Stanisław Grzesiuk |
Na dalszą naukę nie ma pieniędzy i możliwości. Chłopak, który ma
piętnaście lat, powinien już starać się zarobić, żeby była pomoc w domu. Ale jak
zarobić? Złodzieje z naszego domu namawiali mnie, żebym "pracował" z
nimi.
- Jesteś cwaniak, policja ciebie nie zna - z nami będzie ci dobrze, nie
zginiesz.
Odmówiłem. Po co kraść, jak nie można przynieść do domu? Gdy byłem
mniejszy, a nieraz coś z chłopakami zwędziliśmy dla sportu - to w domu matka
brała za łapę, kazała odnieść i przeprosić, a czasem to jeszcze dobrze wlała.
Więc kraść nie miało dla mnie sensu. Wszystkie ogrody i sady w okolicy były w
mojej bezpłatnej dzierżawie. Właziłem do każdego i nigdy mnie nie złapano - ale
to było robione tylko dla sportu. Lubiłem każde ryzyko i niebezpieczne
sytuacje.
Ojciec, jak był trzeźwy, nie mówił nic. Jak był pijany, krzyczał, żebym
sobie roboty szukał. Cóż więc robiłem?
Rano przynosiłem matce dwa wiadra wody i wynosiłem brudną. Potem
przynosiłem węgiel z piwnicy lub ze składu, kupiłem, co potrzeba, w sklepie - i
już byłem wolny. Wtedy przynosiłem kilka wiader wody jednej lokatorce. Miała za
drzwiami na korytarzu beczkę, z której brała wodę do prania i zmywania. Płaciła
mi pięć groszy za przyniesienie jednego wiadra; tak samo jak u woziwody, tylko
ja przynosiłem jej wodę pod drzwi, a od woziwody brało się spod bramy i trzeba
było nieść na piętro. Jak przyniosłem pięć wiader, to zarobiłem dwadzieścia
groszy, bo jeden grosz za wiadro brał inwalida przy pompie ulicznej. Następnie
kręciłem się przy składzie opałowym. Niejeden raz zarobiłem trochę groszy za
odniesienie komuś węgla do domu. Płacili jeden grosz od kilograma. Pracował tam
już starszy kolega, ale jak on poszedł z węglem i nie było nikogo, a znów
trzeba było odnieść, brałem ja. Nie dźwigałem po pięćdziesiąt kilogramów, bo to
było dla mnie za ciężko, ale dwadzieścia, trzydzieści to nosiłem.
Teraz, gdy już miałem pieniądze, szedłem na Mokotów do biblioteki. Nie
była to prawdziwa biblioteka, lecz sklep sprzedający papier, zeszyty i przybory
szkolne, w którym na jednej ścianie były półki z książkami. Właściciel sklepu
wypożyczał te książki za opłatą dziesięciu groszy od jednej książki po złożeniu
dwu złotych kaucji. Ze swego zarobku złożyłem kaucję za dwie książki, ale były
dnie, że wymieniałem tylko jedną książkę; częściej jednak wymieniałem dwie i
czytałem jednego dnia. Nikt nie dawał mi żadnych rad co do wyboru lektury.
Wyczytywałem więc wszystkie książki o Dzikim Zachodzie, Karola Maya, Branda,
Baxtera, kryminalne Romańskiego, Marczyńskiego, Wallace'a i innych. Wyczytałem
książki o przygodach Arsena Lupina, Sherlocka Holmesa i wszystkie o Tarzanie;
Michała Zevaco, Dumasa i Trylogię Sienkiewicza. Książki grube dzielone
były na kilka mniejszych i za każdą płaciło się dziesięć groszy. Gdy już miałem
w ręku książkę, brałem w kieszeń kawał chleba i szedłem nad starą fosę fortową
na Czerniakowie. Tam, leżąc na słońcu, czytałem. Dla urozmaicenia co pewien
czas zażywałem kąpieli, a raz lub dwa razy w ciągu dnia kilku z nas przepływało
na drugą stronę fosy i zapuszczaliśmy się w ogrody badylarzy na strąki grochu.
