Księga
czwarta
Bonanza
Tak wielka jest godność i doskonałość
ludzkiej natury, tak żywe te cząstki niebiańskiego ognia, które przypadły jej w udziale, że należy nazwać podłymi i
uznać za niegodnych miana człowieka tych, którzy przez swoje
tchórzostwo, woląc nazywać je ostrożnością, lub przez lenistwo, w ich ustach stające się umiarem, bądź też wreszcie przez
chciwość, której nadają miano oszczędności, rezygnują z wielkich
i szlachetnych dokonań.
Giovanni Francesco Gemelli Carreri, Podróż dookoła świata
Wybrzeże Berberii
Październik 1689
To
nie było zwykłe przebudzenie: ogłuszający łoskot wybuchu wyrwał go przemocą z niezwykle długiego i zapętlonego
snu. Mara się rozwiała, jej szczegóły rozpłynęły się we mgle niepamięci i pozostało po niej tylko niejasne wspomnienie długiego
wiosłowania i skrobania, nie miał więc nic
przeciwko temu, żeby się ocknąć. Zresztą, nawet gdyby mu to przeszkadzało, zachował
dość zdrowego rozsądku, by się z tym nie zdradzać i pokryć rozdrażnienie pewnym siebie, wesołym uśmiechem
wagabundy – a to
dlatego, że takiego piekielnego hałasu jeszcze w życiu
nie słyszał. Grzmot przywodził na myśl jakąś na wpół boską siłę, na którą nie
wypada ani krzyczeć, ani – tym bardziej – się skarżyć. A już z pewnością nie tak od razu.
Strzelały
armaty. Nigdy przedtem nie słyszał ani tak ogromnych, ani tylu naraz. Całe
baterie nabrzeżnej artylerii odpalano salwami; forteczne działa, rozstawione
rzędem na murach, strzelały falą, jedno po drugim. Wyturlał się spod
wywleczonego na piasek i obrośniętego pąklami
kadłuba statku, gdzie najwyraźniej zapadł w popołudniową
drzemkę, i dał się przyszpilić do ziemi bijącym z nieba promieniom bladego słońca. Na jego miejscu każdy
rozsądny człowiek, zwłaszcza z doświadczeniem
wojskowym, przeczołgałby się do pierwszego z brzegu
dogodnego schronienia. Na plaży roiło się jednak od kosmatych łydek i obutych w sandały stóp.
Tylko on jeden się wylegiwał.
Leżąc
na wznak, zmrużył oczy i spojrzał w górę, pod ubrudzony piaskiem skraj męskiej szaty – luźnej i ażurowej,
otulającej ciało właściciela jak złota poświata, dzięki czemu leżącemu udało
się spojrzeć wprost w ślepe oczko męskiego penisa,
który został poddany intrygującej modyfikacji.
Nie
mógł wygrać tego pojedynku na spojrzenia. Przeturlał się pod górę, robiąc
półtora obrotu, i rozeźlony dźwignął się z ziemi. Zapomniał jednak o krzywiźnie
kadłuba i wyrżnął głową prosto w kolonię pąkli. Wrzasnął ile sił w płucach,
ale nikt go nie usłyszał – nawet on sam. Zatkał
sobie na próbę uszy i wydarł się wniebogłosy, lecz
i tym razem dudnienie dział zagłuszyło wszelkie
inne dźwięki.
Nadszedł
czas, żeby ogarnąć sytuację i ocenić perspektywy.
Kadłub zasłaniał mu widok na ląd, widział więc tylko migoczące wody zatoki i kamienny falochron. Wszedł do morza, nie zwracając uwagi
na zaciekawione spojrzenie mężczyzny z grzybkowato
zakończonym wackiem, i stanąwszy po kolana w wodzie, odwrócił się. Po tym, co w tym
momencie zobaczył, nie pozostało mu nic innego, jak z impetem
klapnąć na tyłek.
W pobliżu brzegu z wód zatoki
wystawały niezliczone skaliste wysepki. Na jednej z nich
wznosiła się przysadzista okrągła twierdza, zbudowana (o ile
mógł zaufać swojej architektonicznej wiedzy) wielkim nakładem sił i środków przez Hiszpanów trzęsących się ze strachu o swoje życie. Lęk ten najwyraźniej nie był bezpodstawny,
skoro w tej chwili na murach powiewały zielone
chorągwie ze srebrnymi półksiężycami. Fort jeżył się ustawionymi na trzech poziomach
działami (chociaż należałoby raczej powiedzieć: składał się z ustawionych na trzech poziomach dział), każde z nich wyglądało i hałasowało
jak sześćdziesięciofuntówka, co oznaczało, że miota kule wielkości arbuzów na
odległość ładnych kilku mil. Warownię otulały kłęby prochowego dymu, od czasu
do czasu przeszywane długimi jęzorami ognia. Ten widok przywodził na myśl
burzę, którą siłą stłamszono i przemocą zamknięto w beczułce.
Falochron
z białego kamienia łączył fort ze stałym lądem. Na
pierwszy rzut oka prezentował się imponująco: pionowa ściana o wysokości dobrych czterdziestu stóp wyrastała z wąskiego pasa podmokłej plaży, a z ziejących w niej otworów
wyzierały nieprzeliczone olbrzymie armaty, strzelające tak szybko, jak tylko
artylerzyści byli w stanie czyścić je wyciorami i ponownie ładować.
Mężczyzna
z niezwykłą kuśką (śniady, z intrygującą
fryzurą, w szydełkowej czapeczce) podkasał szatę i brodząc w wodzie, zbliżył
się, żeby sprawdzić, czy wszystko z nim w porządku – trzymał się
bowiem oburącz za głowę, po części po to, by powstrzymać upływ krwi z ran zadanych przez pąkle, po części zaś z obawy, że hałas rozsadzi mu czaszkę. Tamten stanął nad
nim, zajrzał mu w oczy i poruszył
ustami. Minę miał poważną i zarazem lekko
rozbawioną.
Siedzący
złapał obcego za rękę i dźwignął się na nogi. Obaj
mieli dłonie tak stwardniałe, że mogliby w nie
łapać wystrzelone z muszkietów kule. Knykcie albo
jeszcze im krwawiły, albo właśnie pokryły się świeżymi strupami.
Wstał,
żeby się przekonać, co jest celem kanonady i (cokolwiek nim było) jakim cudem
jeszcze istnieje. W porcie znajdowała się flota
złożona z trzech lub czterech tuzinów okrętów,
które (jak można się było spodziewać) strzelały ze wszystkich dział
jednocześnie. Tyle że jednostki wyglądające na holenderskie fregaty nie
ostrzeliwały pogańskich galer, galery nie strzelały do fregat, a jedne i drugie nie brały
bynajmniej na cel oślepiająco białych murów miasta. Na wszystkich okrętach,
nawet tych zwodowanych w Europie, powiewały bandery
z półksiężycem.
W końcu wypatrzył pewien okręt, wyróżniający się tym, że
ze wszystkich widocznych w zasięgu wzroku budowli i statków tylko on jeden nie pluł ogniem i dymem na wszystkie strony.
Była
to galera, do złudzenia przypominająca muzułmańskie, lecz ozdobiona z niezwykłym przepychem, aczkolwiek jej dekoracje mogłyby
się spodobać chyba tylko bywalcowi burdeli gustującemu w tanich
błyskotkach. Wszystkie elementy zbędne dla funkcjonowania okrętu były pozłacane
i skrzyły się w słońcu,
prześwitując nawet przez przewalające się nad wodą kłęby dymu. Galera miała
łaciński osprzęt, lecz w tej chwili żagiel był
zwinięty i napędzały ją wyłącznie wiosła. Mimo to
poruszała się nader dostojnie.
Złapał
się na tym, że jak na zdrowego na umyśle wagabundę zbyt wiele uwagi poświęca
ruchom wioseł i zanadto zachwyca się ich równymi
pociągnięciami – co, naturalnie, prowokowało
pytania: czy nadal jest wagabundą? I czy aby nie
postradał rozumu? Jak przez mgłę przypominał sobie, że jakąś część swojego
żałosnego żywota spędził w świecie chrześcijańskim
i że omal nie zwariował po tym, jak złapał
francuską chorobę, teraz jednak miał się całkiem nieźle –
gdyby nie fakt, że nie wiedział, gdzie się znajduje, skąd się tu wziął i co się z nim ostatnio
działo. Zresztą, długość sięgającej mu do brzucha brody kazała kwestionować
nawet znaczenie tego „ostatnio”.
Choć
wydawało się to niemożliwe, to palba jeszcze się wzmogła, osiągając największe
natężenie w chwili, gdy pozłacana galera przybiła
do niezbyt odległego kamiennego molo, wybiegającego daleko w głąb zatoki. A potem hałas
niespodziewanie ucichł.
– Na
rany Chrystusa, co to...? – zaczął, lecz jego słowa
zagłuszył dźwięk, który wprawdzie ustępował natężeniem kanonadzie setek dział,
ale wysokością i przenikliwością skutecznie
nadrabiał to niedociągnięcie.
Wsłuchał
się w ów harmider i ze
zdumieniem odkrył pewne cechy łączące go z muzyką.
Doszukał się rytmu, ale był on niezwykle złożony i burzliwy.
Wychwycił również melodię, która jednak, zamiast przywodzić na myśl utwory
cywilizowanych ludów, przypominała raczej wściekły jazgot irlandzkich piosenek,
chociaż i te przewyższała piskliwością. Brakowało
harmonii i słodkich brzmień, jakie zwykle kojarzą
się ze słowem „muzyka”. Nic dziwnego: Turcy, Maurowie, czy kimkolwiek byli ci
barbarzyńcy, mieli w głębokiej pogardzie flety,
wiole, teorbany i inne przyrządy wytwarzające miłe
dla ucha tony. Ich orkiestra składała się z bębnów,
talerzy i potwornego mrowia wojennych obojów,
wykutych z mosiądzu i zaopatrzonych
w jazgoczące zgrzytliwie stroiki. Jej koncert do
złudzenia przypominał odgłosy zbrojnego szturmu na dzwonnicę zamieszkaną przez
stado szpaków.
– Powinienem pokornie przeprosić wszystkich poznanych
w życiu Szkotów! –
zawołał. – Nie jest prawdą, że grają
najpaskudniejszą muzykę na świecie!
Jego
towarzysz zastrzygł uchem, lecz niewiele usłyszał, a zrozumiał
jeszcze mniej.
Trzeba
w tym miejscu wyjaśnić, że choć w zasadzie całe miasto kryło się za murem, jakiego nie
powstydziłaby się żadna chrześcijańska metropolia, od strony morza straszyło falochronami,
pomostami, działobitniami i skrawkami grząskich
plaż. Każdy skrawek lądu zdolny utrzymać ciężar człowieka
– na koniu bądź pieszo – był gęsto pokryty
ludźmi w przepięknych, cudzoziemsko wyglądających
mundurach. Inaczej mówiąc, zanosiło się na triumfalną
paradę. I rzeczywiście, przy wtórze niezliczonych
pokrzykiwań, kociej muzyki i kolejnych armatnich
salw różni ważni Turcy (był już prawie pewien, że to Turcy) zaczęli wchodzić
lub wjeżdżać konno przez ogromną bramę w potężnych
murach i znikać w głębi
miasta. Pierwszy jechał niewiarygodnie wspaniały i przerażający
wojownik na czarnym rumaku. Towarzyszyło mu dwóch walących w kotły „muzyków”.
Słuchając
dudnienia bębnów, czuł nieprzepartą chęć zdzielenia grajków wiosłem przez łeb.
– To
aga, Jack – powiedział obrzezaniec. – Wódz janczarów.
Imię
„Jack” brzmiało znajomo, a z całą
pewnością było użyteczne. Został więc Jackiem.
Za
doboszami jechał siwobrody mężczyzna, niewiele gorzej prezentujący się od agi,
ale w przeciwieństwie do niego nie był uzbrojony po
zęby.
– Pierwszy
sekretarz – powiedział towarzysz Jacka.
Dalej
tłoczyło się kilkudziesięciu mniej znacznych oficerów („agabaszów”) w mniej lub bardziej przepysznych uniformach, a za nimi brnął tłum facetów w pięknych
turbanach zdobionych pierwszorzędnymi strusimi piórami –
czyli „bolukbaszów”, jak wyjaśnił Jackowi jego kompan. Było już oczywiste, że
należy do ludzi niezmordowanych w swojej erudycji i próbach oświecania prostaczków w rodzaju
Jacka.
Jack
miał ochotę wyjaśnić mu, że żadnego oświecenia nie chce ani nie potrzebuje, coś
go jednak powstrzymało. Może dręczące przeświadczenie, że zna tego człowieka, i to nie od wczoraj? Gdyby rzeczywiście tak było, tamten
mógł po prostu próbować zagaić rozmowę. A może
przeważył fakt, że nie bardzo wiedział od czego zacząć. Zdawał sobie sprawę, że
bolukbasza jest odpowiednikiem kapitana, agabasza to szarża o jeden stopień wyższa, aga zaś to turecki generał, nie
miał jednak pojęcia skąd zna te wszystkie pogańskie słowa. Postanowił więc
trzymać język za zębami, przynajmniej do czasu, aż oddziały odabaszów
(poruczników) i wekilhardżów (kaprali) sformują
szyk i dołączą do pochodu. Następni byli hodżowie,
wśród nich hodża‑solarz, hodża‑celnik i hodża‑probierca;
wszyscy szli w ślad za naczelnym hodżą. Dalej
szesnastu çavuşów z fantastycznie
podkręconymi wąsami, w długich szmaragdowych
szatach, przepasanych krwistymi szarfami, i białych
skórzanych czepeczkach; nabrzeże drżało pod ich czerwonymi, podkutymi
buciorami. Przeróżni kadiowie, mufti i imamowie też
musieli swoje przemaszerować, na końcu zaś, z pokładu
złotej galery zeszli przepysznie wystrojeni janczarzy. Za nimi podążał samotny
człowiek zakutany w wielometrowy zwój kredowobiałej
materii, którą mnóstwem złotych i wysadzanych
klejnotami zapinek upięto w coś na kształt ubrania.
Mimo tych starań szata zapewne i tak spłynęłaby na
ziemię, gdyby mężczyzna nie jechał wierzchem –
dosiadał białego ogiera o różowych ślepiach, tak
gęsto obwieszonego srebrem i szlachetnymi
kamieniami, że tylko cudem nie plątał się we własnych ozdobach.
– Nowy
pasza. Przyjechał z Konstantynopola.
– A niech mnie... To dlatego tak strzelali?
– Tradycja
nakazuje powitać paszę salutem tysiąca pięciuset armat.
– Jaka
tradycja? Gdzie?
– Tutaj.
– To
znaczy?
– Wybacz,
zapominam, że masz kłopoty z głową. Miasto, które
wznosi się na tamtym wzgórzu, to Niezdobyty Bastion Islamu, Wieczna Strażnica w Walce z Niewiernymi, Bicz Na
Chrześcijan, Postrach Mórz, Jarzmo Włoch i Hiszpanii,
Pogromca Wysp. Morza słuchają jego praw, a cały
świat jest mu poddany.
– Długa
ta nazwa...
– Po
angielsku to będzie Algier.
– Muszę
ci powiedzieć, że widywałem całe wojny toczone przez chrześcijan, na które szło
mniej prochu, niż Algier zużył go na przywitanie się z paszą,
więc może twoje słowa świadczą o czymś więcej niż
zwykłej brawurze. Skoro o słowach mowa... Po
jakiemu właściwie mówimy?
– Ten
język nazywa się franco lub sabir; to drugie słowo po hiszpańsku oznacza
„wiedzieć”. Są w nim słowa prowansalskie,
hiszpańskie i włoskie, są arabskie i tureckie. W twoim sabirze
jest więcej francuszczyzny, Jack, w moim – hiszpańskiego.
– Nie
wmówisz mi, że jesteś Hiszpanem!
Rozmówca
Jacka ukłonił się, nie zdejmując czapeczki. Długie loki opadły mu ze skroni i zadyndały w powietrzu.
– Moseh
de la Cruz, do usług.
– Mojżesz
od Krzyża?! A cóż to za nazwisko, do stu diabłów?!
Moseh
nie był ubawiony.
– To
długa historia, nawet według twoich standardów. I skomplikowana.
Powiem tak: Półwysep Iberyjski to dla Żyda niewdzięczna ojczyzna.
„Skąd
się tu wziąłeś?” – chciał zapytać Jack, ale
przerwał mu potężnie zbudowany Turek, który wygrażał im bykowcem, dając do
zrozumienia, że zamiast stać po kolana w wodzie,
mają wracać do roboty. Siesta była finis, pasza wjechał przez Beb do
cité i trabajo nie mogła dłużej czekać.
Trabajo polegała na zeskrobywaniu pąkli z kadłuba pobliskiej galery, wyciągniętej na brzeg i przewróconej kilem na bok. Jack, Moseh i kilkudziesięciu innych niewolników (nie dało się bowiem
ukryć, że są niewolnikami) oskrobywało drewno topornymi żelaznymi narzędziami,
Turek zaś przechadzał się wzdłuż okrętu i wymachiwał
bykowcem. Z wysoka, zza miejskich murów dobiegały
dźwięki przypominające przemieszczającą się kanonadę –
pochód trwał. Chwała Bogu, że grzmot kotłów, jazgot obojów wojennych i zawodzenie trąb oblężniczych odbijały się od murów pod
niebo.
– Wydaje
mi się, że naprawdę wyzdrowiałeś.
– Nie
wierz waszym alchemikom i chirurgom: na francuską
chorobę nie ma lekarstwa. To po prostu chwilowa przerwa w majaczeniach,
nic więcej.
– Przeciwnie.
Szanowani arabscy i żydowscy lekarze twierdzą, że
ciało może się oczyścić z wyżej wzmiankowanej
choroby, i to raz na zawsze, jeżeli pacjent będzie
przez dłuższy czas gorączkował.
– Nie
czuję się zbyt dobrze, ale na pewno nie mam gorączki.
– Parę
tygodni temu kilkunastu z nas, ty także, zapadło na
la suette anglaise.
– Nie
słyszałem o takiej chorobie... A przecież jestem Anglikiem.
Moseh
de la Cruz wzruszył ramionami – na ile było to
możliwe w chwili, gdy zardzewiałą, wykrzywioną
motyką starał się zedrzeć z kadłuba skupisko pąkli.
– W tych okolicach to powszechna przypadłość. Wiosną
ogarnęła całe dzielnice.
– Może
nasłuchały się za dużo muzyki...
Kolejne
wzruszenie ramion.
– Nie
ma z nią żartów. Nie jest może tak paskudna jak, na
przykład, suchoty, tumory, influenca, lagwa, flegmona...
– Dość!
– W każdym razie zmogło cię, Jack, i byłeś
tak rozpalony, że przez dwa tygodnie wszyscy tutsaklarowie
w banyolarze opiekali nad
twoją głową kebaby. W końcu któregoś ranka uznali
cię za trupa, wynieśli z banyolaru
i wrzucili na wóz. Nasz właściciel posłał mnie do
Skarbca z poleceniem, by hodża el‑pencik
tytuł własności do twojej osoby opatrzył adnotacją „zmarł”, co jest
niezbędne dla uzyskania odszkodowania. Hodża el‑pencik wiedział
jednak o spodziewanym przybyciu nowego paszy i wolał nie ryzykować bałaganu w papierach.
Gdyby podczas kontroli wyszły na jaw jakieś nieprawidłowości, groziłoby mu co
najmniej bastinado.
– Czy
słusznie wnioskuję z twoich słów, że wyłudzanie
odszkodowań jest powszechną praktyką wśród właścicieli niewolników?
– Niektórzy
z nich postępują wysoce nieetycznie – przyznał Moseh. – Hodża el‑pencik wyraził życzenie, żebym zaprowadził go do banyolaru i pokazał mu twoje
zwłoki. Wcześniej musiałem jednak odczekać długie godziny na dziedzińcu jego
siedziby. Południe nastało i minęło, a hodża uciął sobie drzemkę pod limoną, zanim w końcu udaliśmy się do banyolaru.
W tym czasie przewieziono cię na janczarski
cmentarz.
– Ale
dlaczego?! Taki ze mnie janczar jak i z ciebie!
– Cii! Tego się domyślałem, Jack. Spędziwszy kilka
lat przykuty do wiosła obok ciebie, nasłuchałem się po uszy twoich
autobiograficznych wynurzeń. Z początku wydawały mi
się niedorzeczne i niewiarygodne, później zabawne,
przynajmniej w pewnym sensie, lecz słysząc je po
raz setny czy tysięczny...
– Zamilcz.
Bez wątpienia ty również nie jesteś pozbawiony wad, Mosehu de la Cruz, masz
wszakże nade mną tę przewagę, że ich nie pamiętam. Ale ja chciałbym się
dowiedzieć, dlaczego oni wzięli mnie za janczara?
– Po
pierwsze, kiedy cię pojmano, miałeś przy sobie janczarską szablę.
– Zdobytą
w wyniku rutynowego grabienia trupów. Na wojnie to
normalne.
– Po
drugie, walczyłeś z takim zacięciem, że kompletnie
przyćmiłeś nim brak umiejętności we władaniu bronią.
– Próbowałem
popełnić samobójstwo. W przeciwnym razie wykazałbym
mniej zapału, a więcej kwalifikacji.
– Po
trzecie, nienaturalny stan twojego prącia uznano za oznakę absolutnej
wstrzemięźliwości...
– Co,
siłą rzeczy, jest zgodne z prawdą.
– ...zakładając
przy tym, że sam się tak okaleczyłeś.
– Akurat!
To wcale nie było tak...
– Oszczędź
mi tego. – Moseh złapał się za głowę.
– No
tak, zapomniałem, że już o tym słyszałeś.
– Po
czwarte, na wierzchu dłoni masz wypaloną arabską cyfrę siedem.
– Wyjaśnię
ci: to litera V, piętno wagabundy.
– Ale
z boku wygląda jak siódemka.
– I czyni mnie janczarem?
– Kiedy
nowy rekrut składa przysięgę i staje się yeni yoldash, czyli szeregowym, na wierzchniej stronie
dłoni tatuuje mu się numer koszarowego baraku, w którym
stacjonuje jego seffara. Dzięki temu wiadomo też,
który bash yoldash za niego odpowiada.
– Teraz
rozumiem. Przypuszczali, że jestem z siódmej seffary w jakimś otomańskim
garnizonie.
– No
właśnie. Było jednak oczywiste, że postradałeś zmysły i nadajesz
się co najwyżej do wiosłowania, więc miałeś pozostać tutsaklarem
aż do śmierci, albo do chwili, gdy ci wróci rozum. W tym
pierwszym wypadku miałbyś prawo do janczarskiego pochówku.
– A w drugim?
– To
się okaże. Wtedy w każdym razie myśleliśmy, że
zachodzi wypadek pierwszy. Poszliśmy więc na wzgórze pod miastem, na cmentarz ocaków...
– Czego?
– Ocaków. To członkowie tureckiego zakonu janczarskiego,
wzorowanego na kawalerach maltańskich. Algier należy do nich. Sami stanowią tu
prawo.
– Czy
ten człowiek, który zaraz oćwiczy nas bykowcem, też jest z
tego ocaku?
– Nie.
On jest na żołdzie kapitana galery, korsarza. W tutejszym
społeczeństwie korsarze również stanowią osobną grupę.
Po
tym, jak Turek wymierzył im po kilka batów i poszedł
łoić skórę innym skrobaczom, Jack poprosił Moseha, by ten kontynuował swoją
opowieść.
– Poszedłem
z hodżą el‑pencikiem i jego sługami na cmentarz. Ponure było to miejsce, Jack,
z mnóstwem grobów, wyglądających jak połówki
olbrzymich jaj i mających przypominać jurty rozbite
na stepach Transoksanii, ziemi przodków, za którą Turkowie stale tęsknią. Muszę
jednak powiedzieć, że nie rozumiem, kto chciałby mieszkać w wiosce przypominającej tamten cmentarz. Dobrą godzinę
błąkaliśmy się wśród kamiennych jurt, szukając twoich zwłok. Słońce zachodziło
i mieliśmy sobie dać z tym
spokój, kiedy usłyszeliśmy przytłumiony, dudniący głos, zawodzący w obcej mowie jakąś pieśń albo przepowiednię. Hodża el‑pencik od początku był podenerwowany, a przedłużający się spacer po cmentarzu natchnął go
wizjami demonów, ifrytów i innych maszkar. Niewiele
brakowało, żeby na dźwięk tego głosu, dobiegającego (jak się wkrótce okazało) z olbrzymiego mauzoleum pewnego zamordowanego agi, puścił
się biegiem z powrotem do miasta. Służący też mieli
ochotę czmychnąć. Ponieważ jednak był z nimi
niewolnik, i to w dodatku
Żyd, posłali go – czyli mnie –
do mauzoleum, żeby zobaczyć, co się stanie.
