Poprzedniej nocy zwalił się wiąz posadzony
przez córkę sędziego, Eleanor Bold. Spałem i nic
nie słyszałem, ale oceniając po liczbie strzaskanych konarów i rozmiarach pnia, huk musiał być straszliwy. Obudziłem
się – usiadłem na łóżku przy kominku – ale kiedy oprzytomniałem, słyszałem jedynie kapanie
wody z topniejącego śniegu. Pamiętam, że serce
waliło mi w piersi i bałem
się, że dostanę ataku serca, a później pomyślałem
tępo, że być może to właśnie atak serca mnie obudził i że
może już nie żyję. Próbuję jak najmniej korzystać ze świecy, ale wtedy ją
zapaliłem i otuliłem się kocami, ciesząc się
blaskiem świecy i słuchając odgłosu topniejącego
śniegu i sopli. Wydawało mi się wówczas, że cały
dom topi się jak świeca, mięknie i rozpływa na
trawniku.
Tego ranka, kiedy
wyjrzałem przez okno, zobaczyłem drzewo. Wziąłem siekierkę o dwóch ostrzach, wyszedłem i odrąbałem
kilka cieńszych konarów, po czym dołożyłem je do ognia, choć nie było już
zimno. Od czasu, kiedy miałem udar, nie mogłem używać wielkiej kanadyjskiej
siekiery o dwóch ostrzach, ale przynajmniej dwa
razy dziennie czytałem wypalony w drewnie napis:
„Buntings Best, 4 funty 6 uncji, hikorowy trzonek”. Innymi słowy, została
napiętnowana, jak sztuka bydła. Kiedy czytałem te słowa po raz trzechsetny,
czterechsetny, a może pięćsetny, w końcu uświadomiłem sobie, że stąd musiała się wziąć
fraza „brand-new”, fabryczne nowy – na narzędziach
takich jak moja siekiera (i bez wątpienia również
innych przedmiotach, szczególnie w czasach, gdy
większość z nich wytwarzano z drewna),
po pozytywnym przejściu inspekcji, wypalano markę producenta lub też znak
aprobaty kontrolera. To był ostatni etap procesu produkcji, później były gotowe
na sprzedaż, fabrycznie nowe. Szkoda, że pomyślałem o tym
dopiero teraz, kiedy nie mam komu o tym powiedzieć,
ale może to i lepiej –
jak zauważyłem, jest wiele pytań tego rodzaju, na które ludzie raczej woleliby
nie poznać odpowiedzi.
Kiedy mieszkałem jeszcze z ciotką Olivią, jej mąż kupił porcelanową figurkę Napoleona do postawienia na kominku. (Sądzę, że wciąż tam jest – może być; powinienem znaleźć jej pokój i sprawdzić). Goście często zastanawiali się, dlaczego trzymał jedną rękę wsuniętą pod kamizelkę. Tak się złożyło, że znałem powód, gdyż rok wcześniej o nim przeczytałem – zdaje się, że w biografii autorstwa Ludwiga. Z początku odpowiadałem z nadzieją na zaspokojenie ciekawości (i w ten sposób uzyskanie tej prawdziwej, choć nieuchwytnej satysfakcji, zawsze słodkiej, lecz najsłodszej w wieku lat trzynastu, która nas napełnia, kiedy wydajemy się mądrzy, a w związku z tym przez implikację również przekonywający). Później traktowałem to jako rodzaj eksperymentu psychologicznego, gdyż zauważyłem, że niewinna uwaga traktowana jest bez wyjątku jako obraźliwa.
***
Niewielki ogień
dogasa, ale ja jestem ubrany ciepło i w tym pokoju czuję się komfortowo. Na dworze niebo ma
barwę ołowiu i wieje wiatr. Właśnie wróciłem ze
spaceru i mam wrażenie, że zbiera się na deszcz,
choć ziemia już jest przemoknięta od topniejącego śniegu. Ciepławy wiatr wydaje
się wiosenny, ale poza tym nie widziałem żadnych oznak wiosny – róże i wszystkie drzewa
wciąż mają twarde zimowe pąki, i, w rzeczy samej, niektóre róże wciąż prezentują (jak matki
trzymające na rękach martwe niemowlęta) podgniłe pędy, które wypuściły w ostatnie ciepłe dni jesieni.
Czasem spaceruję
tak długo, jak tylko mogę, a czasami najmniej, jak
się da, ale różnica nie jest wielka. Robię to dla samego siebie. Jeśli dochodzę
do wniosku, że spacerowanie jeszcze bardziej przybliży śmierć do mojej lewicy,
starannie planuję wszystko, co mam do zrobienia. Najpierw stos drewna
opałowego (obok porcelanowego słonia, którego palankin traktuję jako podnóżek),
później kominek, a później znów na krzesło przy
ogniu. Ale jeśli wydaje mi się, że ruch jest konieczny, celowo uwzględniam
dodatkowe wycieczki po drodze – najpierw do ognia,
by ogrzać ręce, później do sterty drewna, znów do ognia, i
siadam na krześle, emanując cnotą. Nic z tego
nie poprawia mojego stanu, do tego regularnie zmieniam doktorów. O lekarzach trzeba powiedzieć jedno: można się z nimi konsultować, nawet jeśli są martwi, a ja konsultuję się z doktorami
Blackiem i Van Nessem.