Moimi ulubionymi bohaterami z książek byli ludzie, których cechowała
szaleńcza odwaga i ryzykanctwo, obrońcy słabych i uciśnionych, a bojowi wobec
ludzi złych. W postępowaniu swoim starałem się naśladować takich właśnie
bohaterów. Cieszyłem się, gdy raz udało mi się wywalić okno w płonącym
drewnianym budynku i zanim nadbiegli inni, wyniosłem dwoje małych dzieci oraz
wyrzuciłem na podwórze wszystkie ubrania z szafy. Byłem wszędzie tam, gdzie
groziło jakieś niebezpieczeństwo, i musiałem zawsze należeć do tych, którzy
ostatni wycofują się z niebezpiecznej sytuacji.
Żeby być mocnym wobec złych, nie wystarczała sama odwaga, potrzebna była
także zaprawa i trening. W mieszkaniu na drzwiach wieszałem stare ubrania i
palta i godzinami ćwiczyłem uderzenia głową z różnych pozycji. Wiedziałem, że
jest to najskuteczniejsze i najbardziej zdradliwe uderzenie. Doszedłem do takiej
wprawy, że "na łeb" byłem jednym z najlepszych na Czerniakowie.
Trenowałem też nożem. Rzucanie nożem do celu na odległość. Ukrywanie noża w
rękawie. Błyskawiczne wyciąganie noża z kieszeni spodni i z kieszeni marynarki,
tak zwanej "za parkanem".. Niejeden urwany guzik i rozdarte spodnie
kosztował trening przeskakiwania przez parkan, chodzenia po drzewach i skakania
ze znacznych nawet wysokości. Wyrabiałem w sobie silną wolę, upór i mściwość w
stosunku do tych, którzy skrzywdzili mnie z premedytacją lub wykorzystywali
swoją przewagę fizyczną. Po kilku awanturach ze starszymi i silniejszymi
mówiono o mnie: "Chłopak grzeczny, ale i charakterny..." Słabszego
nie uderzyłem nigdy.
Wieczorem wyskakiwałem na plac Unii Lubelskiej "postarać się trochę
na majdanie" - co znaczy po prostu: sprzedawać gazety. "Starało
się" tam wielu kolegów, z którymi kończyłem szkołę. Oni byli majdaniarzami
rejestrowanymi (po złożeniu kaucji), ja starałem się na dziko: koledzy brali
więcej gazet i część dawali do sprzedaży mnie.
Jaki był z tego zarobek? Dwa grosze od gazety w cenie pięciu groszy i
trzy od dziesięciogroszowej. Od dodatku nadzwyczajnego osiem groszy od sztuki,
ale wtedy mi nie dawali, ciężko też było trafić na moment wydania. Umieć
sprzedać gazety - to była wielka sztuka.
- Ile sprzedałeś? - pytałem jednego kolegi.
- Dwanaście sztuk - odpowiada.
- A ja tylko dwie.
- A ty ile? - pytam drugiego.
- Piętnaście.
- A ja dwie.
Wreszcie i ja połapałem się w technice sprzedawania. Gdy dostałem gazety
do ręki - jak najszybciej przed siebie, byle dalej, żeby być tam, gdzie nie
dotarł jeszcze żaden nowy gazeciarz. Raz dotarłem w ten sposób do ulicy
Filtrowej. W każdym tramwaju jadącym w stronę placu Narutowicza idą dwie,
cztery gazety. Po pewnym czasie gazeciarze z placu Narutowicza połapali się, że
im handel idzie słabiej - zjechali kupą, dali mi dobry wycisk i przegnali z
dobrego stanowiska. Pojechałem do swoich chłopaków. Ci zostawili swój
"majdan" w różnych kioskach i sklepach i grupą w osiemnastu
chłopaków zrobiliśmy nalot na tamtych. I odegraliśmy się - ale już więcej w ich
parafię nie jeździłem.
Najlepszy zarobek był wtedy, gdy udało się kogoś zrobić "na
fryko". Przy wydawaniu reszty bilonem pieniądze odliczało się na własnej
dłoni, kładąc na spód monetę upatrzoną dla siebie. Gdy kupujący nadstawiał
rękę, oddawało się wszystko, bo mógł jeszcze raz sprawdzić. Gdy postawił
woreczek, monetę leżącą na spodzie, na środkowym palcu, chwytało się lekko
ukrywając ją między palcami i chociaż dłoń była wyprostowana, pieniądz
pozostawał w ręku. Jeden taki "moniak" to tyle, co sprzedać kilka
gazet. Metodę tę stosowali gazeciarze i wózkarze.
