiada ją pięknie - a nie dlatego, że zawiera lub przypisuje się jej rozmaite polityczne, społeczne, religijne czy filozoficzne znaczenia. Jeśli spełnia i drugi warunek, to tym lepiej; ale jeśli nie spełnia warunku pierwszego - nie uratują jej żadne funkcje pozapowieściowe. W Polsce, mam wrażenie, ta hierarchia wartości została już dawno temu odwrócona. 

Problem rzeczywistości

Epika opisuje świat i bohaterów działających w świecie. Czy jest to świat podobny temu zza okna, czy wzięty z przeszłości, czy zdeformowany i oparty na fikcyjnych założeniach, zawsze istnieje w opowieści jako jej podstawa niepodległa i obiektywna. Wszystko inne - bohater, jego psychika, fabuła, jej sens i metaforyka - stanowi funkcję przedstawionej rzeczywistości; ona jest pierwotnym materiałem, z którego formuje się te elementy.
W liryce natomiast to człowiek jest ekranem, na którym wyświetla się świat; świat jest zsubiektywizowany, przefiltrowany przez domyślny lub pierwszoosobowy podmiot liryczny. To rzeczywistość jest funkcją podmiotu. Rzeczywistość nie istnieje jako obiektywny, niepodległy przedmiot narracji.
Ta opozycja: epika-liryka, obiektywna-subiektywna, światocentryzm-egocentryzm - dokładnie opisuje różnicę w sytuacji polskiej i (umownie biorąc) zachodniej prozy. Sami dobrze wiemy, że nie jest bezpodstawną opinia panująca o Polakach na świecie: mamy świetnych poetów, ale o naszych powieściopisarzach (poza Sienkiewiczem i Lemem) mało kto słyszał. Cechy właściwe ekspresji lirycznej dominują u nas nad cechami wymaganymi dla rozwoju epiki. Zdaje się, że Polacy umieją pisać tylko lirykę, wyrażać się poprzez podmiot liryczny - nawet jeśli czynią to prozą i sprzedają jako powieści.
Kiedy wołano o powieści odbijające rzeczywistość III RP, „zaangażowane społecznie” - na jaką epikę było nas stać? Dresiarze Masłowskiej, prowincja Odiji, młodzież Nahacza, subkultury kapitalizmu Vargi, Shutego i Bieńkowskiego - to już są mocno afabularne i zmanieryzowane (w dobrym i złym sensie) „wariacje na temat”. Znowu lepiej niż bym to zrobił, ujawnia regułę opis „Bociana i Loli” Nahacza z notki samego wydawcy: Opowieść o halucynacyjnej wędrówce przez rzeczywistość, o której do końca nie wiemy, czy istnieje naprawdę. Święte słowa.
Nie istnieje więc u nas gatunek powieści historycznej - ta konwencja bowiem wymusza poświęcenie większej uwagi światu, podejście doń serio zwłaszcza przez samego autora. (O, właśnie przemknął po niebie samotny meteor: „Warunek” Eustachego Rylskiego).
Próżnia jest tu tak dojmująca, że obserwujemy naturalne zasysanie materii: a to z reportażu (twierdzenia, że Ryszard Kapuściński jest najwybitniejszym żyjącym polskim prozaikiem, nie są pozbawione racji: na pewno bliżej mu do epiki niż wielu naszym „powieściopisarzom”), a to z filmu (vide książki Kolskiego, Horwatha itp.), a to przez import zachodnich „formatów powieściowych” (konkursy na polską Bridget Jones). To już jest czysta desperacja.
Rozmaicie można sobie tłumaczyć przyczyny owego stanu rzeczy. Chociażby sięgając do toksycznego dziedzictwa romantyzmu, forma nie pozostaje bowiem obojętną dla treści (ciężko napisać scjentystyczny poemat, a w epice, proszę, cały gatunek z fascynacji naukowymi światopoglądami się zrodził: science fiction).
Jesteśmy przy tym dziećmi myśli europejskiej, bliższa jest nam tradycja filozofii kontynentalnej (skłaniającej się ku relatywizmom, psychologizmom, egzystencjalizmom) niż filozofii anglosaskiej (łatwiej zawierzającej realności świata). To tłumaczyłoby nas wobec np. Amerykanów - ale nie wobec Francuzów. A marksistowski materializm ze swoimi powieściami socrealistycznymi też jest już dla krytyków epoki Derridy prawdziwym zabytkiem z czasów, gdy rzeczywistość była doświadczeniem równie silnym i pewnym, co ból zęba. 