Do doktora Blacka
zwracam się jako chłopiec (choć po udarze), a do
doktora Van Nessa jako mężczyzna.
Mam metr
osiemdziesiąt wzrostu i wyprostowaną sylwetkę,
ogólnie wyglądam nieźle, choć powinienem ważyć dziesięć (doktor Van Ness
powiedziałby, że piętnaście) kilo więcej. Chodzenie do lekarza jest ważne. Na
swój wariacki sposób ważniejsze niż narada zarządu. Kiedy ubieram się rano,
przypominam sobie, że nie będę się rozbierał, jak zazwyczaj, przed pójściem
spać, ale w gabinecie lekarza. Przypomina to nieco
świadomość, że będę z obcą kobietą, dlatego po
ogoleniu się biorę prysznic, wkładam świeże bokserki, podkoszulek i skarpety. O trzynastej
trzydzieści wchodzę do Banku Cassionsville i Doliny
Kanakessee drzwiami z brązu, kolejne brązowe drzwi
prowadzą mnie do windy, a następnie szklane do
poczekalni, w której pięcioro ludzi słucha „Życia
za cara” Glinki. To Margaret Lorn, Ted Singer, Abel Green i Sherry Gold. I ja. Czytamy
czasopisma „Life”, „Look”, „Today’s Health” i „Water
World”. Dwoje z nas czyta „Life’a”. Oczywiście,
inne numery, jednym z tych czytelników jestem ja, a drugim Margaret Lorn. W rzeczy
samej, przede mną leży cała sterta „Life’ów”, gram w starą
grę, próbując ułożyć je chronologicznie bez patrzenia na daty, i przegrywam. Margaret rzuca swój egzemplarz i wchodzi do gabinetu, a ja
jakimś sposobem wiem, że to oznaka pogardy. Podnoszę go i znajduję
na okładce miejsce wciąż ciepłe (i nieco wilgotne)
od jej dłoni. Do okienka podchodzi pielęgniarka i zaprasza
panią Price, a wtedy Sherry, która ma obecnie
szesnaście lat, mówi, że ona już weszła do środka. Pielęgniarka robi
niezadowoloną minę.
Sherry zwraca się
do Teda Singera.
– Mam... – Jej głos cichnie do szeptu.
– Wszyscy
mamy problemy – mówi Ted.
Podchodzę do
pielęgniarki, której nie znam, blondynki, być może Szwedki.
– Proszę – mówię – muszę dostać się
do lekarza. Umieram.
– Wszyscy ci
ludzie są przed panem.
Ted Singer i Sherry Gold są wyraźnie młodsi ode mnie, ale nie ma się
o co kłócić. Znów siadam, a wtedy
pielęgniarka mnie wzywa – do kabiny, żebym się
rozebrał.
Doktor Van Ness
jest nieco młodszy ode mnie, bardzo kompetentny w nieco
fałszywy sposób typowy dla lekarzy, których pokazują w telewizji.
Pyta mnie, co mi dolega, a ja wyjaśniam, że żyję w czasach, kiedy on i wszyscy
pozostali są martwi, jak również, że miałem udar i potrzebuję
jego pomocy.
– Ile ma pan
lat, panie Weer?
Mówię mu (w przybliżeniu).
Wydaje z siebie cichy odgłos, otwiera teczkę, którą ma przy
sobie, i podaje mi datę moich urodzin. Wypadają w maju, a w ogrodzie odbywa się przyjęcie, rzekomo na moją cześć.
Mam pięć lat. Ogród jest z boku domu, za wysokim
żywopłotem. To duże podwórko, nawet dla dorosłych, dość duże, by grać w badmintona lub krokieta, choć nie jednocześnie. Dla
pięciu osób wydaje się ogromne. Dzieci przyjeżdżają w prostokątnych,
chwiejnych wózkach, jak zabawki dostarczane w malutkich
ciężarówkach, dziewczynki w różowych koronkowych
sukieneczkach, chłopcy w białych koszulach i granatowych spodenkach. Jeden chłopiec ma czapkę, którą
wrzucamy w jeżyny.
Dziś jest wiosna,
która na Środkowym Zachodzie trwa czasami krócej niż tydzień, i żonkile więdną w upale,
zanim jeszcze zdążą otworzyć się do końca – ale
teraz jest wiosna, prawdziwa wiosna i wiatr szarpie
pierwszymi dmuchawcami w ich urodziny, raz za każdy
rok. Matki noszą suknie, które kończą się dłoń nad ich kostkami i często są w praktycznych
kolorach. Lubią niskie kapelusze o szerokich
rondach i korale. Ich spódnice szeleszczą, a one śmieją się i pochylają,
by je zebrać, jedną dłonią przytrzymując kapelusze, wiatr zaś grzechoce ich
koralami jak zasłoną w tunezyjskim burdelu.
W cieniu garażu, na starannie skoszonym trawniku, czeka na
nie lemoniada i różowe ciasto z różowym lukrem i pięcioma
świecami, których zgaszenie jednym oddechem oznacza spełnienie każdego
życzenia. Ciotka Olivia o czarnych włosach i fiołkowych oczach wybiera jednak duży puchar z zimną wodą, porusza nim, jakby ogrzewała brandy. Woda
Cassionville z rzeki Kanakessee, tęskniąca za
sumami. U jej stóp leży biały pekińczyk wielki jak
spaniel, warczy, kiedy ktokolwiek za bardzo się zbliży. (Śmiejcie się, moje
panie, ale Ming-Sno może ugryźć).
Pani Black i panna Bold, siostry, siedzą obok siebie. Przyprowadziły – razem, jakby były boginiami nacji złączonych, by
zmiażdżyć tę obcą siłę, czyli mnie – Bobby’ego
Blacka. Barbara Black ma kasztanowe włosy, regularne rysy twarzy i długie miękkie rzęsy. Od narodzin dziecka – jak powiedziałaby babcia, której niewyraźny różowawy
duch nawiedza moje urodziny – „przybrała dziesięć
kilo zdrowej wagi”, ale to nie zmieniło jej karnacji, która wciąż ma ten miękki,
delikatnie różowy odcień, dziedzictwo wszystkich Boldów. Jej siostra jest
blondynką, szczupłą i giętką jak wierzba – aż za bardzo, jak na gust innych kobiet, ich zdaniem
bowiem fizyczna elastyczność sugeruje podobną moralność, i
traktują Eleanor Bold podejrzliwie (przypisując jej, w swoich myślach i w metodystycznym kręgu, podczas rozmów przy szyciu i pożyczaniu cukru, najmniej prawdopodobnych kochanków – robotników rolnych i strażaków,
rzekomych synów byłych ministrów, mrukliwego zastępcę szeryfa).
Wysoki biały dom
należał do mojej babki, a ponieważ nasze matki na
trawniku widzą, co tam robimy, w większości
przebywamy wewnątrz, biegając z łoskotem w górę i w dół wąskich, stromych i pozbawionych
dywanu schodów prowadzących z pierwszego piętra na
drugie, by z niemym chichotem gapić się na ogromny
obraz nieżyjącego brata mojego ojca, który stoi oparty o ścianę
w najdalszym, najchłodniejszym pokoju.
Został on, jak to
wiem z tajemnego źródła, którym według
niezmordowanego i dociekliwego Towarzystwa Spirytystycznego
Cassionsville, założonego całkiem niedawno przez ciotkę Arabellę, mogłaby
okazać się Hannah (niegdyś kucharka mojej babki, obecnie matki) – został on, jak mówię, namalowany niemal dokładnie rok
przed śmiercią chłopca. Ciemnowłose dziecko o smutnym
spojrzeniu ma około czterech lat i posłusznie, lecz
bez radości pozuje do portretu. Ma na sobie luźne czerwone spodnie jak żuaw,
białą jedwabną koszulę i czarną aksamitną
kamizelkę, i pachnie jabłkami, gdyż tak długo
przebywał pośród nich, i kołdrami (szytymi ręcznie
z niewiarygodną precyzją, tak że każda była
miękkim, ciepłym pomnikiem niekończącej się pracy we wtorkowe i czwartkowe popołudnia – a niektóre, dzięki swoim wzorom, również geniuszu Williama
Morrisa); a później, kiedy od lat nie widziałem
nieżyjącego brata ojca – którego on sam nigdy nie
widział – zacząłem sobie wyobrażać, że stał
owinięty kołdrą (jak ja w dzieciństwie byłem
otulany dużym ręcznikiem po kąpieli), z jabłkami u stóp. W wieku, jak mi się
zdaje, około dwudziestu lat znów wspiąłem się na piętro tego domu i pozbyłem się tego wyobrażenia, a jednocześnie
rozpoznałem – z zaskoczeniem,
które prawie było wstydem – że ten senny krajobraz,
przed którym on stał jakby na parapecie, okolica, którą zawsze kojarzyłem z baśniami Andrew Langa (szczególnie tymi z „Zielonej księgi baśni”) i George’a
MacDonalda, była w rzeczywistości toskańskim
ogrodem.