Kiedy do ojca przychodzili koledzy, wiedziałem, że będą pili wódkę, a
mnie będą posyłali, żeby im przynosić po ćwiartce. Siedziałem wtedy kamieniem w
domu. Gdy już nieźle sobie popili, wtedy robiłem "na fryko" po
pięćdziesiąt groszy, po złotówce, a nawet i po dwa złote. Płaciłem sobie za
fatygę siedzenia w domu.
Latem jeździliśmy przeważnie we czterech dwa razy w tygodniu do
Kabackiego Lasu na jagody, grzyby lub orzechy laskowe. Na ulicy Puławskiej
skakaliśmy w biegu na bufory ostatniego, towarowego wagonu przyczepionego do
pociągu osobowego i tak uczepieni jechaliśmy do Pyr i do lasu. Tam trzeba było
uważać, żeby nie dać się złapać gajowym - tak jak w kolejce kolejarzom. Gajowi
często robili obławy na zbierających jagody lub grzyby. To już było dla nas
sportem - tak lawirować i ukrywać się, żeby nie złapali. I nie złapali nigdy
żadnego z nas. W kolejce było gorzej. Tu niejeden konduktor starał się nas złapać
albo przepędzić z kolejki. Raz jeden kolejarz wlazł na dach towarowego wagonu i
oblewał nas oliwą z oliwiarki. Mając doświadczenie, braliśmy w drogę solidne
kije, żeby kolejarzowi nie pozwolić wysunąć znad dachu ręki czy głowy. Gdy
kolejka dojeżdżała do stacji - wyskakiwaliśmy jeszcze w biegu i uciekaliśmy w
odwrotnym kierunku. Czepiając się z boku osobowego wagonu dwa razy zerwaliśmy z
głowy siedzącemu przy otwartym oknie rabinowi jarmułkę, którą Żydzi odkupywali
od nas, płacąc po pięć złotych. Kiedyś w Grójcu w czasie "wycieczki"
zdjęliśmy ze stojącego na ulicy wozu skrzynkę wódki, którą wynieśliśmy za
stojącą w pobliżu stodołę. Gdy wóz odjechał, przyszło do nas trzech łobuzów;
zabrali nam wszystko, a za "fatygę" dali tylko każdemu z nas po pół
litra wódki. I to dobre, mogli nic nie dać.
W kolejce raz tylko mnie złapali. Posiedziałem kilka godzin w komisariacie.
Przyszła matka, zapłaciła pięć złotych kary, które później musiałem jej
zwrócić, i zabrała mnie do domu.
Latem pojechałem na dwa tygodnie pod Grójec do znajomych gospodarzy, u
których ostatnie dwa lata spędzaliśmy wakacje.
Złodziejska wieś. Nocami cała prawie ludność wybierała się na kradzież
zboża z dworskich pól. Jedni zwozili, inni młócili w stodołach... i rano było
już wszystko w porządku. Za stodołą cała sterta słomy, zboże zaś wymłócone i
wywiane zostało już wywiezione na sprzedaż do miasta. Pewnej nocy chłopi
wybrali się do odległej o trzy kilometry wsi kraść ulęgałki. Poszło wtedy chyba
ze, trzydzieści osób i ja z nimi. Wszyscy piechotą przez cmentarz i las, a
drogą dwa wozy do przywiezienia worków z ulęgałkami. Ciekawy byłem, jak będą
rwali. Kazali mi zabrać ze sobą worek i płachtę. Okazało się, że robi się to
łatwo, szybko i dokładnie. Każdy rozkłada swoją płachtę pod drzewem, dwóch
wchodzi na drzewo i trzęsie, potem każdy bierze płachtę za rogi i zsypuje do
swojego worka. Później worki na wóz, a sami znów piechotą, krótszą drogą do
domu.
Złodzieje to byli przeważnie "wychowańcy". Prawie każdy
gospodarz miał takiego "wychowańca". Po pierwszej wojnie światowej
brali na wychowanie dzieci z sierocińca, które nie miały i nie znały swoich
rodziców. Podrzutki. Państwo do pełnoletności dziecka płaciło im miesięcznie
pewną sumę pieniędzy, a oni mieli darmo z początku pastucha, później parobka,
tylko za jedzenie i marne ubranie. Gdy taki chciał się lepiej ubrać, pójść na
zabawę albo wypić wódki - kradł.
