„Czas zamykania” to
historie zrodzone przez mistrza grozy, którego sam Stephen King określił mianem
prawdopodobnie najstraszniejszego faceta w Ameryce. Światy, jakie kreuje
Jack Ketchum pełne są mroku i tajemnicy. Bijący od nich realizm potęguje
wrażenie niesamowitości i wywołuje strach. Strach, przed którym na próżno
szukać drogi ucieczki. To dziewiętnaście
przerażających opowiadań, które doprowadzą Was na skraj mrocznej przepaści,
która kryć może dosłownie wszystko.
Opowiadanie Powroty Jack Ketchum
– Tu jestem.
– Co?
– Mówię, że tu jestem.
– Och, nie zaczynaj. Nawet nie
zaczynaj.
Jill leży na drogiej, poplamionej
sofie. Przed sobą ma telewizor, w którym leci jakiś teleturniej, butelkę Jima
Beama na podłodze i szklankę w dłoni. Nie widzi mnie – w odróżnieniu od Zoey.
Zoey zwinęła się w kłębek na przeciwległym końcu kanapy i czeka na swój poranny
posiłek, mimo że słońce wzeszło już dawno, jest dziesiąta, a ona się
przyzwyczaiła, że dostaje swoje Friskies o ósmej.
Zawsze mi się wydawało, że koty
widzą różne rzeczy, których ludzie nie dostrzegają. Teraz wiem to na pewno.
Patrzy na mnie z zainteresowaniem i
trochę tak, jakby o coś prosiła. Szeroko otwarte oczy, drgający czarny nosek.
Wiem, że czegoś ode mnie oczekuje. A ja próbuję jej to dać.
– Na litość boską, masz ją karmić. I
trzeba wyczyścić kuwetę.
– Co? Kto?
– Kot. Zoey. Jedzenie. Woda. Kuweta.
Pamiętasz?
Jill ponownie napełnia szklankę.
Robiła to całą noc i cały ranek, z przerwami na krótkie drzemki. Kiedy jeszcze
żyłem, było źle, ale odkąd cztery dni temu na skrzyżowaniu 72 i Broadway
załatwiła mnie taksówka, sytuacja niepomiernie się pogorszyła. Może na swój
sposób za mną tęskni. Wróciłem zaledwie wczoraj wieczorem, Bóg wie skąd, bo
wiedziałem, że muszę coś zrobić albo przynajmniej spróbować coś zrobić. Może
chodzi właśnie o to – wybić ją z tego.
Wykrzykuje to tak głośno, że
sąsiedzi mogliby usłyszeć. Tylko że sąsiedzi są w pracy. Ona nie. Nikt więc nie
wali w ściany. Zoey tylko patrzy na nią, potem na mnie. Stoję w drzwiach
kuchni. Wiem, że tam jestem, ale się nie widzę. Gestykuluję, ale nie pojawiają
się przede mną ręce. Patrzę w lustro w korytarzu i nikogo w nim nie ma. Wygląda
na to, że widzi mnie tylko moja siedmioletnia kotka.
Kiedy przyszedłem, spała w sypialni
na łóżku. Zeskoczyła i szybko przydreptała. Czarno-biały ogon miała uniesiony,
a jego biała końcówka była zwinięta. Po ogonie zawsze można poznać, że kot jest
szczęśliwy. Zoey mruczała. Próbowała ocierać się bokiem pyszczka, tam, gdzie ma
gruczoły zapachowe, bo chciała mnie oznaczyć, podkreślić, że należę do niej,
zatwierdzić mnie tak, jak to koty mają w zwyczaju, tak, jak robiła to tysiące
razy – coś jednak było nie tak. Podniosła na mnie wzrok ze zdziwieniem.
Pochyliłem się, żeby podrapać ją za uszami, ale oczywiście nie mogłem i to
chyba zdziwiło ją jeszcze bardziej. Próbowała oznaczyć mnie biodrem. Nic z
tego.
– Przykro mi – powiedziałem. To była
prawda. Czułem się, jakbym miał pełno ołowiu w piersi.
– Jill, daj spokój. Wstawaj! Musisz
ją nakarmić. Wziąć prysznic. Zrobić kawę. Wszystko jedno.
– Co za, kurwa, obłęd – odpowiada.
Ale wstaje. Patrzy na zegar na
kominku. Na drżących nogach idzie w stronę łazienki. Potem słyszę, jak pod
prysznicem leje się woda. Nie chcę tam wchodzić. Nie chcę się jej przyglądać.
Nie chcę już widzieć jej nago, od dawna tego nie chcę. Kiedyś była aktorką.
Teatr letni i czasem jakaś reklama, nic wielkiego. Ale, Boże drogi, była piękna.
Potem się pobraliśmy i niebawem picie dla towarzystwa zmieniło się w picie na
osobności, a potem w picie całymi dniami, a jej ciało szybko nabrało za dużo
masy w jednym miejscu, za wiele straciło w innym. Zbiorniczki autodestrukcji.
Nie wiem, czemu zostałem. Pierwszą żonę straciłem z powodu raka. Może nie
umiałem znieść utraty kolejnej.
Może po prostu jestem lojalny.
Nie wiem.
Słyszę, że zakręca wodę, a chwilę
później wraca do salonu. Jest ubrana w swój biały szlafrok, włosy ma owinięte
różowym ręcznikiem. Zerka na zegar. Sięga do stołu po papierosa. Odpala i
zaciąga się nim nerwowo. Wciąż się chwieje, ale mniej. Na jej twarzy widnieje
grymas. Zoey przypatruje się jej uważnie. Kiedy Jill jest w takim stanie – na
wpół pijana, na wpół trzeźwa – robi się niebezpieczna. Wiem o tym.
– Wciąż tu jesteś?
– Tak.
Śmieje się. Nie jest to przyjemny
śmiech.
– No pewnie.
– Jestem tu.
– Gówno prawda. Doprowadzałeś mnie,
kurwa, do szału, kiedy żyłeś. Teraz jak umarłeś, też mnie, kurwa, doprowadzasz
do szału.
– Jestem tu, żeby ci pomóc, Jill.
Żeby pomóc tobie i Zoey.
Rozgląda się po pokoju, jak gdyby w
końcu uwierzyła, że może, może faktycznie tam jestem, że to nie tylko jakieś głosy w głowie. Jakby próbowała mnie
zlokalizować, umiejscowić źródło mnie. Tak naprawdę wystarczyłoby, żeby
popatrzyła na Zoey, która gapi się wprost na mnie.
Ale ona mruży oczy w sposób, który
znam i którego nie lubię.
– Cóż, o Zoey nie musisz się martwić – mówi.
Już mam spytać, o co jej chodzi,
kiedy dzwoni dzwonek do drzwi. Gasi papierosa, podchodzi do drzwi i je otwiera.
Stoi w nich człowiek, którego wcześniej nie widziałem: niewysoki, wygląda na
nieśmiałego i wrażliwego, po trzydziestce, łysiejący, w ciemnej, granatowej
wiatrówce. Mowa ciała zdradza, że czuje się nieswojo.
– Pani Hunt?
– Ehe. Proszę wejść – mówi. – Tam
jest.
Mężczyzna pochyla się i podnosi z
podłogi coś, czego nie widzę.
Transporter dla kota. Plastikowy z
metalową kratką z przodu. Taki sam jak nasz. Mężczyzna wchodzi do mieszkania.
– Jill, co ty robisz? Co ty, do diabła, robisz,
Jill?
Macha rękami przy uszach, jak gdyby
próbowała odpędzić komara, i mruga oczami gwałtownie, ale mężczyzna tego nie
widzi. On koncentruje się na mojej kotce, która wciąż koncentruje się na mnie, chociaż powinna przyjrzeć się
mężczyźnie, chociaż powinna zauważyć
transporter, dobrze wie, co one znaczą, do ciężkiej cholery – znaczą, że dokądś
się wybiera, dokądś, gdzie jej się nie spodoba.
– Zoey! Sio! Uciekaj stąd! Won!
Klaszczę. Dłonie nie wydają dźwięku.
Jednak Zoey słyszy niepokój w moim głosie, widzi wyraz mojej twarzy i w
ostatniej chwili odwraca się do mężczyzny, który właśnie po nią sięga, wyciąga
rękę w stronę kanapy, łapie ją i wpycha głową do przodu do transportera. Zamyka
drzwiczki. Rygluje podwójnie zamknięcia.
Jest szybki. Skuteczny.
Moja kotka nie może się stamtąd
wydostać.
Mężczyzna się uśmiecha.
Nieprzekonująco.
– Nie było tak źle – mówi.
– Nie. Ma pan szczęście. Ona gryzie.
Potrafi zrobić piekielną rozróbę.
– Ty kłamliwa suko – mówię do niej.
Stoję teraz tuż za nią. Mówię to jej
prosto do ucha. Czuję, jak jej serce
pulsuje adrenaliną. Nie wiem, czy to mnie się boi, czy też tego, co właśnie
zrobiła albo na co pozwoliła. Ale teraz jest stuprocentową aktorką, zupełnie
nie zwraca na mnie uwagi. W życiu nie czułem się tak wściekły ani tak bezradny.
– Jest pani pewna, że chce to
zrobić? – mówi mężczyzna. – Moglibyśmy na pewien czas skierować ją do programu
adopcyjnego. Nie musimy jej usypiać.
Oczywiście, to już nie kociak. Ale nigdy nic nie wiadomo. Może jakaś rodzina…
– Mówiłam panu – odpowiada kobieta, która od sześciu lat jest moją
żoną – że ona gryzie.
Teraz jest spokojna i zimna jak lód.
Zoey zaczęła miauczeć. Serce mi
pęknie. W porównaniu z tym umrzeć było łatwo.
