Stanisław Lem w 1970 |
Fragment pochodzi z wywiadu ze Stanisławem Lemem, który znalazłem na stronie serwisu poświeconego jego twórczości Lem.pl. Ze Stanisławem Lemem
rozmawia Wojciech Jamroziak
Redakcja: Chciałbym
zapytać o Pana biografię intelektualną i o to jakby Pan określił swój status
pisarza. W potocznej opinii uważa się Pana przede wszystkim za autora opowiadań
i powieści fantastyczno-naukowych. A przecież zaczynał Pan jako poeta, napisał
Pan powieść realistyczną, przewrotny kryminał pt. Śledztwo, autobiograficzny
Wysoki Zamek, fundamentalną rzecz Summa Technologiae, rozprawy Filozofia
przypadku i Fantastyka i futurologia, wreszcie zbiór recenzji z nieistniejących
książek...
Stanisław Lem: Zasadniczo
nie zastanawiam się nad takimi klasyfikacyjnymi problemami jak ten — jakim
jestem pisarzem? Po prostu — tak jak nikt z nas żyjąc nie rozmyśla o tym, że
jest ssakiem, kręgowcem, że należy do takiej czy innej podklasy — tak i ja
robię to, co mnie najbardziej interesuje od dawna. Niewątpliwie — tak to ja
oceniam — rozwój mój był powolny. Pisząc rozmaite rzeczy dokształcałem się.
Niedostateczność tego co robiłem oraz różne okoliczności natury czysto roboczej
powodowały zygzaki moich zainteresowań.
Fantastyką
zainteresowałem się — ze zrozumiałych względów — byłem ciekaw jak wygląda ten
gatunek. W latach pięćdziesiątych byliśmy odcięci od przypływu tej literatury z
Zachodu. Gdy słabo zorientowany w ogólnej produkcji próbowałem sam pisać nie
istniały również żadne monograficzne opracowania gatunku. Zacząłem więc szukać
odpowiedzi na interesujące mnie pytania podstawowe z zakresu teorii literatury.
Przeczytałem wtedy i przestudiowałem Ingardena. Miałem wówczas wrażenie, że
uprawiam rodzaj robinsonady. Podobnie jak Robinson z nielicznymi narzędziami
musiałem otworzyć sobie przedpole dla jakiejś bardziej systematycznej
działalności, z której charakteru jeszcze nie zdawałem sobie sprawy. Nie było
to jednak zaplanowane, wymyślone w jakiś spekulatywny sposób z intencją
jakichkolwiek zysków, szczególnie literackich.
W ten sposób najpierw — w
1957 — ukazały się Dialogi — rzecz o cybernetyce, pierwsza po tym okresie kiedy
o cybernetyce w ogóle się u nas nie mówiło. Siłą rzeczy interesowały mnie
perspektywy jej rozwoju. Potem — w 1964 przyszła Summa Technologiae. I wtedy
nie istniał jeszcze termin "futurologia". Z kolei przyszła sprawa
teorii literatury, gdyż nie sposób pisać o fantastyce naukowej — budować
drugiego i trzeciegoi piętra nie mając fundamentów i pierwszego piętra.
Co to jest literatura, co
to dzieło literackie? — stąd przyszła Filozofia przypadku. To mnie naprowadziło
z kolei na pogranicze teorii kultury. W pozaprzeszłym roku wydałem Fantastykę i
futurologię, teraz przygotowuję drugie jej wydanie, w którym znacznie więcej
miejsca poświęcam dyskutowanym obecnie sprawom kryzysowym. Synchronicznie
wszystko traktując, wygląda to dosyć chaotycznie. Ale widzę jednocześnie, że
zachowywałem się jak ktoś, kto bierze w posiadanie opuszczone domostwo, albo
skomplikowany system przestrzeni i przemierzając je raz tu raz tam tworzy
względną całość. A nad tym, czy jestem bardziej pisarzem, czy bardziej teoretykiem
nigdy się nie zastanawiałem, bo z tego nic konkretnego nie wynika.
R: Czy można powiedzieć, że
inspiruje Pana nauka — jej problemy i dokonania. Jaka jest relacja między nauką
a literaturą w Pana twórczości prozatorskiej?
SL: Towarzyszy mi w życiu
ten sam strach, który jest głównym kłopotem życiowym każdego pisarza, że
źródło, z którego czerpie może pewnego dnia okazać się wyschnięte, zwłaszcza że
nie cierpię wracania do spraw już raz dotkniętych, tematów już opracowanych,
ujęć już wykorzystanych. Stąd całą moją ambicją jest, aby nie wracać, nie
powtarzać się, żeby np. nie przerabiać własnych utworów na scenariusze
telewizyjne.
A jeśli chodzi o źródła
inspiracji to mogę powiedzieć, że wynikają one ze zderzenia myśli, które
zawdzięczam lekturom naukowym. Nie następuje to oczywiście w sposób
bezpośredni. Pomysły przychodzą mi do głowy w sposób czasem zupełnie
zaskakujący, przypominający chyba najbardziej sposób w jaki różne rzeczy nam
się śnią. Nikt nie jest w stanie powiedzieć, dlaczego taka a nie inna rzecz mu
się tej nocy śniła. Uważam, że koncept może stworzyć przestrzeń możliwości, ale
te możliwości nie determinują w żaden sposób przebiegu fabularnego. Można ją
bowiem ciąć narracyjnie w różnych kierunkach. Podobnie styl, stylistyka, modus
narracji — wszystko to jest do wypróbowania. I ja tych rzeczy nie potrafię z
góry ustawić — czyli muszę daną rzecz pisać wiele razy, odrzucając rozmaite
wersje aż wreszcie dojdę do takiej, z któej jestem zadowolony, albo czuję, że
mam zabawy dosyć i nic już z niej nie wycisnę. Z latami podwyższałem sobie
poprzeczkę. To, co dawniej wydawałem po pierwszej czy drugiej beletrystycznej
obróbce, dziś mnie już nie zadowala, chętnie to czy owo skazałbym na
zapomnienie. Tutaj istnieje dość trudny problem, pospolity w literaturze: czy
pisarz ma prawo wracać do książek, z których jest niezadowolony i przerabiać je
raz jeszcze. Mam poważne wątpliwości i to nie natury warsztatowej, lecz
moralnej. Można oczywiście skazać własną książkę na zapomnienie, niech będzie
dobrem bibliografów.
R: Słowem nie ma w
literaturze rzeczy do naprawienia.
SL: ... właśnie. Proszę
sobie wyobrazić, że Conrad mógł być niezadowolony z Lorda Jima, przerobił go i
mamy dwie odrębne wersje. I co z tym robić? Czy pisarz może anulować poprzednią
wersję? To mi przypomina propozycję anulowania części własnego życia. A tego
nie można, to już się stało. Jeśli więc coś się wznawia, to tylko w tej
pierwszej postaci...
R: A czego ze swej
twórczości nie chciałby Pan wznawiać?
Mam tom opowiadań
zatytułoiwanych Sezam. Wydałem go po Astronautach. Jest tam sporo naiwnych
historyjek. Traktuję to jako wprawki studenckie.
R: Czy godzi się Pan z tezą,
że pisząc o przyszłości ma Pan na myśli teraźniejszość, że wizja przyszłości to
niejednokrotnie sztafaż literacki?
SL: W tym musi być sporo
słuszności. Ale niechętnie takie rzeczy chciałbym przesądzać. Po pierwsze —
opinia autora o jego utworach nie należy do najistotniejszych. Ma ona znaczenie
dla badaczy, zajmujących się curriculum vitae pisarza, ale nie jest żadną
instancją decydującą. Po wtóre — wg moich teoretycznych przeświadczeń — nie
jest ważne, co w ogóle pisarz chciał. Jego intencje się nie liczą, liczy się
społeczny oddźwięk dzieła. To są rzeczy znane — już Norwid mówił, że nie na
tych pokojach gości się u potomności, które się samemu obierało.
Odniesienia do
współczesności mogą być mniej lub bardziej wyraźne. Dla mnie samego, książki,
które napisałem, mienią się. Naiwne bajeczki i przypowieści z Sezamu kiedyś
wydawały się groźnym "Mane, Tekel, Fares". Teraz to stało się
absolutnym banałem. Jeżeli jakaś książka może żyć, to wartości, którymi ona się
trzyma, muszą się zmieniać. Książka może mieć rozmaite okola adresowe. Dla
jednych może być przypowieścią dotyczącą teraźniejszości, dla innych może
tracić te odniesienia. Dla czytelników Verne'go podróż na księżyc była czymś
niezwykle wstrząsającym. Dla nas już nie. Dla nas w książkach Verne'go
urzekająca jest tylko poczciwa, staroświecka naiwność narracji. Zmieniła się
więc tonacja dzieła. Może być też tak, że książka staje się nieczytelna i to
jest los większości.
