wtorek, 25 listopada 2014

"Potworny wujaszek", czyli o tym jak nuda zabija




Teatrzyk Zielona Gęś ma zaszczyt przedstawić:
 
"Potwornego wujaszka"

 
Występują:
 
Potworny wujaszek, Nieszczęśliwa ciocia, Generał Mścisław

Potworny wujaszek:
(ocieka krwią)
 

 Nieszczęśliwa ciocia:
Cóż to za nowy kawał, Alojzy?
 

 Potworny wujaszek:
Zamordowałem baronową.
 

Nieszczęśliwa ciocia:
(głucho)
To już szósta zbrodnia w tym tygodniu. Alojzy, co się z tobą stało?

Potworny wujaszek:
Nuda. Nudzę się.

Nieszczęśliwa ciocia:

 Nudzisz się? Och, jaka szkoda, że jestem sparaliżowana, bo uplotłabym sobie wianek z narcyzów
i w tym wianku zatańczyłabym ci taniec Mórz Południowych. Pamiętasz, jak w Mszanie Dolnej...

Potworny wujaszek:
Gdzie jest nasz kotek?

Nieszczęśliwa ciocia:
Wyszedł na dach.

Potworny wujaszek:
Szkoda, bo chciałem go udusić. Dusić. Dusić. Nuda.

Nieszczęśliwa ciocia:

Och, uduś mnie, nieszczęsny. Przecież i tak nie dla mnie radość życia, skoro lewe oko mam wybite przez ciebie i tylko pół wiosny widzę w tym roku.

Potworny wujaszek:
Wiosna? Wiosna będzie, jak wróci generał.

Nieszczęśliwa ciocia:
Czy wróci?

Potworny wujaszek:
Wróci z bronią w ręku. Na białym koniu. I wszystkie dzwony uderzą. I nie będzie nudy, tylko konstrukcja i wielki, natchniony płacz odrodzenia. Jajka stanieją. Ja zostanę wojewodą smoleńskim. "God save general".

Generał:
(nie wraca)

Potworny wujaszek:
(dusi kotka)

K U R T Y N A


Konstanty Ildefons Gałczyński

Pierwodruk: «Przekrój» 1946, nr 57

sobota, 15 listopada 2014

Nowe siły

Ostatnio sporo się wokół mnie dzieje. Jest trochę zamieszania, ale póki co wszystko idzie w dobrym kierunku. Dlatego też, aby poradzić sobie z natłokiem pracy i czekających mnie wyzwań, musiałem zatrudnić w zaciszu biblioteki fachową pomoc, profesjonalną bibliotekarkę, panią Gienię. Pani Gienia miłość do książek wyssała z mlekiem matki, a pierwszym wypowiedzianym przez nią słowem było słowo "book". Czuje do pracy w bibliotece prawdziwe powołanie, dlatego swoje obowiązki stara się zawsze wykonywać z pasją i zarażać nią setki, a nawet tysiące ludzi. Ze swojej strony pani Gienia obiecała wszelką pomoc. Postara się odpowiadać na wszystkie pytania i rozwiązywać najtrudniejsze problemy. Mam nadzieję, że ją polubicie.





piątek, 7 listopada 2014

Słynne pierwsze zdania

Jest wiele słynnych pierwszych zdań otwierających drogę do świata wielkich, genialnych książek. Czasami, zdarza się, że są one lepsze niż reszta dzieła. W każdym razie zostają na długo w naszej pamięci. Znalazłem w sieci, jak zwykle zupełnie przypadkowo, taki mały teścik, albo jak kto woli zabawę, sprawdzający znajomość słynnych pierwszych zdań oraz przy okazji języka angielskiego. Have fun! :)

1. "Mother died today".  

2. "As Gregor Samsa awoke one morning from uneasy dreams he found himself transformed in his bed into a gigantic insect".  

3. "When he was nearly thirteen, my brother Jem got his arm badly broken at the elbow".  

4. "In my younger and more vulnerable years my father gave me some advice that I've been turning over in my mind ever since".  

5. "Once upon a time and a very good time it was there was a moocow coming down along the road and this moocow that was coming down along the road met a nicens little boy named baby tuckoo".  

6. "It was a queer, sultry summer, the summer they electrocuted the Rosenbergs, and I didn't know what I was doing in New York".  

7. "Happy families are all alike; every unhappy family is unhappy in its own way".  

8. "Granted: I am an inmate of a mental hospital; my keeper is watching me, he never lets me out of his sight; there's a peephole in the door, and my keeper's eye is the shade of brown that can never see through a blue-eyed type like me".  

9. "He was an inch, perhaps two, under six feet, powerfully built, and he advanced straight at you with a slight stoop of the shoulders, head forward, and a fixed from-under stare which made you think of a charging bull".  

10. "Lolita, light of my life, fire of my loins".


a) Joseph Conrad, Lord Jim (1900)  

b) F. Scott Fitzgerald, The Great Gatsby (1925)  

c) Albert Camus, The Stranger (1942)  

d) James Joyce, A Portrait of the Artist as a Young Man (1916)  

e) Vladimir Nabokov, Lolita (1955)  

f) Leo Tolstoy, Anna Karenina (1877)  

g) Sylvia Plath, The Bell Jar (1963)  

h) Harper Lee, To Kill a Mockingbird (1960)  

i) Franz Kafka, The Metamorphosis (1915)  

j) Günter Grass, The Tin Drum (1959)  

Na podstawie strony: AMERICANBOOKREVIEW.ORG

Cały tekst i odpowiedzi: http://wyborcza.pl/1,140637,16927929,ANGIELSKI__Kurs_literatury_dla_srednio_zaawansowanych.html#ixzz3INwARd7

wtorek, 4 listopada 2014

"Byłem żarłokiem, ale kochliwym"

Recenzja "Wysokiego Zamku"

"Powiedziałem już, jak wcześnie nauczyłem się czytać i pisać. Preparowałem piękne, ozdobne laurki dla ojca i matki, ozdobione mnóstwem kwiatuszków rysowanych, a i pierwsze lektury były typowe, zwyczajne — wierszy, takich jak o komarze, bajek; kiedy już po wojnie wpadł mi w rękę jakiś zbiór wierszyków dla dzieci, w których rozpoznałem lekturę sprzed trzydziestu kilku lat, zdumiewało mnie, czego też w nich nie odkrywałem jako sześcioletni chłopiec. Jakieś dramaty nieprawdopodobne i niewyrażalne, emocje, już teraz wcale we mnie z sobą nie sąsiadujące, zadziwienia i strachy, ale też i śmieszności, czaiły się dla mnie wtedy w zbiegu najniewinniejszych słów.
Dlaczego historia plamy na podłodze, której miotła nie mogła dać rady, pełna była ponurości, grozy nawet? Dlaczego wyliczanie kolejnych wron bez ogona stanowiło inkantację jakoś aż magiczną, niby ryzykowne wzywanie skrytych jakichś sił, kuszenie niewiadomego licha? Tym dziwniejsze to, że się z takich emocji, strachów, przeczuć dramatycznych nikomu nie spowiadałem, nikomu o nich nie mówiłem. Nie umiałbym chyba owych stanów wyrazić, nazwać, zapewne; ale także — jeślibym może zdolny był o tym wtedy pomyśleć w ogóle — uważałem chyba, że reakcja taka jak moja jest jedyną możliwą i całkiem zwyczajną. W każdym razie byłem wtedy podatniejszym niż dziś instrumentem, nie trzeba było wielu bodźców, uderzeń, aby wydobyć ze mnie, czy raczej, aby w głowie mojej wznieść całe gmachy uczuć i przeżyć; doprawdy, autorzy książeczek dla dzieci sami nie wiedzą, co czynią, jak zapalnym, prawda, że psychicznie tylko, materiałem żonglują bezustannie. Im się zdaje, że opowiadają pouczającą historyjkę, a tymczasem w odbiorze zamienia się ona w zagadkę albo w powikłany dramat; chcąc rozśmieszyć, nauczają misteryjnych tajemnic, rymują po częstochowsku, a rodzi się z tego w jakiejś głowie siedmioletniej wzniosła katharsis. Najniezwyklejsze były te początki, te najpierwsze lektury. Potem zwyczajnie i po cichu utonąłem sobie w książkach.

    Byłem, rzecz jasna, Mowglim, Winnetou i kapitanem Nemo, zapadły mi w pamięć okruszyny tekstów najbardziej nieoczekiwane; kupując po wojnie książkę Umińskiego Podróż bez pieniędzy, starannie ją przekartkowałem, aby odkryć jedno z piękniejszych jej zdań — „Kula, przeleciawszy z charakterystycznym grzmotem przestrzeń” — chodziło o polowanie na krokodyla czy na nosorożca, ale niestety było to wydanie zrewidowane i owa wspaniała kula z jej grzmotem znikła z niego, ku memu wielkiemu rozczarowaniu. A Dolina bez wyjścia? Okropne działy się ze mną rzeczy, kiedy ją czytałem. Cóż dopiero mówić o Duchu puszczy; takie lektury nie pozwalały na nonszalancką swobodę, na wylegiwanie się pod oknem, z nogą krzesła zręcznie podrzucaną stopami, ani na klęczenie u stołu, z łokciami na blacie — musiałem być bardzo blisko osób zupełnie pewnych i dorosłych, a i tak bywało straszno. Dickensa czytać nie chciałem, był jak deszczowa beznadziejna jesień, zaś w Dumasie po prostu zginąłem, zgubiłem się — zaczęło się niewinnie, od Trzech muszkieterów, a po jakimś czasie wyglądało na to, że dla przeczytania wszystkich jego książek życia nie starczy.

    Potem, w gimnazjum, czytałem już wszystko, co tylko wpadło w rękę, Fredrę z Mayem, Sienkiewicza z Verne’em i Wellsem, Słowackiego z Pitigrillim; był to prawdziwy groch z kapustą.
    Czytając, zwykle coś jadłem, bo już chyba dałem do zrozumienia, że byłem żarłokiem, ale kochliwym — godzi się wspomnieć tutaj o pierwszych kobietach. Dziwnym to szło zygzakiem. Na początku była Mila, nasza praczka, miałem może pięć lat i, jak zwykle wtedy, żenić się zaraz chciałem. Cierpiała, biedaczka, na okropne żylaki. Pralek elektrycznych nie było, pranie zamieniało dom w rodzaj parnego piekła, przynajmniej kuchnię z przyległościami, na środek wyjeżdżała ogromna balia, bulgotało wulkanicznie w baniakach, potem pojawiała się maglownica drewniana, z wypełniającym pół domu rumorem; tkwiłem w tym wszystkim, rozgardiasz wcale mi nie przeszkadzał.
     Później kochałem się w nauczycielce ze szkoły powszechnej, nie pamiętam, jak wyglądała; zbiła raz mego sąsiada z ławki — w szkole powszechnej na ogół można było dostać tylko „pacę” linią, w otwartą i wyciągniętą dłoń, ale ten chłopak był twardy, zimny, okropnie krnąbrny i arogancki, ukochana moja wytrzepała mu ze spodenek chmary kurzu. Nawet nie pisnął ani łzy nie uronił, niesłychanie mi tym imponując.
   Powoli specjalnością moją stawała się miłość nieszczęśliwa. Zakochałem się do szaleństwa w dziewczynce starszej ode mnie o jakieś cztery lata, a więc pannie prawie dorastającej, gdy ja miałem koło dziesięciu lat. Dziewczę to obserwowałem z dala, w Ogrodzie Jezuickim, w sposób kontemplacyjny, mało się ruszając. Byłem już porządnie tłusty, postacią zaczynałem przypominać gruszkę, chociaż dokładniej formę jej, najszerszą poniżej środka, imitowałem później w gimnazjum. Twarz miałem pucołowatą, oczy zwykle dość wytrzeszczone, bo z natury byłem ciekawy, a i gębę często rozdziawiałem, zdaje się, sądziłem, że dodaje mi to uroku. Nie miałem tedy zbyt wielu szans, zresztą nie wyobrażałem sobie żadnych ziszczeń, nie wiedziałem bowiem, co można robić z dziewczynkami innego, aniżeli biegać za nimi wieczorem, w ogrodzie, od krzaka do krzaka, i straszyć je latarką. Miłość moja do dziewczynki z Ogrodu Jezuickiego nie miała więc żadnej akcji, nie nosiła piętna rozwoju, a jednak była niezwykle intensywna. Zdaje się, żem wyznał ją rodzicom, inaczej nie udawałoby mi się przebywać dostatecznie często w tym doskonałym punkcie, z którego mogłem ją obserwować. Chyba nic o mnie nie wiedziała, nie zamieniłem z nią jednego słowa, a jednak linia jej profilu, podbródka, warg wypaliła mi się w pamięci tak dokładnie, że pozostał tego ślad do dzisiaj.