– I co się stało?
– Znalazłem ciebie. Stałeś w samym
środku tego makabrycznego, choć cudownie chłodnego grobowca, łomotałeś
pięściami w pokrywę sarkofagu agi i powtarzałeś w kółko te same
angielskie słowa. Nie rozumiałem ich, ale szły mniej więcej tak: „Bądźże
człowiekiem. Przynieś mi kwaterkę dobrego bittera!”.
– Rzeczywiście,
musiało mi się pomieszać we łbie – mruknął Jack. – W tym klimacie znacznie
lepszy byłby pilzneński lager.
– Wciąż miałeś źle w głowie,
to fakt, dostrzegłem jednak w tobie jakąś iskierkę,
której nie widziałem od roku albo dwóch. Z pewnością
nie zauważyłem jej odkąd sprzedano nas do Algieru. Domyśliłem się, że gorączka
i lejący się z nieba
żar, w którym przeleżałeś dobre kilka godzin,
wypaliły dręczącą cię francuską chorobę. Od tamtej pory z każdym
dniem trochę ci się poprawia.
– Co
powiedział hodża?
– Wyszedłeś
z grobowca nagi i czerwony
od słońca jak ugotowany krab i Turcy wzięli cię z początku za jakąś odmianę ifryta. Powinieneś wiedzieć,
że są z natury okrutnie przesądni, a najbardziej wobec Żydów. Wierzą, że władamy tajemnymi
mocami, a kabaliści ostatnio walnie przyczyniają
się do utrwalenia tych przekonań. W każdym razie
sprawa szybko się wyjaśniła. Nasz właściciel dostał sto kijów w pięty, wymierzonych trzcinką grubości mojego kciuka.
Rany polali mu octem.
– Chryste...
Już wolę bykowiec.
– Podobno
za miesiąc, może dwa stanie na nogi. A na razie
przeczekujemy tu towarzyszące równonocy sztormy i, jak z pewnością
zauważyłeś, czyścimy i konserwujemy naszą galerę.
***
Słuchając
Moseha, Jack zerkał ukradkiem na innych niewolników. Wywodzili się z najróżniejszych krajów i kręgów
kulturowych: czarni Afrykanie, Europejczycy, Żydzi, Hindusi, Azjaci; pochodzenia
niektórych nie był pewien. Nie rozpoznał jednak wśród nich nikogo z załogi Bożych Ran.
– Co
się stało z Jewgienijem? Co z panem
Footem? Że tak poetycko zapytam: czy właściciel odebrał za nich odszkodowanie?
– Siedzą
przykuci do wioseł na bakburcie. Jewgienij ciągnie za dwóch, a pan Foot wcale, są więc praktycznie nierozłączni – przynajmniej z punktu
widzenia dowódcy okrętu, któremu zależy na sprawnym napędzie.
– A więc żyją!
– Żyją
i mają się świetnie. Później się z nimi spotkamy.
– Czemu
nie ma ich tutaj? – żachnął się Jack. – Dlaczego nie skrobią pąkli, jak reszta?
– Zimą
w Algierze, kiedy statki nie zapuszczają się na
morze, galernikom wolno pracować na własną rękę. Ba, wręcz się ich do tego
zachęca. Właściciel dostaje obryw z ich zarobków.
Do skrobania okrętów zostają tylko ci, którzy niczego nie potrafią.
Jack, którego ta informacja nieszczególnie zachwyciła,
zaatakował następne skupisko pąkli z takim
animuszem, że omal nie rozszczepił kadłuba. Natychmiast też usłyszał
reprymendę, i to nie ze strony Turka z pejczem, lecz od niskiego, korpulentnego rudzielca,
który drapał poszycie po jego drugiej stronie.
– Możesz
sobie być wariatem albo go udawać, mnie nic do tego –
wywarczał rudy, częściowo po angielsku, trochę po niderlandzku. – Ale statek zostaw w spokoju,
bo wszyscy pójdziemy na dno!
Jack
był o głowę wyższy od Holendra i pomyślał, że mógłby ten fakt jakoś wykorzystać, wątpił
jednak, by nadzorca łaskawym okiem zerknął na burdę, skoro już sama pogawędka
gwarantowała chłostę. Poza tym, za plecami kurdupla z marchewkową
czupryną stał inny, całkiem spory drab, który teraz przyglądał się Jackowi z takim samym wyrazem twarzy, jak Holender: sceptycznym i lekko zniesmaczonym. Wyglądał na Chińczyka, tyle że nie
z tych typowych małych, płaczliwych Chińczyków.
Obaj wydali się Jackowi boleśnie znajomi.
– Odpuść,
mały. Nie jesteś ani właścicielem, ani kapitanem tej łajby. Grunt, żeby
utrzymała się na wodzie. Mała ryska czy wgniecenie chyba jej nie zaszkodzą, co?
Holender
pokręcił z niedowierzaniem głową i wrócił do zmagań z pojedynczym
pąklem, który oddzielał od deski poszycia z precyzją
godną chirurga wycinającego kamień z książęcego
pęcherza.
– Dziękuję,
że nie zrobiłeś sceny – powiedział Moseh. – Przy wiośle na sterburcie musi panować zgoda.
– To
oni z nami wiosłują?!
– Tak.
Piąty jest w mieście. Zajmuje się swoimi sprawami.
– No
dobrze. Dlaczego to takie ważne, żeby ich nie drażnić?
– Poza
tym, że przez osiem miesięcy w roku siedzimy z nimi na jednej ciasnej ławeczce?
– Tak.
– Musimy
ciągnąć równo, żeby dotrzymać kroku wiosłu na bakburcie.
– A jeśli nie?
– Galera
zacznie...
– Wiem,
pływać w kółko. Ale co nas to obchodzi?
– Tylko
tyle, że wtedy ten bykowiec zedrze nam skórę z żeber.
Potrzebujesz dalszych wyjaśnień?
– Tego
jednego sam się domyśliłem.
– Wiosła
są sparowane i wymagają równej obsady. W tej chwili wraz z ekipą z bakburty stanowimy spójny zespół dziesięciu niewolników.
I sprzedano nas naszemu obecnemu właścicielowi w takim właśnie komplecie. Jeśli Jewgienij i jego kompani zaczną nas prześcigać, zostaniemy
rozdzieleni i twoi przyjaciele trafią na inną
galerę. Może nawet do innego miasta.
– Dobrze
im tak.
– Że
co?
– Jak
to co? Spójrz na nas. Stoimy na tej zasranej plaży, tak? Ja może jestem
szurniętym wagabundą, ale ty mi wyglądasz na wykształconego Żyda, Holender był
oficerem na żaglowcu, Bóg jeden wie, kim jest ten Chińczyk...
– To
Nippończyk, kształcony przez jezuitów.
– Tym
bardziej.
– Co
tym bardziej? Do czego zmierzasz?
– Co
takiego mają Jewgienij i pan Foot, czego nam brakuje?
– Utworzyli
coś na kształt przedsiębiorstwa, w którym Jewgienij
jest pracownikiem, a pan Foot zarządcą. Trochę
trudno wyjaśnić, czym się zajmują, ale z czasem na
pewno zrozumiesz. Na razie musimy się trzymać razem. Cała dziesiątka!
– A z jakiegoż to powodu tak
bardzo zależy ci na tym, żeby nas nie rozdzielono?
– Oglądając
przez lata Morze Śródziemne zza wiosła, opracowywałem potajemnie, w głowie, wspaniały Plan –
odparł Moseh de la Cruz. – Plan, który całej naszej
dziesiątce przyniesie bogactwo i wolność, chociaż
może niekoniecznie w tej akurat kolejności.
– Czy
elementem tego planu jest zbrojny bunt? Bo...
Moseh
przewrócił oczami.
– No
co? Próbuję sobie tylko wyobrazić, jaką rolę w jakimkolwiek
planie mógłby mieć do odegrania ktoś taki jak ja. Zwłaszcza w planie, który nie jest dziełem obłąkanego szaleńca.
– Często
sam sobie zadawałem to pytanie. Aż do dziś. Bo muszę przyznać, że w niektórych wcześniejszych wersjach Planu przewidywałem
wyrzucenie cię za burtę przy pierwszej nadarzającej się okazji. Dzisiaj jednak,
kiedy tysiąc pięćset dział przemówiło z trzypiętrowych
baterii Peñon i nachmurzonych wieżyc kazby, w twojej głowie najwyraźniej rozprysły się ostatnie zapory
i wróciłeś do zdrowych zmysłów... Przynajmniej w takim stopniu, w jakim to
możliwe. Wobec czego, Jack, znajdzie się dla ciebie rola w
moim Planie.
– Zdradzisz
mi jej sekret?
– Będziesz
naszym janczarem.
– Przecież
nie jestem...
– Zaczekaj!
Widzisz tego gościa zdrapującego pąkle?
– Którego?
Widzę chyba ze stu.
– Tego
wysokiego Araba z domieszką murzyńskiej krwi...
Inaczej mówiąc: Egipcjanina.
– Widzę.
– To
Nyazi z bakburty.
– Janczar?
– Nie,
ale spędził wśród janczarów tyle czasu, że nauczy cię, jak takiego udawać.
Dappa, tamten czarny, nauczy cię paru słów po turecku. A Gabriel,
nippoński jezuita, jest doskonałym szermierzem. Migiem cię wyszkoli.
– A właściwie to po co wam fałszywy janczar?
– Lepszy
byłby prawdziwy. – Moseh westchnął. – Ale jak się nie ma, co się lubi...
– Nie
odpowiedziałeś na moje pytanie.
– Później
ci wszystko wyjaśnię. Kiedy wszyscy się zbierzemy.
Jack
parsknął śmiechem.
– Co
to za przesłodzone dworskie eufemizmy? Co to znaczy: zbierzemy się? Chodzi ci o chwilę, kiedy zakują nas w żelazne
obroże i wrzucą do jakiegoś zaszczurzonego lochu w kazbie?
– Pomacaj
się po szyi, Jack, i powiedz mi, czy nosiłeś
ostatnio jakąś żelazną obrożę?
– Właściwie...
jak się tak zastanowić... Nie.
– No, niedługo kończymy. Pójdziemy do miasta i znajdziemy pozostałych.
– Tak
po prostu? Jak wolni ludzie? – zdziwił się Jack i nie był w swoim zdumieniu
osamotniony.
Jednakże
godzinę później z rozsianych po mieście wysokich,
graniastych wież rozległo się dziwaczne zawodzenie, w kazbie
wystrzelono z działa i niewolnicy
jak jeden mąż zaczęli odkładać skrobaczki i parami
lub trójkami rozchodzić się po plaży. Ci, których Moseh wskazał Jackowi jako
spiskowców wtajemniczonych w jego wielki Plan,
odczekali chwilę, aż cała siódemka będzie gotowa do wyjścia – Holender, van Hoek, nie chciał porzucać roboty w połowie.
Moseh
schylił się po porzucony przez kogoś toporek, zmarszczył brwi i starł wilgotny piasek z ostrza.
Powiódł wzrokiem dookoła, szukając miejsca, gdzie mógłby go odłożyć, odruchowo
podrzucając go w dłoni. Ponieważ prawie cały ciężar
narzędzia był skupiony w obuchu, trzonek miotał się
przy tym wściekle na wszystkie strony, ale Moseh za
każdym razem łapał za niego bezbłędnie, gdy tylko siekierka zaczynała opadać. W końcu jego wzrok spoczął na jednym ze starych,
wysuszonych pniaków, którymi po wbiciu w piasek
podparto przechyloną galerę. Wpatrując się w niego,
podrzucił toporek jeszcze raz, drugi, trzeci, a potem
nagle wziął zamach zza głowy, wystawił spomiędzy warg czubek języka, na ułamek
sekundy znieruchomiał – i rzucił.
Siekierka przeleciała kilka sążni w powietrzu,
wykonując przy tym jeden leniwy obrót, i wbiła się
rogiem ostrza w pień.
Siódemka
galerników wdrapała się do podstawy gigantycznych murów i skierowała
ku bramie. Jack razem z resztą zagłębił się w tłum, ale cały czas odruchowo się garbił, w każdej chwili spodziewając się uderzenia bykowcem.
Jednakże cios nie spadł. Bliżej bramy wyprostował się, jak człowiek wolny, i wyczuł, że ich mała grupka skupia się wokół niego i Moseha: porywczy Holender, nippoński jezuita, czarny
Afrykanin z włosami poskręcanymi w grube sznury, Egipcjanin imieniem Nyazi i Hiszpan w średnim wieku,
który cierpiał na jakąś konwulsyjną przypadłość. Kiedy weszli w bramę, Hiszpan odwrócił się i krzyknął
coś do stojących na straży janczarów. Jack nie zrozumiał całej jego przemowy,
ale brzmiała mniej więcej tak:
– Wiecie
co, wy pogańskie ścierwa? Właśnie zawiązaliśmy tajny spisek! A wy idźcie dupczyć swoich chłoptasiów!
W tych okolicznościach Jack raczej nie użyłby takich słów,
ale Moseh i reszta
wymienili z janczarami szerokie, porozumiewawcze
uśmiechy i weszli do miasta –
do Jaskini Zbójców, Gniazda Os, Postrachu Chrześcijaństwa, Cytadeli Wiary.
***
Główna
ulica w Algierze była niezwykle szeroka, ale i tak panował na niej ścisk, gdyż mnóstwo Turków wyległo
przed domy – siedzieli i palili
tytoń w wielkich jak fontanny fajkach wodnych.
Galernicy nie zabawili na niej długo. Moseh zanurkował w zwieńczone
szpiczastym łukiem przejście – tak wąskie, że
musiał przecisnąć się przez nie bokiem – i wprowadził ich do niewiele szerszego kamiennego
korytarza bez dachu. Musieli iść gęsiego i rozpłaszczać
się na ścianach, gdy trzeba było minąć się z kimś
idącym z naprzeciwka. Jack miał wrażenie, że
znaleźli się w zapomnianym korytarzu jakiejś
antycznej budowli – z tą
tylko różnicą, że zadarłszy głowę, widział skrawek nieba wyzierający ze
szczeliny między kamiennymi ścianami, wznoszącymi się na dziesięć albo
dwadzieścia metrów nad nimi. Drabiny i mostki
łączyły dachy i tarasy, na których urządzono
ogrody, tworząc z nich dyskretne miasteczko
zawieszone wysoko nad ziemią. Czasem migały Jackowi spowite w czerń postaci, przemykające pomostami z jednej strony zaułka na drugą. Nie bardzo mógł się im
lepiej przyjrzeć, były bowiem czarne i płochliwe
jak nietoperze, ale wyglądało na to, że ubierają się podobnie jak Eliza, kiedy
spotkał ją w wiedeńskim lochu. Poza tym – sądząc po sposobie poruszania się
– musiały być kobietami.
Na
ulicy (o ile można było w ten
sposób nazwać tę szczelinę między domami) nie było
kobiet, za to mężczyźni występowali w zdumiewającej
wręcz różnorodności. Najłatwiej rozpoznawało się janczarów z ocaku: niektórzy wyglądali
wprawdzie na Greków lub Słowian, większość jednak miała azjatyckie rysy, a wszyscy bez wyjątku ubierali się z niezwykłym
przepychem w workowate, marszczone spodnie
przewiązane szarfami, z których zwisały
najróżniejsze pistolety, szable, sztylety, sakiewki, woreczki z tytoniem, fajki, nawet
zegarki kieszonkowe. Oprócz tego nosili luźne koszule i jedną
lub więcej ozdobnych kamizeli, wykorzystywanych chyba w charakterze
„gablotek”, na których prezentowano koronkowe wstążki, złote szpile i całe zwoje delikatnie haftowanych materii. Ubioru
dopełniały szpiczaste pantofle i turban, a bywało, że i długi płaszcz.
Tak właśnie prezentował się ocak, cieszący się na
ulicach powszechnym szacunkiem, ale w Algierze nie
brakowało i innych barwnych postaci. Przede
wszystkim było wielu Maurów i Berberów, których
przodkowie zamieszkiwali miasto, zanim Turkowie zaprowadzili w nim własne porządki. Nosili długie, jednoczęściowe
płaszcze albo oplecione wokół ciała zawoje z wielu
sążni materiału, utrzymywanych w pożądanej formie
za pomocą sprytnie rozmieszczonych szpilek i przepasek.
Nie zabrakło garstki odzianych na czarno Żydów i całkiem
pokaźnej liczby Europejczyków, poubieranych w stroje
będące najmodniejszymi w ich ojczyznach akurat w tym okresie, kiedy postanowili się sturczyć.