R: Mnie osobiście brakuje w
interpretacjach utworów Pana wskazań na ambicje uniwersalistyczne. Może tylko w
wypadku Solaris dużo mówiło się. o ponadczasowej problematyce...
SL: Z jednej strony myślę, że
ma Pan rację, z drugiej odczuwam silny sprzeciw. Pochodzi to stąd, że kiedy
biorę do ręki np. Solaris — to widzę i wiem, że może ona być i była zresztą
różnie odczytywana, że nie jest to utwór, który da się łatwo zaklasyfikować, że
jest to rzecz — jak Pan to nazwał — o ambicjach uniwersalistycznych. Ale nie
jest przecież tak, żebym ja sobie takie pisanie postanowił. Po prostu Solaris
jakoś tak mi się zdarzyła.
Jeżeli pisze się rzecz
dyskursywną — z teorii literatury czy monografię science-fiction, to nie można
sobie pozwolić na stwierdzenie, że tak jak ptaszek śpiewa w lesie, tak ja będę
pisał. Wtedy po prostu jestem zobligowany do sumienności o charakterze
uniwersytecko-akademickim. Kiedy przystępuję do pisania literatury pięknej, to
tak postępować z kolei nie można ani nie należy. Ale to nie znaczy, że
przestawiam zwrotnice, bo ja żadnych zwrotnic nie mam. Rozumiem to tak: są
pewne rzeczy, które potrafiłem w pewnym okresie życia napisać. Np. Solaris,
wcześniej jeszcze nie potrafiłbym, teraz już nie potrafiłbym. Te książki, które
napisałem — w złym i dobrym mają charakter jednorazowy. Jestem zawodowym
krytykiem, jeśli chodzi o fantastykę, ale absolutnie nie nadaję się na krytyka
własnych książek. Patrzę na nie mimo woli od środka. To nie jest kwestia
przywiązania, bo nie jestem przywiązany do wszystkich moich książek. Wiem, że
trzeba być bardzo ostrożnym w wypowiadaniu opinii o własnych książkach, gdyż
tyle różnych czynników, autorowi nie znanych, przez niego nie uświadamianych,
współuczestniczy w pisaniu. Należę do zbioru czytelników również i własnych
książek i muszę powiedzieć, że nie jestem od nich mądrzejszy. Opowiedzieć
historię powstania jakiejś książki mógłbym, oczywiście. Ale to zupełnie coś
innego niż odpowiedź na pytanie, dlaczego np. Solaris, została właśnie w taki,
a nie inny sposób napisana.
Mogę powiedzieć, że było
dla mnie rzeczą niezwykle fascynującą czytanie, zapoznawanie się z krytykami,
które powstały w różnych okolicznościach czasu i przestrzeni, w różnych
ośrodkach kulturowych np. w ZSRR i USA. Były to odczytania w dużym stopniu
niezawisłe. Widzi się wtedy, jak mocno warunki danej formacji determinują
sposób odczytania utworu. Byłem nieraz zafrapowany tym, zdumiony, jak sobie
rzecz rozmaicie interpretowano. Ktoś np. zauważył, że w Solaris ludzie często
noszą ciemne okulary, że charakterystyczna jest jakaś przesłona utrudniająca
komunikację oraz coś co ma charakter zwierciadlany, co odbija, a nie
przepuszcza. To są spostrzeżenia, które mnie samego zafrapowały. I ja o tym
pamiętam, ale to na nic mi się nie przydaje.
R: Wspomniał Pan w naszej
rozmowie o swoich czytelnikach. Ale kim oni są? Czy czytelnik Obłoku Magellana
i Filozofii przypadku to ten sam czytelnik?
SL: Dobrze zdaję sobie sprawę
z kłopotów jakie sprawiłem i sprawiam w dalszym ciągu moim czytelnikom. Właśnie
przez to, że zmieniałem diapazon i poziom trudności dzieł. Było moją ambicją
pisać zawsze na tym samym poziomie. Ale tego się nie da utrzymać. Po prostu
dlatego, że ja sam się zmieniałem. Doszedłem też do dość optymistycznego
przekonania, że czytelnik, który kupuje moje książki, jest rozsądniejszy, niż
można sądzić, że jeżeli nawet wszystkiego nie zrozumie, to jest jakiś stopień
mojego zaangażowania w problematykę, który może tego czytelnika jakoś zapalić.