Wyroby powieściopodobne

To więc, co tworzą nasi powieściopisarze, to nie są powieści, a nawet kiedy mają niektóre właściwe powieściom cechy, kryją je przed czytelnikiem z wielkim wstydem; są to wyroby powieściopodobne.
Znajdziemy po roku 1990 pojedyncze wyjątki: „Madame” Libery, „Oksana” Odojewskiego, „Widnokrąg” Myśliwskiego, „Ono” Terakowskiej, „Statek” Łysiaka, kilka rzeczy Chwina (który, podobnie jak Terakowska, praktykował wcześniej w powieściach fantastycznych dla młodzieży), kilka - Pilcha, a jeśli rozluźnimy kryteria, także np. „Apokryf Agłai” Sosnowskiego, chociaż to już czysta fantastyka.
Bo gdy sięgniemy na inne półki, gdzie do niedawna nie sięgała nasza krytyka, obraz zmieni się radykalnie. Polska powieść najwyraźniej przetrwała bowiem w literaturze młodzieżowej (Musierowicz!) i literaturze konwencji: fantastyce, romansach, kryminałach. (Te ostatnie zresztą też zaczęły się odradzać dopiero niedawno). Właśnie ich skonwencjonalizowanie okazało się ratunkiem. Tak jak rzemieślnicy zachowali w kulturze żywą pamięć pięknej formy, kopiując dzieła dawnych mistrzów wieki po upadku cywilizacji, która je wydała - tak w literaturze powielanych formuł ocalono podstawowe biegłości potrzebne dla odrodzenia umarłej sztuki powieściopisarstwa.
Czy jednak bój o miano największego polskiego powieściopisarza ma się toczyć między Markiem Krajewskim, Katarzyną Grocholą i Andrzejem Sapkowskim? (Sapkowski wygrywa walkowerem).
Bo spójrzmy na dzieła obecnie sztandarowych prozaików głównego nurtu: Masłowskiej, Kuczoka, Huelle, Shutego, Tokarczuk, Stasiuka. Pierwszy przyznam, że piszą zazwyczaj rzeczy niezłe - tyle że słabo udające powieści. Chyba wyjątkiem był debiut Pawła Huelle; potem i on poprzestał na krótkich formach. Tokarczuk też w nich najlepiej się czuje: w opowiadaniach z „Gry na wielu bębenkach”, z „Ostatnich historii” czy wydanej jako niby-powieść znakomitej „E. E”.; gdy idzie w formy dłuższe, automatycznie traci na fabularności i epickości. Stasiuk nigdy nie był specjalnym miłośnikiem fabuły; nikt już nawet nie nazywa jego książek powieściami. Wszystkie sprawności typowe dla nowelistów prezentują Kuczok i Shuty, tracący oddech na średnich dystansach. Masłowska zaś oferuje narrację o rzeczywistości tak mocno przefiltrowanej przez podmiot liryczny, że treścią i sensem całej opowieści stał się u niej właśnie ów filtr.
Co gorsza, krytycy i w ogóle środowisko literackie uczyniło z tego braku, z tej ułomności - nie ułomności danej książki, bo każdy autor ma prawo pisać, co chce i jak chce, i nie należy mu narzucać jakichś „powszechnych standardów” - ale ułomności literatury polskiej branej jako całość, uczyniło zaletę i stan zgoła pożądany. Książka posiada fabułę, a zatem idzie na łatwiznę, podlizuje się czytelnikowi. Książka jest gruba, a zatem to czytadło do pociągu, lektura dla zabicia czasu. Książka jest napisana stylem nie przesłaniającym treści i nie będącym celem samym w sobie - a zatem autor posługuje się ubogimi środkami wyrazu i „chce jedynie opowiedzieć jakąś historyjkę”.
Można bronić tych poglądów w oparciu o założenie, że powieść taka, jakiej ja szukam - niech będzie, że klasyczna, XIX-wieczna - przeżyła się jako forma literacka, że stała się anachronizmem, jak wcześniej sagi mówione czy chansons de geste. Że wymóg fabuły, rozległości narracyjnej, skupienia się na działaniach bohaterów w świecie - jest sztucznym ograniczeniem dla prawdziwych artystów, babcinym gorsetem, krępującym ekspresję nowatorów. Którzy nie piszą powieści z tego samego powodu, dla jakiego malarze nie malują naturalistycznych portretów i scenek rodzajowych.
Bardzo to ładna i postępowa teoria, tylko że fakty nijak jej nie potwierdzają. Po pierwsze: czytelnicy chcą takich powieści, łakną ich, zaczytują się przekładami, szukają zastępników. (Oczywiście można też rzec, że samo owo pragnienie stanowi dowód niskich żądzy: kto chwali powieści, „hołduje masowym gustom”).
Po drugie, na świecie, w krajach kultury anglosaskiej właśnie, powieść nigdy dotąd nie miała się tak dobrze, i to także pod względem jakości. To właśnie forma fabularnej, osadzonej w obiektywnej rzeczywistości, długiej, wciągającej narracji święci tryumfy. Amerykanie słusznie są dumni ze swych powieściopisarzy (nie bez znaczenia jest tu zapewne silne sprzężenie ich rynku książki z rynkiem filmowym). Co roku przy okazji Nobla wypływa nazwisko jednego bądź kilku powieściopisarzy zza Atlantyku - ostatnio Philipa Rotha, Dona DeLillo, Thomasa Pynchona czy Margaret Atwood. Zaś laureatów i kandydatów z szeroko ujętej strefy języka angielskiego trudno zliczyć. A czy kiedyś ostatnio choćby przebąkiwano o Noblu dla polskiej powieści? Dla jednego Lema - który pisał science fiction.
Po trzecie wreszcie: jeśli nie powieść, to co zamiast? Cóż takiego nam zaproponowano, co zaspokoiłoby tę prastarą potrzebę sztuki opartej na mocnej narracji, na gawędzie, na przekazie słownym? Innymi słowy: co zyskujemy odejmując powieściowość z powieści? Oprócz kilku hektarów lasu, który ocalono oszczędzając na druku tworów polskiej epiki, cienkich niczym tomiki wierszy.