W czasie żniw ludzie ze wsi chodzili pracować do dworów, których było
kilka w okolicy. Pewnego dnia, gdy nie miałem co robić, wybrałem się na
dworskie ziemie zobaczyć, jak pracują znajomi ze wsi. Kosili zboże tuż pod
lasem. Słońce szło już ku zachodowi.
- Uważajcie, dziedzic jedzie! - zawołał ktoś ostrzegawczo.
I wszyscy raźniej zabrali się do roboty.
Był to młody jeszcze facet, na pięknym koniu, ze szpicrutą w ręku.
Siedząc sztywno, przez kilka minut w milczeniu przyglądał się, jak ludzie
pracują. Zbliżył się do niego karbowy, coś mówił po cichu. Po chwili podeszła z
boku młoda jeszcze chłopka i prosi pokornie:
- Proszę jaśnie pana, niech jaśnie pan zwolni mnie o godzinę wcześniej.
Mam chore dziecko, zostawiłam je bez opieki.
Nawet na nią nie spojrzał.
- Proszę jaśnie pana bardzo - mówi znów kobieta,
Patrzę i oczom nie wierzę: pocałowała go w rękę. Raz, drugi i wciąż
powtarza swoje: "Proszę jaśnie pana bardzo".
Stałem o dwa metry od "jaśnie pana", a nie więcej jak o
dziesięć metrów od lasu.
- O rany! Co za jaśnie pan! - krzyknąłem tak głośno, że wszyscy
usłyszeli. - A moja dupa jaśniejsza niż wszystkie jaśnie pany!
W "jaśnie pana" jakby piorun strzelił. Szarpnął się w moją
stronę.
Złapałem jedną lejce, zawinąłem koniem i zanim schwycił równowagę, już
uciekałem do lasu. Ruszył za mną, ale byłem już w lesie.
Tak wyglądało moje pierwsze i ostatnie spotkanie z "jaśnie
panem".
- Dokąd idziesz? - zapytała matka, widząc, że wychodzę z mieszkania.
- Na ulicę.
- Żeby tylko znów jakiej skargi nie było. Nie pobij się z kim -
upominała.
- Gdzie chłopaki? - zapytałem bawiącego się na ulicy dzieciaka, nie
widząc moich rówieśników.
- Na łączce w piłkę grają - odpowiedział.
Gdy tam poszedłem, okazało się, że chłopaki już szli do domu na obiad; na
łączce był tylko jeszcze Olek, pod pachą miał piłkę futbolówkę.
- Zostaw nam piłkę - poprosiłem - na moją odpowiedzialność. Jak
przestaniemy grać, to ci ją odniosę do domu.
- Dobrze - odpowiedział Olek rzucając mi piłkę. - Tylko nikomu nie dawaj.
Po godzinie kopania zabrałem piłkę, by ją odnieść właścicielowi. Gdy
dochodziliśmy już do ulicy, przyszedł Zygmunt. Był to chłopak z naszego domu,
miał osiemnaście lat, trzy lata więcej niż ja.
- Dawaj piłkę - zwrócił się do mnie.
- Nie mogę - odpowiedziałem. - Olek kazał mi ją odnieść do domu, jak
przestanę grać.
- Dawaj, dawaj, nie wygłupiaj się. Olek mnie nic nie obchodzi -
odpowiedział. I chce mi wytrącić piłkę. Zrobiłem unik i piłkę odrzuciłem
Jankowi, który stał kilka metrów z boku. Gdy podszedł do Janka, ten podał piłkę
mnie.
- Jak odrzucisz piłkę, to dostaniesz w mordę - powiedział Zygmunt idąc do
mnie.
Odrzuciłem. Podszedł i uderzył mnie pięścią w twarz. Nie wiedziałem, co
robić - bić się z nim, czy nie bić? Był trzy lata starszy i dużo silniejszy.
- Jaki mocny - powiedziałem tylko, gdy szedł w stronę Janka i ostrzegał
go w ten sam sposób jak mnie.
- A chcesz jeszcze raz? - zapytał zawracając do mnie.
- Chcę.
Podszedł i uderzył. Zrobiłem unik w dół i uderzyłem głową tak, że usiadł
na trawie. Poderwał się, skoczył i znów dostał głową i ręką. I zaczęła się
bijatyka, która trwała kilkanaście minut. Bijąc się, powoli zbliżaliśmy się do
domu. Już przed bramą nadszedł jego starszy brat, który miał dwadzieścia jeden
lat. Wtedy ze zbiegowiska ludzi, którzy przyglądali się walce, wyskoczyło
kilku, odepchnęli moich przeciwników, krzycząc:
- Dwóch takich byków na jednego dzieciaka!
Wtedy szybko uciekłem do domu i powiedziałem matce, że pobiłem się z
Zygmuntem.
- Czekaj - powiedziała matka, gdy wysłuchała wszystkiego - ojciec ci
teraz da, jak przyjdzie z roboty. Chcesz pewnie, żeby ciebie zabili.
Przecież ich jest czterech braci i ojciec.
Siedziałem spokojnie w domu, czekając na ojca.
- Musisz mu dobrze wlać - radziła matka, gdy ojciec wrócił z roboty.
- Jak to było? - zapytał mnie ojciec.
Wiedziałem, że ojciec jest sprawiedliwy, dlatego zawsze mówiłem prawdę i
ojciec mi wierzył. Opowiedziałem wszystko szczegółowo.
- Ja go bił nie będę - zadecydował ojciec. - Zygmunt jest starszy,
silniejszy i zaczął.
- Ale on go strasznie pobił - nastaje matka.
- A jak Zygmunt by jego zbił, to co byś powiedziała? Trzeba było się nie
dać, prawda? No to on się nie dał. Nie wychodź tylko teraz na ulicę, bo ci
wleją - poradził ojciec. - Ja sam wyjdę, dowiem się, co słychać.
Po pewnym czasie wrócił i powtórzył rozmowę z ojcem Zygmunta, z którym
spotkał się na ulicy.
- No co? Pana chłopak pobił mojego. Ale wy z nami nie wygracie, nas jest
więcej.
- A co mnie to obchodzi - odpowiedział ojciec. - Chcecie, to go bijcie.
Ale ja was ostrzegam, że to jest mściwy szczeniak. Wy mieszkacie wyżej. Jak wy
go dzisiaj pobijecie, to on się jutro zaczai na schodach i któremu z was nożem
kichy wypuści. Ale co mnie to obchodzi, chcecie, to go bijcie.
Z tej awantury dał mi ojciec taką naukę:
- Pamiętaj - powiedział - jak zaczepisz kogoś, to już ja ci wleję. -
Mówiąc to podsadził mi pod nos swoją ciężką, wielką pięść. - Jeśli pobijesz
słabszego - też ci wleję. Ale jak tobie ktoś wejdzie w drogę, to gryź, drap,
zabij, a nie daj się, bo tu jest takie życie, że jak pozwolisz sobie wejść na
głowę wielkiemu, to za dwa tygodnie już każdy szczeniak będzie chciał wejść.
Nie zaczepił mnie nigdy żaden z tej rodziny, a z Zygmuntem pogodziłem się
dopiero po trzech latach. [...]
Stanisław Grzesiuk "Boso, ale w ostrogach".
Mój Boże, a ja myślałem, że miałem "interesujące" dzieciństwo.
OdpowiedzUsuńInny świat to był. Zupełnie inny, choć zasady jakie nim rządziły nie za wiele się zmieniły.
Świetny fragment.
Tak, zupełnie inny świat, ale trochę jakby rzeczywistość zaczyna przypominać mi tamtą, a może się mylę :) Sam Grzesiuk w książce mówi, że urodziła go ciotka, bo matka właśnie robiła pranie i była zajęta. Polecam jeśli nie czytałeś, ciekawe zycie, przygody niczym z powieści sensacyjnej i dużo humoru.
OdpowiedzUsuńJak na Grzesiuka przystalo ;) Poza tym cos w tym faktycznie jest, ze niby zupelnie inny ten tu czas a jakze nie-inny.
OdpowiedzUsuńCieszę się, że nie mam przywidzeń i coś jest na rzeczy, ale niewielka to pociecha :)
UsuńAno :) Moze by pociech jednak gdzie indziej szukac ;) wszak historia ma to do siebie, ze lubi sie powtarzac, w takiej czy innej formie.
OdpowiedzUsuń