Zdaję sobie sprawę, że
Fantastyka i futurologia dla wielu czytelników, w tych rozdziałach gdzie
zajmuję się specyficznymi teoretyczno-literackimi rozważaniami, była
nieinteresująca. Pospieszny odruch zaklasyfikowania i chęć zaszufladkowania
pisarza jest nagminy i dlatego wśród tych, którzy myślą, że już wszystko wiedzą
o Stanisławie Lemie powstaje szok — o czym ten człowiek pisze? I rzeczywiście
czasem jest to trudne do wytłumaczenia. Ja tego nie usprawiedliwiam, ani
specjalnie nie lansuję. Po prostu staram się robić to, co mogę.
R: Udowodnił Pan, że tak
popularny gatunek jakim jest SF może być nośnikiem głębokich i niebanalnych
problemów. Czy tendencja do nobilitacji SF przez rozszerzenie jej pojemności
gatunkowej jest w literaturze zjawiskiem ogólnym?
SL: Praktycznie rzecz biorąc
jest to ciągle literatura niskiego lotu. Im bardziej ją poznaję tym głębstzy
jest mój stan frustracji czy depresji ze względu na nieszczęsną monotonię,
bełkotliwy analfabetyzm, który jest dla tego gatunku bardzo typowy. Oczywiście jest
tu parę nazwisk godnych uwagi, jak powiedzmy Koestler, są to ludzie dobrze
usadowieni w tzw. literaturze pięknej, którzy dokonując różnych eksperymentów,
wchodzą także i w tę prowincję, a potem wracają do literatury
"normalnej". Nie spotkałem się nigdy z tym (co wydaje mi się
oczywiste!) — skoro świat się zmienia i skoro to przestawienie z patrzenia
głównie w przeszłość historyczną na patrzenie głównie w przyszłość jest faktem
zachodzącym globalnie, to literatura powinna temu nie tylko asystować, ale w samodzielny
sposób podjąć kreacyjne decyzje, które by to ujawniły. I o tym sobie marzę, aby
ludzi rozumiejących to było więcej — oczywiście w Polsce przede wszystkim — aby
zajmowali się tą literaturą, nie zważając na jakieś genologiczne przegrody i
ścianki działowe. Podrzędny charakter gatunku widać także po jakości sporów,
jakie się w nim toczą: czy coś jest "czystą" fantazją, fantazją
baśniową, alegoryczną, czy coś jest fantastyką "naukową" i w jakim
stopniu naukową? Wszystko to jest scholastyka. Kwestia tego klasyfikowania jest
zupełnie nieistotna. Raczej chodzi o to, aby spojrzeć, jak w całości wygląda
dzisiaj twórczość literacka i czy tzw. fantastyka naukowa — idiotyczny termin,
ale w końcu trudno wymyślić nowy — może wiele podnieść, jaki jest jej udźwig
problemowy i artystyczny, co można w tej glinie — bo to jest ciągle glina —
zrobić. To mnie zajmuje. Żyję w przeświadczeniu, że gdybym miał jeszcze drugie
tyle lat twórczości przed sobą ile za sobą, to nie wykorzystam ani drobnej
cząstki możliwości jaką daje fantastyka. Moja działalność, także in partibus
infidelium — bo publikuję również w czasopismach zagranicznych — miała zawsze
charakter apostoliczny (co prawda nie widzę żadnych rezultatów pozytywnych). Ta
moja działalność ma trochę i humorystyczne akcenty — zdaję sobie sprawę z tego,
że z chwilą, gdy jakiś gatunek utrwalił swoją wagę i ma swoich odbiorców, jest
bardzo trudno go zmienić. A odbiorcy życzą sobie, aby był on interesujący,
rozrywkowy i dość lekki.
Zauważyłem, że w naszym
wschodnim kręgu np. ZSRR i Polska itd., znacznie łatwiej znaleźć czytelników
dla takiej literatury z głębią problemową niż na Zachodzie. Komercjalizacja
rynku doprowadziła tam do bardzo silnych podziałów w produkcji wydawniczej.