Ten ogród, z marmurowym faunem i fontanną,
smukłymi topolami i brzozami, zawsze robił na mnie
o wiele większe wrażenie niż biedny nieżyjący Joe, którego
nie widział nikt z nas poza babką i Hannah, a o którego malutki grób na cmentarzu na wzgórzu troszczyły
się głównie mrówki, budujące miasto na jego piersi. Teraz, kiedy siedzę
samotnie przed kominkiem i w blasku
błyskawic patrzę na pozostałości wiązu, splątane i zniszczone
jak statek, który wpadł na mieliznę, wydaje mi się, że ogród – mam na myśli ogród małego Joego, wiecznie skąpany w blasku tyrreńskiego słońca –
jest sercem i źródłem prawdziwego świata, dla
którego cała ta Ameryka jest jedynie miniaturką w medalionie
w zapomnianej szufladzie. Ta myśl przypomina mi (i jest wzmacniana przez) „Raj” Dantego, w którym (ponieważ mądrość tego świata będzie głupotą w zaświatach) Ziemia znajdowała się w
samym środku, otoczona przez otchłań Księżyca i wszystkie
kolejne sfery, coraz większe i większe, a na końcu przez Boga, lecz w którym
ta fizyczna realność była w ostatecznym rozliczeniu
złudna, gdyż w centrum duchowej prawdy stał Bóg, a nasza biedna Ziemia została wyrzucona na margines – drugorzędna dla spraw Niebios, chyba że jej
wspomnienie odrywało, z uczuciem przypominającym
nieczystą nostalgię, wielkich świętych i Chrystusa
od kontemplowania Boga w Trójcy jedynego.
Prawda, to
wszystko prawda. Dlaczego kochamy ten opuszczony kraj na krańcu wszystkiego?
Gdy na zewnątrz
wieje wiatr, wyjąc w kamiennym kominie, który
kazałem wybudować dla ozdoby, piszcząc w rynnach,
żelaznych ornamentach, okapach i kratach domu, a ja siedzę przed kominkiem, wiem, że ta planeta Ameryka,
obracająca się wokół własnej osi, leży na zewnątrz, na peryferiach, na granicy
niekończącej się galaktyki, która kręci się oszałamiająco. I że to gwiazdy, które unoszą się na wiatrach, je
wywołują. Czasem wydaje mi się, że widzę wielkie twarze pochylające się między
tymi gwiazdami, by patrzeć przez moje dwa okna, twarze złociste i niewyraźne, muśnięte litością i zadziwieniem;
wtedy wstaję z krzesła, kuśtykam do lichych drzwi,
a tam nie ma nic. Wówczas biorę siekierkę o dwóch ostrzach (Buntings Best, 2 funty, hikorowy
trzonek), która stoi obok drzwi, i wychodzę, a wiatr śpiewa, drzewa smagają się jak flagellanci,
gwiazdy zaś ukazują się między kratami pędzących chmur, lecz niebo pośród nich
jest puste.
Toskańskie niebo wręcz przeciwnie – jego
niezmącony błękit muskają pojedyncze, cienkie białe chmury, które nie rzucają
cienia na ziemię poniżej. Fontanna migocze w blasku
słońca, ale Joe nie słyszy jej, ona zaś nigdy nie zmoczy jego ubrania ani nawet
kamiennych płyt wokół misy. Joe trzyma malutką strzelbę z blaszaną
lufą i drewnianego pieska o sztywnych
nogach, ale zbliża się Bobby Black, i jeśli
zdobędzie ten pokój, zacznie rzucać jabłkami, które, trafiając w ściany, rozpadną się i poplamią
obraz i podłogę kruchymi, pachnącymi, cierpkimi
fragmentami; w swoim czasie staną się one brązowe,
brudne i kwaśne, i zostaną
odkryte (najprawdopodobniej przez Hannah), a winą
zostanę obarczony ja, ponieważ jest niemożliwe, nie do pomyślenia, żebym
posprzątał podłogę, to jak proszenie świni, by poleciała, albo myszy o zagranie na organkach – my
świnie, my myszy, my dzieci nie robimy takich rzeczy, kończyny nas nie
słuchają. Stoję na szczycie schodów, słabszy i mniejszy,
ale na lepszej pozycji, i milczę z przymkniętymi oczyma, z wykrzywioną
twarzą, gotów się rozpłakać, i rzucam mu wyzwanie.
On szydzi ze mnie, wiedząc, że jeśli zmusi mnie do mówienia, zwycięży w pojedynku; pozostali patrzą ponad moimi ramionami i pomiędzy nogami – widownia,
nie sojusznicy.
W końcu zwieramy się, sapiąc, chwytamy pulchne ciało
przeciwnika jak zapaśnicy, czerwoni na twarzy i zapłakani.
Przez chwilę się kołyszemy.
***
Na dworze ciotka
Olivia zapaliła papierosa w cygarniczce z kości mamuta, długiej jak jej ramię. Pani Singer odzywa
się, nie patrząc na nią, ale na moją matkę:
– Masz
skórę?
Na co matka
odpowiada:
– Tak, leży
na pianinie, każę Hannah ją przynieść, kiedy znów się pojawi.
Pani Green, która
w pewnym sensie –
jestem zbyt mały, by to zrozumieć – jest
posługaczką mojej matki, ponieważ farma jej męża należy do nas, mówi:
– Ja ją
przyniosę, księżniczko Biała Łanio.
– Leć szybko,
księżniczko Mały Ptaszku – odpowiada matka.
Wszystkie się
śmieją, gdyż wszystkie są Indiankami, a pani Green,
która nie jest wcale mała, tylko niska, grubokoścista i ciężka,
postanowiła zostać księżniczką Małym Ptaszkiem (choć mogła wybrać coś bardziej
odpowiedniego, jak księżniczka Hodowca Kukurydzy, co zasugerowała dla niej
księżniczka Gwiazda-za-Słońcem, czyli ciotka Olivia) i na
jej twarzy maluje się idiotyczna radość, kiedy mówi o sobie,
używając tego imienia, jak to musi robić podczas oficjalnych uroczystości
(kiedy stoi z dłonią na lewej piersi, gdy matka
umieszcza pióro w jej włosach w podziękowaniu za upieczenie brownie na pow-wow).
– Sądzę, że
to wielka szkoda – mówi matka.
– Powinni coś zrobić ze starą.
Księżniczka Śpiewający Ptaszek, której mąż jest budowlańcem, mówi:
– Powinni
umieścić ją w kamieniu węgielnym.
– Chcieli,
żeby dzieci ze szkoły ją oglądały – dodaje
księżniczka Szczęśliwe Lekarstwo, siostra Eleanor Bold.
Pani Green wraca,
z szacunkiem dźwigając miękki zwój jeleniej skóry.
Jest jasnobrązowa i miękka jak giemza. Ciotka
Olivia, o oliwkowej cerze i owalnej
twarzy, najbardziej atrakcyjna z zebranych kobiet,
jeśli Eleanor Bold uznamy za dziewczynę (którą była –
strażacy i komiwojażerowie, sprzedawcy narzędzi i robotnicy rolni są wytworem fantazji na równi z centaurami), odbiera ją i rozwija,
ściskając cygarniczkę między zębami, co wywołuje zadziwienie i zgorszenie pozostałych.
– Nic na
niej nie ma, Della.
– Wiem – mówi matka. – To zależy od
nas, czyż nie?
– Skąd
wzięłaś tę skórę? – pyta pani Singer.
– John go
ustrzelił – mówi ciotka Olivia. Uśmiecha się. – To znaczy, wódz Biały Jeleń.
– Och, Vi!
– Tylko
sobie żartuję – mówi księżniczka
Gwiazda-za-Słońcem, drapiąc Ming-Sno za uszami.
– Och, Vi!
Przychodzi
Hannah, zabiera talerzyki do ciasta, roznosi kawę.
– Gdzie są
dzieci, Hannah?
– W środku. Nie wiem. Część chyba za warzywnikiem.
Jej ramiona są
czerwone, włosy białe, twarz duża i prostokątna.
Pamięta jeszcze kryte wozy pionierów, ale o tym nie
mówi. Moja matka rozmawia z mężem, ciotka Olivia z psami, żona pastora metodystów z Bogiem,
a babka z Hannah, ale
Hannah nie rozmawia z nikim poza mną i z tego właśnie powodu, leżąc
na łóżku przy kominku, wciąż ją słyszę, choć tak wielu umilkło. Idę do starego
domu, do domu babki, do kuchni, gdzie niebieskie linoleum pośrodku wytarło się
do gołych desek, a Hannah myje naczynia,
księżniczka Spieniona Woda. Siadam na zydelku przy żelaznej kuchence...
– Nie jest
tak samo. To nie to samo miejsce. Kiedyś byłam tam, a teraz
jestem tutaj, a wszyscy mówią... powiedzieliby,
gdybym ich spytała... że to mijają dni i noce,
obracają się jak ten elektryczny zegar z małym
otworem w cyferblacie, który co sekundę przechodzi
od czerni do bieli, aż człowiekowi kręci się w głowie,
ale nie o to chodzi. Jak wszystko może się zmieniać
jedynie dlatego, że słońce zachodzi? To właśnie chciałabym wiedzieć. Wszyscy
wiedzą, że tak nie jest. Pamiętam, kiedy byłam małą dziewczynką, takim
maleństwem, a Maud... to ta, z
którą się ożenił, kiedy moja matka umarła, a która
obwiązywała mi głowę ścierką do naczyń, żeby mi uszy nie odstawały...
