Chodziłem po dzielnicy chińskiej i po innych bliżej cypla. Ziąb. Im bliżej cypla, tym większy wydmuch. Między Chińczykami nie ma się uczucia obawy, co nie zawsze między Murzynami. Dużo ich pijanych, Murzynów, gadających do ulicy. W sklepach i sklepikach chińskich często taniej niż gdzie indziej. Stare Chinki na zakupach, jak żony ostatniego wcielenia Buddy, półożywione.
Dzwonił Miłosz. Mówiłem mu o jego pisaniu. On, że stara się nie
rozgraniczać prozy od wierszy. Ja mu na to, że niektóre jego wiersze są
esejowate. Przytaknął, jakby z wahaniem. Zwierzyłem mu, że czuję się wobec
niego gapowaty, intelektualnie nierozgarnięty. On na to, że mi trochę zazdrości
mojego pisania połączonego z ulicą Warszawy. On tego nie miał, bo w jego stronach
było się między językami. Polacy mówili jak gdyby językiem z kronik, Białorusini
po swojemu. Rozmowa zeszła na Nowy Jork. Dopiero od Miłosza dowiedziałem się,
na czym polega zmiana. Kiedy on tu przyjechał, pod ziemią było całe drugie
miasto. Potem to zniknęło. W subwayach pusto i niebezpiecznie.
O Niagarze Miłosz, że już dawno niemodna. Teraz modny Grand Canyon. Kilka razy w różnych miejscach nagle wpadał mi w ucho Mozart. Odczuwałem to jako wezwanie do Europy, na swoje łóżko. Mozart o wiele bliższy niż Manhattan z jego ludźmi.
Miron Białoszewski, Tajny dziennik, Wydawnictwo Znak
2012, s. 828–829.
Źródło: Płaszcz zabójcy
zgadzam się z Białoszewskim odnośnie tej esejowatości poezji Miłosza. nie lubię, gdy u niego bierze górę ten mentorski ton, który na szczęście cichnie w końcowej fazie twórczości. tak jakby z wiekiem doszedł do wniosku, że jednak nic nie wie.
OdpowiedzUsuń