Książki wychodzą już z góry ostemplowane — np. jako SF i automatycznie pewna
ilość czytelników pewnej kategorii nie weźmie książki do ręki. Nastąpiło tu
wąskie zaadresowanie. Proces ten ma niestety bardzo antyuniwersalistyczną
tendencję, tzn., że jeżeli ktoś napisze coś znakomitego, to trudno mu nieraz
dotrzeć do wybornych krytyków. Jest to proces masowy i nie ma na to wpływu ani
autor, ani krytyk czy nawet najpotężniejszy wydawca.
R: Nasuwa mi się taka
refleksja: fakt, że nauka rezygnuje z formułowania ogólnej — jak to Pan pisze w
Summa Technologiae — "teorii wszystkiego" i koncentruje się na
badaniach szczegółowych sprawia, że formułowanie „ogólnej teorii
wszystkiego" przypada w udziale literaturze...
SL: Życzyłbym sobie, jak
większość ludzi, żeby istniały prawdy niewzruszone, żeby nie wszystko mogło być
zerodowane upływem czasu historycznego, by istniały jakieś ustalenia wiekuiście
ważne, choćby w zakresie wartości, którym człowiek hołduje, wartości naczelnych
itd. Można to powiedzieć krótko: jestem spragniony Absolutu. Ale równocześnie
mam głębokie przeświadczenie, że żadnego Absolutu nie ma, że wszystko jest
historyczne, że nie można z historii wyjść. Rozumiem, że ten głód, że to
pożądanie wiekuistej trwałości jest nie do nasycenia, i nie do urzeczywistnienia.
I tu też jest sprzeczność. Jednego się chce a drugie się ma, za jednym wołają
dusza i serce, a o drugim poucza rozum i doświadczenie życiowe, historyczne.
Nie ma żadnego sposobu łączenia jednego z drugim. Akurat teraz żyjemy w czasach
kiedy ta zmienność jeszcze bardziej się nasila. Muszę powiedzieć, że
słowa Conrada o wymierzaniu sprawiedliwości widzialnemu światu wydają mi się
godne najwyższego uznania i chciałbym, by ta tradycja była w sztuce
kontynuowana. Niektórzy powiadają, że to jest już niemożliwe. Być może moje
stanowisko należy do "przegranych", ale ja staram się działać tak,
aby zachować wiarę w te słowa Conrada, żeby miały one jeszcze jakieś pokrycie.
Jeśli nie można światu wymierzyć sprawiedliwości, to trzeba go przynajmniej
zrozumieć. To jest pierwsza rzecz. Jeśli chce się wymierzać sprawiedliwość, to
znaczy, że chce się sądzić, a to znaczy, że chce się rozpoznać sprawę, która
się toczy na wokandzie. Trzeba więc zrozumieć, co mówią strony. Jeśli nie
rozumie się, co mówią strony, nie ma mowy o wymierzeniu sprawiedliwości. Wyścig
o rozumienie świata — u mnie związany zawodowo z połykaniem coraz większej
ilości informacji naukowej — musi doprowadzić do mojej przegranej. Utrzymać się
na poziomie dobrego poinformowania nie sposób, musi się odpaść, nie dlatego, że
kiedyś się umrze, ale dlatego, że tempo przyrostu wiedzy jest coraz większe. To
jest mój profesjonalny kłopot. Jestem coraz bardziej przytłaczany tym nadmiarem
informacji, który na siebie skierowałem uważając, że jest to pożywienie niezbędne
dla mojej twórczości. Działam więc na pozycji straconej, ale to jest ta forma,
w której przegrywam w walce o „doścignięcie Absolutu". Przyznam, że w
ostatecznej rachubie jest to sprawa mojej ciekawości świata, naprawdę jestem
ciekaw przyszłości, tego jak ludzkość pokona i czy pokona swoje najcięższe
problemy. Ale doświadczenie poucza, że wszystko dokonuje się w sposób
zaskakujący i obawiam się, że ta klauzula dotyczy także i futurologii. Jest
wiele problemów doniosłych dla ludzkości, które podług moich możliwości nie
podlegają uchwytowi beletryzacyjnemu. Nie wszystko, o czym mogę się dowiedzieć,
daje się inkorporować w literaturę.
Wywiad ukazał się w
numerze czasopisma "Nurt" z 1972 roku, poświęconego twórczości
Stanisława Lema.
Zdjęcie: Lem.pl
Zdjęcie: Lem.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz