poniedziałek, 4 marca 2013

Nikt nie jest prorokiem we własnym kraju

Stanisław Lem


Z listów Stanisława Lema do Sławomira Mrożka

kwiecień 1967

Zauważyłem ciekawy fenomen, na sobie samym, który do myślenia daje. Oto bardzo różne są losy moich książek na Wschodzie i na Zachodzie. Na Wschodzie jestem po prostu rodzaj oceanu, otrzymuję z Rosji otchłanne listy, całe duże i czasem niegłupie nawet filozoficzne traktaty, jako ów Mądry Starzec, który wie, jak żyć, a potargane egzemplarze moich polskich edycji służą do nauki naszego języka ojczystego. Polska to casus specjalny, bo nikt nie jest u siebie prorokiem. Ale pewien Czech pisze sobie z powieści mej operę. Różne wysoko uczone osoby zaś z Rosji przysyłają mi swe dzieła z dedykacją itp.

24 listopada 1964

Zapewne, z grubsza biorąc, to jest tak, że gdy kto już jest uznany i ma patent (...) wtedy, w pewnym sensie przynajmniej i w pewnych granicach, może sobie i chały pisać, chociaż raczej nie nazbyt w ich chałowatości klarowne, bo i tak za dzwoniące złoto dukatowe zostanie poczytane. A gdy nie ma patentu ktoś, to też może pisać, co sobie chce, bo jednakowo to zignorowane zostanie; tak zatem, w tym punkcie nierozpoznania, niepostawienia diagnozy "właściwej", produkta oba się ze sobą zejdą i pokryją. Sprawa jednakże samej diagnozy, tego rozpoznania właściwego wartości, jest niewątpliwie interesująca. Mnie się zdaje, że innej, oprócz własnej oceny, być nie może, mnie przynajmniej na innych nie zależy, jako odbiorcy, rozumie się. Cóż na to można poradzić, jeśli mnie się pewne płótna, czy, z branży już, utwory bardzo sławne, nie podobają ani trochę? Wpędzać siebie w kompleksy domniemaniem jakowychś ślepych plam, jakowejś ślepoty lokalnej, własnej? I po co właściwie? Nic prostszego zresztą, niż w podobnej sytuacji ekstrapolować na całość odbiorców, tj. ustalić, powiedzmy, że oni mają wszyscy razem taką ślepą plamkę w odniesieniu do tych czy innych utworów. ale mnie taki punkt widzenia nie odpowiada, ponieważ zakłada on jednak istnienie jakiejś wyższej, ostatecznej, to jest, po prostu, absolutnej skali ocen, takiej, wicie, wszechmocy wprawdzie absolutnie biernej, która palcem nie rusza, ale po eonach czasu jednak sprawiedliwość wymierzy, jednych wzniesie, innych na zapomnienie skaże itd. Jednakże ja się w żadnej mierze na takie stanowisko nie piszę. Uważam, że od wyroków żyjących nie ma w ogóle żadnego apelu, i gadanie o potomności, co się pozna, jest jednakowo bzdurą, czy się pozna, tj. czy zauważy, czy też nie zauważy (się nie pozna). Bo jeżeli my znajdujemy stary nocnik w jakimś grobowcu sprzed 11 000 lat i się tym nocnikiem będziemy szczerze zachwycali, to z tego nie wynika doprawdy, aby on, jako nocnik, był wtedy, gdy do niego faraon kupki sadził, był też takim nadzwyczajnym Dingiem. Po prostu okoliczności, upływ czasu, nasza wiedza o nim itd. itp., wszystko to razem wwindowało nam ów nocnik na odpowiednie wyżyny. A jeżeli ktoś był Norwid i prekursor, to też nie można powiedzieć, że ci, co w dupie go mieli, się głęboko mylili, tacy, wicie, tępi, a my, lepsi, żeśmy się poznali, co i nam, i jemu honor, ale nam większy, przynosi. Tak nie jest. Ja wiem, że tę moją relatywizację posuwam, z punktu widzenia zdrowego rozsądku, o włos, o krok za daleko, ponieważ niby to nie jest takie proste i są "wartości trwałe", którym się jedna epoka przygląda, bekając z niesmaku, a inna je do serc tuli; wszelako, generalnie, i w pierwszym przybliżeniu, które mi na razie wystarcza, jednak lepiej już uznać, że zarówno uznanie, jak i nieznanie, jest to zjawisko immanentne, bez apelacji, odniesień, skarg i trybunałów w łonie wieczności ukrytych.

[W]: Tomasz Lem "Awantury na tle powszechnego ciążenia", Wydawnictwo Literackie, Kraków 2009, s.84-87.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz