niedziela, 11 listopada 2012

Susan Sontag o prowadzeniu dziennika

Rozumienie dziennika jako zaledwie przechowalni czyichś prywatnych, sekretnych myśli jest powierzchowne – to nie jest głuchy, tępy i niepiśmienny powiernik. W dzienniku nie tylko opowiadam o sobie bardziej otwarcie, niż gdyby ktoś mnie słuchał; ja siebie tworzę.

W dzienniku dochodzi do głosu moje poczucie własnej tożsamości. Prezentuję się w nim jako osoba emocjonalnie i duchowo niezależna. Nie jest to więc (niestety) prosty zapis codziennych wydarzeń, lecz raczej – w wielu wypadkach – ich alternatywna wersja.

Często istnieje sprzeczność między intencją stojącą za naszym zachowaniem wobec drugiej osoby a tym, co – jak twierdzimy na stronach dziennika – do niej czujemy. Nie znaczy to jednak, że nasze działania są płytkie, a wyznania czynione samemu sobie głębokie. Wyznania – te szczere, oczywiście – mogą być płytsze niż czyny. Przykładem niech będzie to, co przeczytałam dziś na swój temat w dzienniku H, kiedy poszłam do jej mieszkania przy 122 Bd St-G, by wyjąć pocztę zalegającą w jej skrzynce. Swoją zdawkową, nieuczciwą i nieprzyjazną ocenę mojej osoby podsumowała słowami, że tak naprawdę mnie nie lubi, lecz akceptuje i korzysta z mojej namiętności do niej. Bóg wie, że to boli – poczułam się wzburzona i upokorzona. Rzadko kiedy wiemy, co inni o nas myślą (czy raczej myślą, że myślą)… Czy mam poczucie winy, że przeczytałam słowa nieprzeznaczone dla moich oczu? Nie. Jedna z głównych (społecznych) funkcji dziennika polega na tym właśnie, że jest on potajemnie czytany przez innych (rodziców + kochanków), o których z okrutną szczerością można pisać tylko tam. Czy H kiedyś przeczyta tę notkę?

Susan Sontag, Odrodzona. Dzienniki, tom 1, 1947-1963, przeł. Dariusz Żukowski, wyd. Karakter, Kraków 2012, s. 207-208.

Źródło: Poczytalnia/kultura czytania, blog Joanny Janowicz.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz