piątek, 18 maja 2012

Dzień z życia pisarza (14) - Sylvia Plath

Sylvia Plath w 1957 r
8 lutego 1957 roku, Cambridge, Anglia

8.30 - Po wyjściu Teda i zrobieniu po­rządków w domu Sylvia wyrusza na poranny spacer i nie spotka żywej duszy. „Po­maszerowałam błotnistą, pełną kałuż ścieżką przez rozchwierutany, skrzypiący drewniany kołowrót i wędrowałam dalej — pola lśniły w słońcu srebrzysto-wilgotnym blaskiem, na niebie kłębiły się szare obło­ki i blade jak skorupka od jajka plamy błękitu, łąki błyszczały w obramowaniu ciemnych, nagich drzew rosnących wzdłuż rzeki. Po prawej stronie miałam rosochaty żywopłot z głogu, na którym połyskiwały czerwone owoce; a za żywopłotem, jak okiem sięgnąć, rozciągały się ogródki działkowe, pełne kapusty i ce­buli, przechodząc w nagie, zorane pola. Napotkałam drzewo zamieszkałe przez wiewiórki i widziałam, jak szara wiewiórka z puszystym ogonkiem wspina się i chowa w małej dziupli. Płoszyłam krążące stada wielkich czarnych gawronów o zakrzywionych dzio­bach i obserwowałam smukłą, połyskliwą, różowo-purpurową liszkę, która kurcząc i rozciągając swe półprzeźroczyste zwoje znikła w trawie. 

9.00 - "Przeleciał krótki ulewny deszcz, a potem słońce zalało świat srebrzystym światłem. Ujrzałam pastelowy łuk prze­lotnej tęczy nad malutkim miasteczkiem Cambridge - iglice King's College przypominały lśniąco różowe, lukrowe kolce na miniaturowym torcie. Przez cały czas wdychałam wilgotny zapach podmokłych łąk, mokrego siana i koni i syciłam wzrok widokiem sfa­lowanych łąk usianych kępami drzew. Że też można mieć taki piękny spacer na końcu ulicy! Czułam jak narasta we mnie głęboki spokój, cieszyłam się samot­nością i chłonęłam wszystko”. 


Tęcza nad King's College w Cambridge.


9.30 – „Poszłam też odwiedzić swoją głowę! Pamiętasz gipsową głowę, którą wyrzeźbiła M.B. Derr? Plątała się to tu, to tam, a ja nie miałam serca wyrzucić poczciwej staroci, do której dziwnie się jakoś przy­wiązałam. Ted zaproponował kiedyś, żeby pójść na łąki, wdrapać się na drzewo i umieścić ją na gałęzi, żeby mogła spoglądać na pastwiska i rzekę. Dziś wróciłam tam pierwszy raz i rzeczywiście tkwiła wysoko, na płaskiej gałęzi rosochatej wierzby, wpatrując się z niepojętym spokojem w urocze, zielone łąki. Miło mi pomyśleć, że w pewnym sensie zostawiam tu „swoją głowę”. Ted miał rację: ilekroć o niej teraz pomyślę, czuję bluszcz i listowie, które oplata ją jak odpoczywający na łonie przyrody pomnik. Napisałam nawet o niej długachny poemat (ale z innym zakończeniem) , który przepiszę na sąsiedniej kartce i wyślę Ci”.

10.00 - ”Właśnie wróciłam z porannego spaceru łąkami do Granchester. Słońce wlewa się do naszego salonu, ptaki ćwierkają, wszystko jest wil­gotne, topnieje i pachnie wiosną. Do tej pory nie mie­liśmy śniegu”.

10.30 – Sylvia pisze list do matki. „ [...] Ted wyraźnie polubił swoją pracę. Nigdy nie widziałam podobnej przemiany. Nie wraca już do domu doszczętnie wyczerpany tak jak poprzednio i opo­wiada mi z dumą, jak nauczył się utrzymywać dys­cyplinę i jak dobrze skutkują jego psychologiczne me­tody. Zainteresował się paroma chłopcami, daje im dodatkowe lektury itp. Czuję, że panuje nad sytu­acją, nie pozwalając, by praca wysysała z niego wszystkie siły, a chłopcy włazili mu na głowę. Na pewno go uwielbiają; ma tak silną, fascynującą oso­bowość w porównaniu z tymi niedojdami, które ich uczą. Opowiedział mi, że kazał chłopcom zamknąć oczy i wyobrażać sobie — bardzo żywą i dramatycz­ną — historię, którą im opowiadał, a kiedy rozległ się dzwonek, wszyscy jęknęli i prosili, żeby skończył. Więc cieszę się, że wywiązuje się z bardzo trudnej pracy, najlepiej jak tylko można. Tak bym chciała wygrać na loterii. Pan (nasz do­mowy duszek) robi stałe postępy podając nam coraz poprawniejsze wyniki. W zeszłym tygodniu mieliśmy 20 punktów na 24 możliwych (za które co tydzień wypłacają fortunę w wysokości 75 000 funtów). Tłu­maczymy wciąż Panowi, że pieniądze są nam potrzeb­ne z dwóch powodów by móc spokojnie pisać i mieć mnóstwo dzieci... Gdybyśmy wygrali, mogli­byśmy złożyć pieniądze w banku i żyć z procentów pisząc w dowolnym miejscu i w dowolnym czasie, bez rozpaczliwego szukania posad. Czuję, że mając wolny rok napisałabym dobrą powieść. Potrzebuje czasu i spokoju. Ot, miło sobie pomarzyć. Ale jednak życz nam szczęścia”.

Notkę napisałem dzięki uprzejmości redaktorów bloga  "Płaszcz zabójcy". Z premedytacją i bezwstydnie wykorzystałem zamieszczony tam fragment z: Sylvia Plath, Listy do domu, tłum. Ewa Krasińska, Czytelnik 1983, s. 254-256.

2 komentarze:

  1. O "Listy do domu" to jednak z moich ukochanych książek. Byłam chyba jedyną osobą w mojej miejskiej bibliotece,która regularnie, co jakiś czas wypożyczała tę książkę. Z całego repertuaru Plath, "Listy..." lubię najbardziej. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. Dużo w nich kłamała...kreowała rzeczywistość , a jak ta rzeczywistość była to wiemy.Wiersze najlepiej oddają stan ducha i emocji S.Rozdwojenie towarzyszy S. od dziecka i dlatego takiej różnorodności jeden człowiek nie wytrzymuje....pęka jak,, szklany klosz" !

    OdpowiedzUsuń