Jacek Dukaj

Źródło: Stronice Dukaja


piątek, 6 czerwca 2025

Narratorzy i styliści

 

"Ogół pisarzy można podzielić na dwie grupy: narratorów i stylistów. Narratorzy postrzegają świat jako różnorodność fascynujących sytuacji i zdarzeń, które mogą opowiedzieć swym czytelnikom; ponieważ styl, w jakim opowiada się jakąś historię, zależy od jej treści i znaczenia, zmienia się on od jednego utworu do drugiego. Z drugiej strony styliści odnajdują swój wyraźny styl i używają go we wszystkich swych opowieściach; udaje im się to dlatego, że opowiadają tę samą historię ciągle na nowo.

List od Philipa K. Dicka

 

Philip K. Dick
List Philipa K. Dicka do redakcji i czytelników  "Fantastyki".

2 lutego 1980 roku, Santa Ana, Kalifornia

Teraz jest mi już zupełnie dobrze. Nauczyłem się w końcu żyć samotnie. Oddałem się cały pisaniu, rozważaniom filozoficznym, intelektualnym i teologicznym, które są moją pasją od marca 1974 roku. Przedtem nie umiałem pogodzić nawału problemów i możliwych odpowiedzi, teraz osiągnąłem już stan względnej równowagi. Platon nauczał, iż celem filozofa jest samo poszukiwanie. Myślę jednak, że celem tym jest odnalezienie odpowiedzi na pytania podstawowe. Zakładam istnienie Boga i pytam: "Jak wygląda Jego związek ze światem? Gdzie na świecie, który przecież jakiś związek z Bogiem ma, znaleźć można Jego ślady? Jak wiele przejść trzeba, by na nie natrafić? W jaki sposób zauważyć możemy Jego wpływ i jak bardzo zmienił by się świat, gdyby Bóg nas opuścił?"

Dick vs Lem

 

"Gdyby Bóg chciał się nam tutaj objawić, zrobiłby to pod postacią puszki spreju reklamowanej w telewizji".
W listopadzie [1972] Dick dowiedział się, że Stanisławowi Lemowi udało się po długich walkach załatwić wydanie w Polsce przekładu "Ubika". Wiadomość ta bardzo poruszyła Dicka, który rozważał możliwość wyprawy do Warszawy, żeby wykorzystać niewymienialne polskie honorarium. Wyjazd ten nigdy nie doszedł do skutku, ale między Dickiem a Lemem wywiązała się krótka korespondencja. Jednym z jej tematów był esej Lema z 1972 roku "Science Fiction: A Hopless Case - With Exceptions" (SF: beznadziejny przypadek - z wyjątkami), a wyjątkami okazały się wyłącznie dzieła Philipa K. Dicka. Dick tłumaczył elementy "tandety", które Lem dostrzegał w jego książkach:


Dezyderata

 


Krocz spokojnie wśród zgiełku i pośpiechu, pamiętaj jaki spokój może być w ciszy. 