zatrudniła tamtą dziewczynę, tamtą Irlandkę, która opowiadała historyjki, a ja się bałam, tak się bałam, że nie chciałam wychodzić w nocy, w nocy po zmroku, a nad Sugar Creek było tak ciemno, paliły się tylko lampy
naftowe i nie widziało się żadnego innego domu,
jedynie gwiazdy! Gwiazdy tak jasne, że wydawało się, że wiszą tuż nad domem, i dopiero kiedy wyszłam na tylną werandę, poczułam pod
nogami ziarno, które wypadło mi zza fartucha, kiedy karmiłam kurczaki, i wtedy już wiedziałam, że to jest to samo miejsce, i poszłam prosto do pompy, i nie
było tam nic... kiedy zeszłam z werandy, zrobiło
się nawet jaśniej... i wróciłam, stawiając długie
kroki i unosząc spódnicę, bo mogłam. Teraz wszystko
zniknęło, a kiedy wróciłam tam z Mary, zniknął i Sugar Creek,
zostały jedynie suche kamienie. Był maj... nie, czerwiec... koniec maja albo
początek czerwca, nieważne... I ten dom, tak mały.
Niemożliwe, żebyśmy wszyscy razem tam mieszkali. Podupadł, rozpadał się, wąskie
drzwi, przez które trudno się przecisnąć. Przez całe życie nie oddaliłam się na
sto mil od tego domku, ale teraz zniknął, a ja nie
widziałam, jak odchodzi.
A ja czuję to samo, co ona, tylko inaczej. Ten dom stał
się większy, nie mniejszy. (I nie rozpada się – jeszcze nie). Zastanawiam się teraz, dlaczego prosiłem
o te wszystkie pokoje –
wydaje się, że jest ich coraz więcej za każdym razem, kiedy wybieram się na
wyprawę badawczą – i dlaczego
są tak wielkie. Ten pokój jest szeroki, a jednocześnie
o wiele dłuższy niż szerszy, na zachodniej ścianie
dwa wielkie okna wychodzą na ogród, a ściana od
wschodu oddziela go od jadalni, kuchni i mojego
pokoju, do którego już nie zaglądam. Na południowej ścianie znajduje się
kamienny kominek (i dlatego właśnie tu mieszkam, to
jedyny kominek w domu, chyba że o jakimś zapomniałem). Podłoga jest z
kamiennych płyt, ściany z cegieł, a między oknami wiszą obrazy. Moje łóżko (nie jest to
prawdziwe łóżko) stoi przed kominkiem, dla ciepła. Kiedy nadejdzie lato – to jednak dziwaczna myśl –
może pójdę na górę i znów będę spał w swoim pokoju.
A wtedy stare czasy może powrócą na dobre. Zastanawiam
się, co by się wydarzyło, gdyby Hannah poszła spać na farmie Sugar Creek (tak
ją będę nazywał, bez wątpienia sąsiedzi nazywali ją po prostu „gospodarstwem
Millów”)? Czy Sugar Creek znów by popłynął, szemrząc w mroku
i mocząc te wszystkie wysuszone kamienie?
– Hannah?
– O co chodzi, czego chcesz? Ten mały chłopiec, siedzący tu
z szeroko otwartymi oczami, co on zna? Pracę?
Przecież nie przepracowałeś w życiu nawet jednego
dnia. Popatrz na ten talerz. Pracuję dla innych ludzi. Cóż, to nie twoja wina.
Nie zostało mi dużo czasu, Denny. Czy to się liczy? Może chcesz tu pozmywać, a ja wybiegnę na dwór i pobawię
się w berka z pozostałymi.
A twoja mama by się zdziwiła, spytałaby: „Kim jest
ta dziewczynka?”. Chciałam powiedzieć, że pamiętam ją z czasów,
kiedy sama była małą dziewczynką, ale to nieprawda, ona nie jest z tych okolic; była inna dziewczynka, z którą twój tato się bawił, kiedy był mały. Czasami, w ciepłe letnie dni, na ulicy wokół latarni gazowych
kręciło się więcej dzieciaków niż ciem. Wkrótce znów zrobi się ciepło i pewnie sam tam pobiegniesz, a ja
upiekę pierniczki do piwa imbirowego. Przeżyłam kolejną zimę, a nie mam zamiaru umrzeć latem.
Nie wydaje mi
się, bym widział kogoś myjącego naczynia w naszej
kuchni. Stoi w niej zmywarka –
zawsze jej używali, najpierw zrzucali resztki z talerzy
do zlewu, żeby zmielił je młynek, przez co zlew stawał się swego rodzaju koszem
na śmieci. Teraz gotuję na kominku i przy nim jem,
zresztą nie jem dużo.
***
– Schudł
pan, panie Weer. Ma pan niedowagę.