Patrzymy sobie w oczy. Jest takie
powiedzenie, że duszę kota widać w jego oczach, i ja w to wierzę. Sięgam do
transportera. Moja ręka przechodzi
przez ścianki. Nie widzę własnej ręki, ale ona ją widzi. Unosi głowę, by się
połasić o moją dłoń. I nie wygląda już na zdziwioną. Jak gdyby tym razem
rzeczywiście mnie czuła, moją dłoń,
mój dotyk. Chciałbym też ją poczuć. Głaskałem ją w ten sam sposób, kiedy była
ledwie kociakiem, przybłędą na ulicy, który bał się każdego klaksonu i każdego
alarmu. A ja byłem zupełnie sam. Zaczyna mruczeć. Dokonuję odkrycia: duchy mogą
płakać.
**
Mężczyzna wychodzi z moją kotką, a
ja zostaję z żoną.
Nie mogę iść za Zoey. Skądś to wiem.
Nie możecie sobie nawet wyobrazić,
jak się przez to czuję. Oddałbym wszystko na świecie, żeby za nią iść.
Moja żona nadal pije, a ja przez
jakieś trzy następne godziny tylko na nią krzyczę, wrzeszczę. Och, ależ owszem,
słyszy mnie. Dręczę ją, jak tylko potrafię, wypominam każdy zły uczynek,
jakiego się dopuściła wobec mnie albo wobec kogokolwiek innego, wytykam jej w
kółko, co zrobiła dzisiaj, i myślę
sobie: tak, po to tu jestem, dlatego wróciłem, jestem tu, żeby ta sucz się
wykończyła, żeby skończyła swoje żałosne, zjebane życie. I myślę o swojej
kotce, o tym, że Jill nigdy na niej nie zależało, bardziej jej zależało na
poplamionych wińskiem meblach niż na mojej kotce. I namawiam ją, by sięgnęła po
nożyczki, namawiam, by zbliżyła się do okna, które jest przecież na siódmym
piętrze, namawiam, by wzięła z kuchni noże, a ona płacze, krzyczy, szkoda, że
wszyscy sąsiedzi są w pracy, przynajmniej kazaliby ją aresztować. A ona ledwie
już chodzi czy nawet ledwie stoi i myślę sobie, a może zawał, może udar, i nękam swoją żonę i namawiam, by już
zdechła, zdechła, aż dochodzi
pierwsza i coś zaczyna się dziać.
Uspokaja się.
Jakby nie słyszała mnie już tak
wyraźnie.
Tracę coś.
Opuszcza mnie jakaś moc – jak
bateria, której energia się wyczerpuje.
Zaczynam panikować. Nie rozumiem. Jeszcze nie skończyłem.
Wtedy to czuję. Czuję, jak rozciąga
się ku mnie z odległości wielu przecznic, z drugiego końca miasta. Czuję
słabnący oddech. Zwalniające serce. Czuję jej cichy kres. Czuję go wyraźniej,
niż czułem własny koniec.
Czuję, jak łapie mnie to za serce i ściska.
Patrzę na swoją żonę: chodzi tam i z
powrotem, pije. I zdaję sobie z czegoś sprawę. Nagle nie jest już tak źle.
Wciąż boli, ale inaczej.
Nie wróciłem po to, by dręczyć Jill.
Nie po to, by rozdzierać jej rany ani zawstydzić tym, co zrobiła. Ona sama
rozdziera się na strzępy. Ja nie jestem jej do tego potrzebny. Zrobiłaby tę
okropną rzecz tak czy owak, niezależnie od mojej obecności. Zaplanowała to.
Wprawiła w ruch. Moja obecność jej nie powstrzymała. Moja obecność po fakcie
niczego nie zmieniła. Zoey należała do mnie. Zaś w świetle tego, kim i czym
była Jill, jej postępek był nieunikniony.
I myślę sobie: A do diabła z Jill. Jill zupełnie się nie liczy. Ani trochę. Jill to
zero.
To ze względu na Zoey tu byłem. Cały
czas chodziło o Zoey. O tę potworną chwilę.
Byłem tu ze względu na moją kotkę.
Ze względu na ten ostatni,
pocieszający dotyk w klatce. Na to łaszenie się i mruczenie. Żeby nam obojgu
przypomnieć te wszystkie noce, kiedy ona pocieszała mnie, a ja ją. Na to kruche
muśnięcie się dwóch dusz.
O to w tym chodziło.
Tego potrzebowaliśmy.
Ostatnia i najlepsza cząstka mnie
odeszła.
I zaczynam niknąć.
*
Podobnie jak część mojej poezji oraz
niektóre opowiadania, Powroty to
egzorcyzm. Napisałem je tylko dla siebie. Niedługo wcześniej musiałem uśpić
mojego kota i czułem taki sam gniew, bezradność i ból jak mój duch-narrator.
Ale oczywiście w ostatecznym
rozrachunku opowiadanie mówi o łączności. Nie o utracie.
Pod tym względem jest to hołd.
Jack Ketchum "Czas zamykania".
Bardzo dobre!
OdpowiedzUsuń