Niektórzy
biali prezentowali się równie à la mode jak młodzi
galanci, którzy uporczywie naprzykrzali się Elizie w amsterdamskiej
„Dziewicy” – ale trafiały się też stare pryki w purytańskich kapeluszach i okryciach
z szerokimi krezami i wykładanymi
białymi kołnierzami.
– Boże
święty! – wykrzyknął Jack na widok któregoś z tych staruszków. – Jak to
możliwe, że my jesteśmy niewolnikami, a ten stary
mól szanowanym obywatelem?!
Pytaniem
tym wprawił w zakłopotanie wszystkich poza
sznurowłosym Afrykaninem, który roześmiał się głośno i pokręcił
głową.
– Zadawanie
pewnych pytań bywa niebezpieczne – powiedział. – Wiem, co mówię.
– Kim
jesteś? I jak to możliwe, że mówisz po angielsku
lepiej ode mnie?
– Nazywam
się Dappa i byłem, a właściwie
nadal jestem lingwistą.
– Nic
mi to nie mówi – przyznał Jack. – Ponieważ jednak stanowimy bandę niewolników
błąkających się bez celu po pogańskiej twierdzy, z przyjemnością
wysłucham jakiegoś treściwego wyjaśnienia.
– Wcale
się nie błąkamy. Przeciwnie, podążamy najkrótszą drogą do celu. Lecz moja
historia – w przeciwieństwie
do twojej, Jack – jest prosta i jeszcze nieraz zdążę ci ją opowiedzieć. W skrócie: na afrykańskim wybrzeżu każdy port, w którym handluje się niewolnikami, potrzebuje lingwisty,
czyli człowieka władającego wieloma językami. Jak w przeciwnym
razie czarni handlarze niewolników, sprowadzający towar z głębi
lądu, dobijaliby targu z kapitanami kotwiczących
przy brzegu statków? Handlarze pochodzą z różnych
krain i mówią różnymi językami. Tak jak i statki, przybywają z Anglii,
Holandii, Francji, Portugalii, Arabii i diabli
wiedzą skąd jeszcze – wszystko zależy od wyników
różnych europejskich wojen, o których my,
Afrykanie, dowiadujemy się dopiero, gdy w forcie u ujścia rzeki wciąga się nową flagę na maszt.
– Nie
musisz mi tego tłumaczyć. Walczyłem w niektórych z tych wojen.
– Posłuchaj,
Jack. Pochodzę z nadrzecznego miasta, które biali
ludzie nazywają Nigrem. Łatwo się tam żyje –
jedzenie rośnie na drzewach. Długo mógłbym się nad nim rozwodzić, ale się
powstrzymam i powiem tylko, że był to raj na Ziemi.
A właściwie byłby, gdyby nie instytucja
niewolnictwa, znana nam od wieków. Od pokoleń, jak daleko nasza starszyzna i kapłani sięgają pamięcią, Arabowie przypływali rzeką na
ogromnych statkach i wymieniali tkaniny, złoto i inne towary na niewolników...
– Skąd
się brali ci niewolnicy, Dappa?
– Dobre
pytanie. Przed moim urodzeniem brali się głównie z okolic
leżących w górze rzeki. Maszerowali kolumnami, skuci
drewnianymi jarzmami. Niektórzy z mieszkańców
miasta również popadali w niewolę, która była karą
za niepłacenie długów i inne przestępstwa.
– To
wy tam macie szeryfów? I sędziów?
– W moim rodzinnym mieście kapłani mieli znaczną władzę i pełnili wiele funkcji, które w twoim
kraju przejęli szeryfowie i sędziowie.
– Mówiąc
o kapłanach, nie masz pewnie na myśli facetów w śmiesznych kapeluszach, bełkocących po łacinie...
Dappa
parsknął śmiechem.
– Kiedy
Arabowie albo katolicy chcieli nas nawracać, wysłuchiwaliśmy ich, a potem prosiliśmy grzecznie, żeby wsiedli z powrotem na statki i wrócili
tam, skąd przypłynęli. Nie, Jack, w naszym mieście
wyznawaliśmy naszą tradycyjną religię. Oszczędzę ci szczegółowego jej opisu,
ale jedna rzecz jest ważna: mieliśmy słynną wyrocznię, czyli...
– Wiem,
co to jest. Słyszałem w teatrze.
– Świetnie.
W takim razie wystarczy, jak dodam, że ludzie
przybywali do Nigru z bardzo daleka, by zadawać
pytania kapłanom Aro, przedstawicielom wyroczni. Zatem do rzeczy. Mniej więcej
w tym samym czasie, gdy jedni Portugalczycy
przypływali nas nawracać, inni zaczęli kupować od nas niewolników, czyli właściwie nie robili nic niezwykłego, skoro
Arabowie zajmowali się tym od wieków. Ale powoli, tak powoli, że nie
wystarczało jednego życia, żeby to zauważyć, ceny rosły, a
wizyty handlarzy stawały się coraz częstsze. Holendrzy, Anglicy i inni chcieli coraz więcej i więcej
niewolników. Moje miasto bardzo się na tym handlu wzbogaciło; świątynie
kapłanów Aro skrzyły się srebrem i złotem, karawany
z góry rzeki wydłużały się i przybywały
coraz częściej, ale popyt w dalszym ciągu
przewyższał podaż. Pełniący rolę sędziów kapłani zaczęli orzekać karę
niewolnictwa za najmniejsze wykroczenia, obejmując nią coraz więcej ludzi. Sami
bogacili się i stawali coraz bardziej wyniośli,
ulice przemierzali wyłącznie w pozłacanych
lektykach. Niektórzy Afrykanie traktowali ich ekstrawagancję jako dowód na to,
że są potężnymi wróżbitami i magami. I dlatego nie tylko puchły zastępy niewolników
sprowadzanych do miasta, ale rosła także liczba pielgrzymów ściągających z całej delty Nigru z nadzieją
na uzdrowienie lub uzyskanie odpowiedzi od wyroczni.
– U chrześcijan to nic niezwykłego –
stwierdził Jack.
– Owszem,
z tą wszakże różnicą, że kapłanom zabrakło w końcu przestępstw, a wraz z nimi niewolników.
– Jak
to zabrakło przestępstw?
– W pewnym momencie zaczęli karać niewolnictwem każde
przewinienie, a niewolników i tak
było za mało. Orzekli więc, że każdy, kto stanie przed wyrocznią z jakimś głupim pytaniem, ma zostać pojmany przez
świątynnych strażników i zakuty w kajdany.
– Hmm...
Jeżeli głupie pytania są w Afryce równie powszechne
jak tam, skąd pochodzę, taka polityka musiała im przynieść całe rzesze
niewolników!
– Tak
właśnie się stało. Ale pielgrzymi nadal ściągali do Nigru.
– Byłeś
jednym z nich?
– Nie.
Ja miałem szczęście, jestem synem jednego z kapłanów.
Kiedy byłem mały, cały czas gadałem, gęba mi się nie zamykała. Postanowiono
więc, że zostanę lingwistą. Dlatego też, gdy tylko zjawiał się w mieście jakiś Arab albo biały, zamieszkiwałem z nim i próbowałem nauczyć się
jego języka. Tak samo było z misjonarzami – udawałem, że interesuje mnie ich religia, i poznawałem język.
– Ale
dlaczego zostałeś niewolnikiem?
– Pewnego
razu wybrałem się w dół rzeki, do Bonny,
niewolniczego fortu u ujścia Nigru. Po drodze
mijałem wiele miast i zdałem sobie sprawę, że to, w którym mieszkam, jest tylko jednym z wielu dostarczających niewolników. Hiszpański misjonarz – mój towarzysz podróży –
wyjaśnił mi również, że Bonny jest zaledwie jednym z dziesiątek
targów niewolników rozsianych po całym afrykańskim wybrzeżu. Wtedy to pierwszy
raz dotarło do mnie, jakie są prawdziwe rozmiary handlu niewolnikami – i ogrom zła w nim tkwiącego. Ale ponieważ sam jesteś niewolnikiem,
Jack, i nieraz dawałeś wyraz niezadowoleniu z takiego stanu rzeczy, nie muszę wchodzić w szczegóły. Zapytałem tego misjonarza, czym
usprawiedliwić to zło, skoro europejska religia opiera się na miłości
bliźniego. Odparł, że istotnie, ta sprawa jest kontrowersyjna i stanowi przedmiot gorących dyskusji w łonie Kościoła, ale ostatecznie zwycięża zawsze jeden
argument: kiedy biali kupują niewolników od czarnych handlarzy, chrzczą ich,
spełniając w ten sposób dobry uczynek dla ich
nieśmiertelnych dusz, który z nawiązką wynagradza
wszelkie zło wyrządzane ich doczesnym ciałom podczas reszty ziemskiego żywota.
– Chcesz
powiedzieć, że gdyby zniewolono afrykańskiego chrześcijanina, uczyniono by to
wbrew woli Boga?! – wykrzyknąłem wtedy.
– W rzeczy samej – przytaknął
misjonarz.
I tak oto ogarnęło mnie uczucie, które nazywacie ferworem;
uwielbiam to słowo. W swoim ferworze wsiadłem na
pierwszy statek płynący w górę rzeki. Tak się
złożyło, że była to jednostka Królewskiej Kompanii Afrykańskiej, wioząca
indyjskie tkaniny na wymianę za niewolników. U siebie
w mieście poszedłem prosto do świątyni i... Jak wy
to mówicie? Wepchnąłem się do kolejki pielgrzymów i stanąłem
przed obliczem najwyższego kapłana Aro. Znałem go od zawsze; był dla mnie kimś
w rodzaju wuja, nieraz jadaliśmy z jednej miski. Stanąłem przed nim, kiedy pysznił się na
swoim złotym tronie, okryty lwią skórą i obwieszony
grubymi wieńcami z kauri, i podekscytowany
zapytałem:
– Czy
wiesz, że można w jednej chwili położyć kres temu
całemu złu? Prawo Kościoła chrześcijańskiego stanowi, że człowiek ochrzczony
nie może być niewolnikiem!
– O co ci chodzi? – zdziwiła się
wyrocznia. – A dokładniej,
jak brzmi twoje pytanie?
– Bardzo
prosto – odparłem. – Co
stoi na przeszkodzie, żeby ochrzcić wszystkich mieszkańców miasta, zwłaszcza że
katolicy specjalizują się przecież w masowych
chrztach? Więcej, dlaczego by nie ochrzcić wszystkich pielgrzymów i niewolników, którzy do nas przybywają?
– I co odpowiedziała wyrocznia? –
spytał Jack.
– Kapłan
wahał się nie dłużej niż mgnienie oka. Spojrzał na stojących obok niego
czterech włóczników i skinął packą na muchy.
Podbiegli i wykręcili mi ręce na plecy.
– Co
to ma znaczyć?! – zapytałem. –
Co robisz, wuju?!
– To
już dwa... nie, trzy głupie pytania z rzędu – odparł. – Gdyby to było
możliwe, stałbyś się niewolnikiem po trzykroć.
– Mój
Boże... – wyszeptałem, gdy zaczęła do mnie docierać
groza sytuacji. – Naprawdę nie widzisz, jakie zło
czynicie? Bonny i dziesiątki innych portów są
wypełnione naszymi braćmi, którzy umierają z tęsknoty
i chorób, zanim zdążą choćby wejść na pokład tych
przeklętych statków niewolniczych! Za setki lat ich potomkowie będą prowadzić w obcych krainach życie tułaczy, rozgoryczeni zbrodnią,
jakiej dokonano na ich przodkach. Jak możemy, jak ty, człowiek z pozoru przyzwoity, zdolny do okazywania miłości żonom i dzieciom, możesz dopuszczać się tak niewysłowionego
okrucieństwa?!
Na
co wyrocznia odrzekła:
– O proszę! To jest bardzo dobre pytanie!
I kolejnym skinieniem packi odesłała mnie do lochu dla
niewolników. Wróciłem do Bonny tym samym statkiem, który przewiózł mnie w górę rzeki, a mój wuj
upiększył sobie dom nowym kawałkiem indyjskiej materii.
Dappa
roześmiał się w głos. Jego zęby błysnęły
olśniewająco w szybko gęstniejącym półmroku
algierskiego zaułka. Jack zachichotał uprzejmie. Inni galernicy
najprawdopodobniej pierwszy raz słyszeli historię Dappy opowiedzianą po
angielsku, ale rozpoznawali znajomy rytm i uśmiechali
się w stosownych momentach. Hiszpan wybuchnął
śmiechem.
– Musisz
być naprawdę durnym czarnuchem, żeby się z tego
śmiać – powiedział.
Dappa
udał, że go nie słyszy.
– Niezła
historyjka – przyznał Jack –
ale nie wyjaśnia jeszcze, skąd się tu wziąłeś.
W odpowiedzi Dappa obciągnął poszarpaną koszulę i odsłonił prawą pierś. W półmroku
Jack z trudem dostrzegł przecinające ją blizny.
– Nie
znam się na literach – przyznał.
– W takim razie dwóch cię nauczę –
odparł Dappa. Błyskawicznie, zanim Jack zdążył odskoczyć, złapał go za palec
wskazujący. – To jest D –
mówił dalej, wodząc opuszkiem palca Jacka po bliźnie. –
Jak Diuk. Czyli książę. A to Y jak York. Naznaczyli
mnie srebrnym żelazem do piętnowania, gdy tylko dotarliśmy do Bonny.
– Nie
chciałbym ci sprawiać dodatkowej przykrości, Dappa, ale ten gość jest teraz
królem Anglii i...
– Już
nie – wtrącił Moseh. –
Wilhelm Orański go przepędził.
– No! – mruknął Jack. – Nareszcie
jakaś dobra wiadomość.
– Dalsze
moje dzieje były już całkiem zwyczajne – ciągnął
Dappa. – Sprzedawano mnie z fortu
do fortu. Niewolnicy z Bonny nie są w cenie; ponieważ dorastamy w raju
na ziemi, nie jesteśmy przyzwyczajeni do pracy na roli. Gdyby nie to, od razu
trafiłbym do Brazylii albo na Karaiby. A tak
skończyłem w ładowni portugalskiego żaglowca
płynącego na Maderę, który piraci z Rabatu
przechwycili tak samo, jak wcześniej twój statek.
– Pośpieszmy
się – rzucił Moseh, zadzierając głowę.
W zaułku noc zapadła już wiele godzin wcześniej, ale
piętnaście metrów nad ich głowami czerwony blask zachodzącego słońca kładł się
właśnie na szczytach murów. Przyśpieszyli kroku, truchtem pokonali kilka
następnych zakrętów i wybiegli na względnie szeroką
uliczkę (Jack nie mógł już jednocześnie dotknąć ścian po obu jej stronach).
Wszędzie walały się łupiny z cebuli i obierki z jarzyn, i Jack doszedł do wniosku, że wyszli na jakiś targ,
chociaż stoły były puste, a wszystkie stragany
pozamykane. Młody, ciemnowłosy – i dziwnie znajomy – mężczyzna
najwyraźniej na nich czekał, bo natychmiast dołączył do grupy. Mówił w sabirze z akcentem, który po
ostatniej paryskiej eskapadzie Jack zidentyfikował jako ormiański.
Zanim
jednak zdążył rozważyć implikacje tego faktu, wyszli na otwartą przestrzeń – jakiś plac miejski, słabo widoczny w zapadających ciemnościach. Na środku stała fontanna, a cały plac okalały pokaźne, ale niezbyt efektowne
budynki. W jednym z nich
płonęły pochodnie, a do środka próbowały dostać się
setki ludzi – głównie niewolników, chociaż w tłumie nie brakowało też ocaków i normalnej algierskiej mieszanki Berberów, Żydów oraz
chrześcijan. Kiedy podeszli do skraju ciżby, Moseh de la Cruz odsunął się i puścił przodem Hiszpana, który bluznął najgorszymi
znanymi Jackowi obelgami (a także wieloma
nieznanymi) i zaczął łokciami dźgać uzbrojonych po
zęby Turków w żebra, deptać im po zadartych noskach
pantofli i kopać po piszczelach, torując w ten sposób drogę do wejścia. Jack bał się, że sama
bliskość Hiszpana wystarczy, żeby któraś szabla zdjęła mu głowę z karku, ale ofiary poszturchiwań i wyzwisk
tylko uśmiechały się szeroko, rozpoznając sprawcę zamieszania i czerpiąc nieskrywaną
przyjemność z obserwowania dalszego przebiegu jego
napaści. Tymczasem Moseh i reszta galerników
przeciskali się śladem Hiszpana, dzięki czemu błyskawicznie dotarli pod drzwi – ale wyglądało na to, że i tak
się spóźnili. Tureccy strażnicy pokrzykiwali gniewnie na Moseha i pozostałych, wskazując niebo na zachodzie, które zdążyło
przybrać barwę głębokiego, wpadającego w czerń
granatu, niczym prześwietlany świecą porcelanowy spodek. Jeden z wartowników wyrżnął pięścią przechodzących Dappę i nippońskiego jezuitę, ale kiedy zamachnął się na Jacka,
ten zręcznie uniknął ciosu.
Moseh
wspominał już wcześniej, że mieszkają w tak zwanym banyolarze i Jack doszedł do
wniosku, że właśnie się w nim znaleźli. Weszli na
dziedziniec obwiedziony galeriami piętrzącymi się jedna nad drugą na wysokość
kilku pięter i podzielonymi na całą masę małych
cel. Z wyglądu banyolar przypominał
niektóre stare teatry przy Maid Lane, między mokradłami Southwark i brzegiem Tamizy, a najbardziej
Różę, Nadzieję i Łabędzia. Główna różnica polegała
na tym, że teatry w Bankside zatrudniały
uzbrojonych ludzi, których zadanie polegało na niewpuszczaniu Jacka do środka,
tutaj zaś próbowano wygarbować mu skórę za to, że nie dość wcześnie się w środku stawił.
Nie
był to, naturalnie, teatr, lecz dom dla niewolników. Jednakże galerie aż po
najwyższe piętro, a także dach i dziedziniec, były pełne (przynajmniej w tym momencie) wolnych Algierczyków. Cześć placu obok
stojącej na środku cysterny została odgrodzona sznurem, tworząc coś na kształt
sceny lub ringu. W ziemię dookoła zatknięto tyle
pochodni – i tak blisko
siebie – że utworzyły nieprzerwaną kwadratową ramę
wokół wydzielonego skrawka, zalewając go powodzią światła.
Wszyscy
Turcy, ściśnięci turban przy turbanie na galeriach, byli niezmiernie
podekscytowani i hałasowali nie gorzej niż
wagabundy. W chwilach wolnych od przepychania się i zawierania skomplikowanych zakładów śledzili ze
skupieniem przebieg przygotowań toczących się w narożnikach
ringu. Zdaniem Jacka istniały tylko dwie rzeczy na świecie zdolne tak bez
reszty przyciągnąć uwagę tylu młodych mężczyzn – a ponieważ seks był dla janczarów zakazany, doszedł do
wniosku, że zebrali się, by być świadkami jakiejś formy przemocy.
Zbliżając
się w ślad za Mosehem do jednego z narożników, ze zdumieniem –
choć nieprzesadnym – rozpoznał w stojącym w nim mężczyźnie
Jewgienija, który był całkiem nagi, jeśli nie liczyć skórzanej przepaski i grubej warstwy oliwy na skórze, ujrzał też pana Foota w przepysznych czerwonych szatach, ze skórzaną sakiewką
napęczniałą od (jak domyślał się Jack) monet. Nim jednak zdołał przepchnąć się
bliżej i zacząć zadawać pytania, Jewgienij
przyklęknął na prawe kolano. Gest ten, sam w sobie
z pozoru nic nieznaczący, wywołał efekt podobny do
tego, jaki mogłoby mieć rzucenie w tłum granatu – wszyscy odskoczyli wstecz, powiększając pustą
przestrzeń wokół Jewgienija. Tłum na galeriach na chwilę ucichł, a potem eksplodował okrzykami:
– Rus!
Rus! Rus!
Jewgienij
rozłożył ramiona na całe dwa metry z hakiem i klasnął w dłonie, tuż nad
ziemią, tak że nad gruntem uniósł się obłoczek kurzu. Powtórzył ten gest
jeszcze dwukrotnie, a po trzecim klaśnięciu oparł
prawą rękę o ziemię, wnętrzem dłoni do góry, po
czym uniósł ją do ust, pocałował palce i dotknął
czoła. W czasie tej małej ceremonii okrzyki „Rus!
Rus!” rozbrzmiewały z nieco mniejszym natężeniem,
potem jednak, gdy Jewgienij zerwał się na nogi i wpadł
na ring, podniósł się taki wrzask, że Jackowi zaczęło dzwonić w uszach. Przypomniał sobie salut tysiąca pięciuset dział.
Jewgienij stanął w rozkroku na środku placu i przybrał dziwnie nonszalancką pozę: oparł lewy łokieć w zagłębieniu prawej dłoni, na lewej ręce wsparł głowę i zastygł w takiej pozycji.
Przez
kilka minut nic się nie działo. Pochodnie płonęły z trzaskiem,
pod nocnym niebem niosły się okrzyki tłumu, aż w końcu
drugi wysmarowany tłuszczem mężczyzna zrobił to samo co przed chwilą Jewgienij
i znieruchomiał obok niego w takiej
samej pozycji. Był Murzynem o bardzo czarnej
skórze, niższym od Jewgienija, ale masywniej zbudowanym. Wiwaty się wzmogły.
Pan Foot, który tymczasem uzupełnił swój strój o ozdobną
czapkę, wszedł na ring i wywrzeszczał jakieś
ogłoszenie pod adresem zgromadzonej na galeriach publiki. Wziąwszy pod uwagę,
że drąc się na całe gardło, obracał się wokół własnej osi, ci, którzy go nie
usłyszeli, mogli przynajmniej obejrzeć jego migdałki. Po zakończeniu przemowy
wymknął się z ognistego ringu, a Jewgienij z Murzynem stanęli
naprzeciwko siebie. Chwycili się za ręce i spletli
palce jak przepychające się dzieci, po czym najpierw odchylili głowy, a potem z całej siły zderzyli
się twarzami, co zrobiło na Jacku pewne wrażenie. Kiedy wygięli się do tyłu jak
żmije przed atakiem i zrobili to samo po raz drugi,
był zafascynowany. A potem zrobili to jeszcze raz – i to nim wstrząsnęło.
Przyszło mu na myśl, że będą się tak tłuc, aż jeden padnie bez zmysłów na
ziemię, ale wtedy, zataczając się, odstąpili od siebie. Krew płynęła im po
twarzach.
Dopiero
wtedy zabrali się do rzeczy – czyli do zapasów – jak należy. Pojedynek wyglądał tak samo jak wszystkie
inne walki zapaśnicze, które Jack widział wcześniej, był tylko bardziej brudny.
Tłuszcz z ciał szybko znalazł się na dłoniach
walczących, musieli więc się cofnąć i natrzeć ręce
piaskiem, a ten przy każdym zwarciu oblepiał im
ciała. Po kilku chwilach obaj byli od stóp do głów pokryci mazią będącą
mieszaniną krwi, potu, oliwy i algierskiego kurzu.
Jewgienij stał w szerokim rozkroku, ale Murzyn też
ugiął nogi, nie było więc mowy o tym, żeby któryś
dał się przewrócić. Przełomowy moment nastąpił po paru minutach zmagań:
Afrykanin chwycił Jewgienija za jądra i zacisnął na
nich palce (co było niegłupim posunięciem), a przy
tym spojrzał w twarz przeciwnika (to było pomysłem
znacznie mniej szczęśliwym). Jewgienij przyjął atak z obojętnością
mrożącą Jackowi krew w żyłach i poczęstował Murzyna kolejnym uderzeniem z byka, którego skutkiem były fontanna krwi i głośny trzask. Afrykanin puścił jego genitalia i złapał się oburącz za zmasakrowaną twarz, a wtedy Jewgienij bez trudu powalił go na ziemię i zakończył walkę.
– Rus!
Rus! Ruuus! – zawyli dostojnicy ocaku.
Z filozoficznym wyrazem twarzy Jewgienij zrobił rundę
honorową wokół ringu. Pan Foot szedł za nim, podstawiając otwartą sakiewkę
Turkom, którzy wrzucali do niej pieniądze – głównie
peso. Cała ta scena bardzo się Jackowi podobała, dopóki pełna sakiewka nie
trafiła do rąk wielkiego jak góra Turka, siedzącego przy ringu w czymś na kształt lektyki i opierającego
owinięte białym płótnem stopy na miękkiej otomanie.
Świetny fragment. Muszę zatem zdobyć tę ksiażkę
OdpowiedzUsuń