– Tak,
zawsze pan sprawdza, czy nie mam cukrzycy.
– Proszę się
rozebrać do bokserek. Pielęgniarka pana zważy.
Rozbieram się,
świadom, że w sąsiedniej kabinie jest Sherry Gold,
pewnie rozebrana do fig i stanika. To drobna
dziewczyna, nieco pulchna („Wydaje się, że przybrała pani na wadze, panno Gold.
Proszę się rozebrać do bielizny, a ja panią
zważę”), ładna, o żydowskich rysach – żydowskich twarzy nie uważa się za ładne, ale ona i tak jest ładna. Gdybym zrobił scyzorykiem otwór w przepierzeniu, mógłbym ją zobaczyć, a gdybym miał szczęście, nie zobaczyłaby błyszczącego
ostrza dziurkacza do skóry przechodzącego przez ścianę ani później ciemnego otworu
z kryjącym się za nim moim jasnoniebieskim okiem.
Świadomy, że tak naprawdę nie zrobię czegoś takiego, zaczynam przeglądać
kieszenie spodni w poszukiwaniu scyzoryka; nie ma
go i przypominam sobie, że przestałem go nosić
wiele miesięcy temu, ponieważ codziennie chodziłem do biura, a że nie pracowałem już w laboratorium,
nie używałem go – a on
przecierał tkaninę spodni w miejscu, gdzie twarde
okucia napierały na rogi kieszeni z prawej strony.
Stoję,
przytrzymując się gzymsu kominka, i sprawdzam po
raz kolejny, nie ma go. Na zewnątrz pada deszcz. Dobrze by było znów go mieć.
– A gdybym jednak miał udar, doktorze Van Ness, co
powinienem zrobić?
– Jest
niemal niemożliwe, bym przepisał kurację na nieistniejącą dolegliwość, panie
Weer.
– Na litość
boską, niech pan usiądzie. Do diabła, dlaczego z lekarzem
nie da się porozmawiać, jakby był człowiekiem?
– Panie
Weer...
– W mojej fabryce nie ma robotnika, do którego zwróciłbym
się w sposób, w jaki
zwraca się pan do każdego pacjenta.
– Ale ja nie
mogę zwolnić swoich pacjentów, panie Weer.
Znów się ubieram
i siadam na krześle. Pielęgniarka wchodzi do
środka, mówi mi, że powinienem się rozebrać, i wychodzi,
po kilku chwilach znów odzywa się doktor Van Ness:
– O co chodzi, panie Weer?
– Chcę z panem porozmawiać, niech pan siada.
Sadowi się na krawędzi kozetki, a ja
chciałbym, żeby doktor Black wciąż żył, ten onieśmielający, potężny mężczyzna z mojego dzieciństwa, w ciemnym
ubraniu i ze złotą dewizką. Barbara Bold musiała
utyć, gotując dla niego – patrząc, jak on je, musiała
popaść w przesadę, ponieważ jej posiłki, choć
solidne, były o wiele mniejsze; jak mogła wiedzieć,
że drugi pieczony ziemniak albo miska ryżowego puddingu ze śmietaną to za dużo,
skoro jej mąż jadł za trzy takie kobiety? Matka daje jej kolejny kawałek
różowego ciasta, formalnie mojego tortu urodzinowego.
– Dziękuję,
Dello.
Odzywa się
Eleanor, siostra Barbary.
– Dobrze,
możemy na niej napisać, ale co napiszemy i czym?
– Farbami
olejnymi, jak sądzę – mówi ciotka Olivia. – Możemy wziąć moje.
Ktoś sprzeciwia
się, mówiąc, że Indianie nie mieli farb olejnych, ale pani Singer zauważa, że
dzieci tego nie wiedzą.
– Ale my
wiemy – mówi matka. –
Prawda?
– Posłuchajcie – mówi pani Singer – mam
doskonały pomysł. Wiecie, kiedy się spotkali? Osadnicy i Indianie?
Cóż, kazali Indianom pisać, ale co, gdyby sami pisali? Wtedy byłoby to
zwyczajne pismo i my mogłybyśmy to zrobić.
***
Chwileczkę,
proszę. Pozwólcie, że wstanę i podejdę do okna,
pozwólcie, że dołożę tę połamaną gałąź wiązu – o kształcie przypominającym poroże drewnianego jelenia,
jakie można by może znaleźć pod jedną z największych
choinek na zewnątrz – do ognia. Moje panie, nie
tego chciałem. Moje panie, chciałbym tylko wiedzieć, czy w
moim stanie powinienem ćwiczyć, czy się oszczędzać; ponieważ, jeśli
odpowiedź brzmi, że mam ćwiczyć, pójdę poszukać scyzoryka.
***
– Panie
Weer! Panie Weer!
– Tak? – Wystawiam głowę za drzwi.
– Och, jest
pan ubrany; widzę po rękawie.
– Co się
dzieje, Sherry?
– Proszę nie
wchodzić, nie jestem ubrana. Och!
(Doktor Van Ness
wraca i Sherry wycofuje się, zatrzaskując drzwi
swojej kabiny).
– Doktorze,
na wylew...
– Panie
Weer, czy jeśli odpowiem na pańskie pytania, zgodzi się pan współpracować przy
niewielkim teście? Zabawie z lustrami. A później popatrzy pan na obrazki?
– Jeśli
odpowie pan na moje pytania, tak.
– Dobrze,
miał pan wylew. Muszę powiedzieć, że nie wygląda pan, ale jestem skłonny to
zaakceptować. Jakie ma pan objawy?
– Nie teraz.
Jeszcze nie miałem wylewu, proszę to zrozumieć.
– Będzie
miał pan wylew?
– Miałem go
w przyszłości, doktorze. I nie
pozostał nikt, kto mógłby mi pomóc, zupełnie nikt. Nie wiem, co powinienem
robić... sięgam w przeszłość do pana.
– Ile ma pan
lat? To znaczy, kiedy miał pan ten wylew.
– Nie jestem
pewien.
– Dziewięćdziesiąt?
– Nie, nie
dziewięćdziesiąt, nie tak stary.
– Czy wciąż
ma pan zęby?
Sięgam do ust i macam.
– Większość.
– Jaki kolor
mają pańskie włosy?
Doktor Van Ness
pochyla się, nieświadomie przybierając pozę prokuratora.
– Nie wiem.
Niemal zupełnie wyłysiałem.
– Czy czuje
pan ból palców? Czy są guzowate, opuchnięte, zesztywniałe?
– Nie.
– I czy wciąż, od czasu do czasu, odczuwa pan pragnienia
seksualne?
– O tak.
– W takim razie sądzę, że ma pan około sześćdziesiątki,
panie Weer. To znaczy, że od udaru dzieli pana zaledwie piętnaście do
dwudziestu lat... czy to pana niepokoi?
– Nie.
Stałem w drzwiach kabiny. Wycofuję się i siadam
na krześle, doktor Van Ness podąża za mną do środka.
– Doktorze,
jedna strona mojej twarzy, lewa strona, jest cała ściągnięta... nigdy wcześniej
nie miałem takiego wyrazu twarzy, a on utrzymuje
się przez cały czas. Moja lewa noga wydaje się wygięta... jakby została złamana
i źle złożona... a lewa
ręka osłabła.
– Czy ma pan
zawroty głowy? Czy często robi się panu niedobrze?
– Nie.
– Czy ma pan
dobry apetyt?
– Nie.
– Czy
poruszanie się jest bolesne? Bardzo bolesne?
– Tylko
emocjonalnie... rozumie pan, ze względu na to, co widzę.
– Ale nie
fizycznie.
– Nie.
– Czy miał
pan tylko jeden udar?
– Tak sądzę.
Obudziłem się w takim stanie. To był ranek po
śmierci Sherry Gold.
– Panny
Gold?
Lekarz
nieświadomie i niemal niezauważalnie kieruje głowę
w stronę przepierzenia, które nas oddziela.
Zastanawiam się, czy dziewczyna słucha; mam nadzieję, że nie.
– Tak.
– Ale nie
pogorszyło się.
– Nie.
– Musi się
pan ruszać, panie Weer. Musi pan wychodzić z domu,
jak również spacerować po domu, i rozmawiać z ludźmi. Proszę wybrać się na dłuższy spacer... kilka
kwartałów... każdego dnia przy dobrej pogodzie. O ile
mi wiadomo, ma pan duży ogród?
– Tak.
– To niech
pan w nim pracuje. Wyrywa chwasty czy coś.
Gene Wolfe "Pokój", Przełożyła Anna Studniarek, Wydawnictwo Mag, Seria Uczta Wyobraźni.
Gene Wolfe "Pokój", Przełożyła Anna Studniarek, Wydawnictwo Mag, Seria Uczta Wyobraźni.
Ładne. Trzeba będzie przeczytać w całości.
OdpowiedzUsuńA końcówka cytatu dokładnie taka sama, jaką kiedyś usłyszałem. Ruszać się codziennie, ale też zmienić pracę i się nie stresować. Proste.
Właśnie czytam tę książkę, dostałem od wydawnictwa. Jest bardzo dobra. Zamiescłlem ten fragment, ale miałem pewne wątpliwości, bo to jest taka książka, którą trzeba odbierać w całość, liczą się tutaj pewne niuanse, wrażenia, liczne dygresje i opowieści. To książka do wielokrotnego czytania.
UsuńNiby proste, a przeważnie niewykonalne, chyba, że się zupełnie zmienimy, tryb życia, pracę, miejsce zamieszkania.