Tak dalece jak to możliwe, nie wyrzekając się siebie, bądź w dobrych stosunkach z innymi ludźmi. 

Prawdę swą głoś spokojnie i jasno, słuchając też tego, co mówią inni: nawet głupcy i ignoranci, oni też mają swą opowieść.


Jeżeli porównujesz się z innymi możesz stać się próżny lub zgorzkniały, albowiem zawsze będą lepsi i gorsi od ciebie.


Ciesz się zarówno swymi osiągnięciami jak i planami. Wykonuj z sercem swą pracę, jakkolwiek by była skromna. Jest ona trwałą wartością w zmiennych kolejach losu.


Zachowaj ostrożność w swych przedsięwzięciach - świat bowiem pełen jest oszustwa. Lecz niech ci to nie przesłania prawdziwej cnoty; wielu ludzi dąży do wzniosłych ideałów i wszędzie życie jest pełne heroizmu.


Bądź sobą, a zwłaszcza nie zwalczaj uczuć; nie bądź cyniczny wobec miłości, albowiem w obliczu wszelkiej oschłości i rozczarowań jest ona wieczna jak trawa.


Przyjmuj pogodnie to, co lata niosą, bez goryczy wyrzekając się przymiotów młodości. Rozwijaj siłę ducha, by w nagłym nieszczęściu mogła być tarczą dla ciebie. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni. Wiele obaw rodzi się ze znużenia i samotności.


Obok zdrowej dyscypliny bądź łagodny dla siebie. Jesteś dzieckiem wszechświata: nie mniej niż gwiazdy i drzewa masz prawo być tutaj i czy to jest dla ciebie jasne czy nie, nie wątp, że wszechświat jest taki jaki być powinien.


Tak więc bądź w pokoju z Bogiem, cokolwiek myślisz o Jego istnieniu i czymkolwiek się zajmujesz i jakiekolwiek są twe pragnienia; w zgiełku ulicznym, zamęcie życia, zachowaj pokój ze swą duszą.


Z całym swym zakłamaniem, znojem i rozwianymi marzeniami ciągle jeszcze ten świat jest piękny...


Bądź uważny, staraj się być szczęśliwy. 

sobota, 31 maja 2025

Pokój - Gene Wolfe

Nie wiem od czego zacząć. Tyle we mnie pozytywnych emocji i wrażeń. Wróciłem do czytania w ogóle, także fantastyki i do pisania recenzji na tym blogu, właściwie zapisu wrażeń, przemyśleń, interpretacji. I od razu trafiła mi się znakomita książka. Nie był to jednak przypadek, takim szczęściarzem to ja niestety nie jestem. Znałem autora, przeczytałem jakiś czas temu kilka jego powieści oraz opowiadań i miałem jakieś dziwne przeczucie, że się nie zawiodę. Nie dlatego, że, jak napisano na okładce książki, Gene Wolfe został nazwany przez "The Denver Post" jednym z "olbrzymów SF" i wielokrotnie zdobywał najważniejsze nagrody, w tym Nebula, Hugo i World Fantasy. Powód był inny. Zobaczyłem okładkę, przeczytałem kilka pierwszych zdań i po prostu zachwyciłem się.

"Pokój" Gene'a Wolfe'a został wydany przez Wydawnictwo Mag w znakomitej serii Uczta Wyobraźni prezentującej fantastykę z najwyższej półki. Na pierwszy "rzut oka" książka ta sprawia wrażenie powieści obyczajowej, może niezupełnie takiej typowej, ale jednak. To tylko pozory. Fantastyka jest w niej obecna, tyle że dobrze ukryta i dosyć szczególnego rodzaju. Miałem podczas czytania wiele skojarzeń związanych z innymi utworami literackim. Jedne oczywiste, narzucające się od razu, jak np. z baśniami z "Księgi tysiąca i jednej nocy", opowiadaniami o duchach z "Opowieści starego antykwariusza" M.R. Jamesa, opowiadaniami Edgara Allana Poe czy wreszcie z powieściami Karola Dickensa. Inne może bardziej ryzykowne lub zupełnie nietrafione, jak np. z "Krainą Chichów" Jonathana Carrolla. Ale cóż, skojarzeń się nie wybiera, same przychodzą.

Trudno jest opisać fabułę tego tak różnorodnego, wielowymiarowego i wieloznacznego utworu, zawierającego mnóstwo dygresji, opowieści, historii, legend. W ogóle czego tam nie ma. Jest cyrk z "wybrykami natury", mamy alchemika ingerującego w prawa natury, duchy, dżina, antykwariusza Żyda sprzedającego sfałszowane, napisane przez siebie, stare księgi. A wszystko to razem z sobą wspaniale się łączy i współistnieje w tej wyjątkowej powieści. Muszę przyznać, że jeszcze nigdy nie czytałem czegoś podobnego i wiele razy przecierałem oczy ze zdumienia. Chapeau bas! Powieść została napisana w 1975 roku, ale równie dobrze mogło by to być wczoraj, nic się nie zestarzała przez te prawie 40 lat.

Gene Wolfe
Narratorem i głównym bohaterem "Pokoju" jest pewien staruszek w wieku około 60-70 lat, Alden Dennis Weer. To on snuje tę pełną melancholii opowieść. Opowiada o swoim dzieciństwie, rodzinie, ludziach, którzy już  dawno odeszli, o Środkowym Zachodzie Ameryki. Dowiadujemy się wielu rzeczy, ale tylko to co on sam chce nam powiedzieć, pewne sprawy przemilcza skupiając się na tym co dla niego jest istotne. Należy na niego uważać i nie można mu ufać, bo zwodzi i manipuluje czytelnikiem. Kim jest ten starszy pan? Czy żyje, czy jest może duchem? Czym jest i gdzie się znajduje jego dom? Jaką rolę odgrywają w opowieści lekarze? Podczas lektury zadajemy sobie wiele podobnych pytań. Gene Wolfe to znakomity pisarz, bardzo sprytnie to sobie wymyślił, pisząc przemyślaną i niezwykle przemyślną książkę. Do tego napisaną naprawdę pięknym językiem, który rzadko się zdarza w powieściach z gatunku fantastyki. Ta książka ma swoisty klimat i pewną magiczność. Nawiasem mówiąc, ci, którzy szukają w fantastyce statków kosmicznych, laserowych mieczy oraz cycatych panienek, będą srodze zawiedzeni. "Pokój" to książka z tych do wielokrotnego czytania, jakie najbardziej lubię, i które stawiam sobie na najbliższej półce aby do nich często wracać.

Znamienne są słowa Neila Gaimana, który pisze w "Posłowiu":
"Jeśli czytacie książkę Gene'a Wolfe'a, zaufajcie autorowi i ani przez chwilę nie ufajcie autorowi. On wiele od was oczekuje, a jeśli poświęcicie mu czas i uwagę, ta inwestycja się wam opłaci, ale oczekuje od was ciężkiej pracy. Gene Wolfe zdefiniował kiedyś "dobrą literaturę" jako coś, co wykształcony czytelnik może przeczytać z przyjemnością, a z jeszcze większą przyjemnością przeczytać ponownie".
Na koniec kilka rad. Dajcie tej książce czas i szansę aby mogła Was zachwycić i oczarować, nie porzucajcie jej zbyt wcześnie. Chociaż pierwsze strony są jednymi z piękniejszych w książce, po jakimś czasie możecie poczuć się znużeni i zagubieni sporą ilością imion i zdrobnień oraz pokrewieństwem opisywanych postaci. Jeśli będziecie czytać dalej, w pewnym momencie poczujecie, że nie możecie się wprost od niej oderwać. Zwracajcie uwagę na to co mówi Alden Weer, na jego słowa, ukryte znaczenia, opowieści snute przez różne osoby, a wszystkie kawałki zaczną się Wam układać w mozaikę, złapiecie trop i po skończeniu książki nie odłożycie jej, lecz zaczniecie, podobnie jak jej bohater, od początku.

Gene Wolfe "Pokój", przełożyła Anna Studniarek, Uczta Wyobraźni, Wydawnictwo Mag, Warszawa 2014, s.240.