Z listu rzuconego na stół wypływa linia, która biegnie po
sosnowej desce i schodzi po nodze stołu. Wystarczy popatrzeć, by odkryć, że w
dalszym ciągu idzie po parkiecie, wspina się na ścianę, na reprodukcję obrazu
Bouchera, obrysowując linię pleców kobiety spoczywającej na kanapie, wreszcie
przez sufit wychodzi na dach i po piorunochronie schodzi na ulicę. Tutaj trudno ją
śledzić, bo jest duży ruch, ale skupiwszy się zobaczymy, że po kole wchodzi do
autobusu, stojącego na rogu, który teraz jedzie do portu. Tam schodzi po nylonowej
pończosze pasażerki o najjaśniejszych włosach, wkracza na wrogie terytoria
celne, pełza, czołga się i zygzakuje aż do głównego nabrzeża, gdzie (ale to trudno
dojrzeć, tylko szczury idą za nią, żeby dostać się na pokład) wsiada na statek,
którego turbiny już dźwięczą, biegnie po deskach pokładu pierwszej klasy, z
trudem omija główny luk i w kabinie, gdzie smutny pan popija koniak i słucha syreny
zapowiadającej odjazd, idzie w górę po szwie jego spodni, po kamizelce, po
czym ześlizguje się do łokcia i ostatnim wysiłkiem chroni się w prawej dłoni, która w tym samym momencie
zaciska się na kolbie rewolweru.
Julio Cortazar "Opowieści o kronopiach i famach", przełożyła Zofia Chądzyńska, Muza, Warszawa 1999, s. 96.
Kolejne arcydziełko!
OdpowiedzUsuń