    Ciekawe, że gwałtowność takich platonicznych zakochań wcale nie przeszkadzała w miłostkach (jeżeli to były miłostki) bardziej, jak by powiedzieć — gminnych? Bodajże ośmioletniego, ojciec, wchodząc do kuchni, zastał mnie raz przy trywialnym zajęciu szczypania służącej w zadek. Zmieszany, powiedział coś w rodzaju „ach, tak” lub „ach, przepraszam” i zaraz wyszedł. Ciekawe też, że mogę przypomnieć sobie nieco z ówczesnych moich czynów, a nawet emocji, natomiast żadnych myśli; bardzo możliwe, że w ogóle nie wybiegałem nimi poza krąg danych bezpośrednio, zmysłowych doświadczeń. Na ulicy Słowackiego znajdowało się naprzeciw Poczty Głównej biuro Cunard Line, towarzystwa okrętowego, a w każdym z jego okien stał wielki model oceanicznego parowca. Chodziły za mną, śniły mi się te wspaniałe statki, miały wszystko, jak się należy, nawet mosiężne śruby u sterów, olinowania, maszty, niezliczone okna w szeregach, pokłady, mostki, miniaturowe szalupy, schodki i koła ratunkowe. Marzyłem o nich beznadziejnie i żarliwie, prawdopodobnie w sposób równie idealny marzył Kuba Rozpruwacz o dziewczynkach, które nie powpadały mu w ręce. Jego rojenia były pewno tak samo niewinne jak moje, u szyb Cunard Line, dopiero urzeczywistnienie stawało się drogą wiodącą do zbrodni. Może więc i dobrze się stało, że żadnego z owych dwumetrowych cudów nie udało mi się nigdy przybliżyć na odległość ręki — albowiem prędzej czy później sięgnąłbym po młotek.
   Dziecko, którym byłem, interesuje mnie i zarazem niepokoi. Zapewne, nie mordowałem nikogo, oprócz lalek i gramofonów, niemniej należy wziąć pod uwagę, że byłem słaby fizycznie i obawiałem się represji ze strony dorosłych. Ojciec nie bił mnie nigdy, matka czasem kuksała, to wszystko, ale było wszak wiele innych, mniej bezpośrednich środków i sposobów, od reprymendy słownej po obostrzenia leguminowe. Gdyby czteroletnie dzieci dorównywały wszakże siłą rodzicom, świat nasz wyglądałby inaczej. Tworzą doprawdy gatunek wcale odmienny, na pewno nie są mniej skomplikowane od ludzi dojrzałych — a tylko ta komplikacja tkwi u nich w innym miejscu. Czy bowiem nie z rozpaczą w sercu rozwalałem zabawki? Czy nie żałowałem potem (niezależnie od nakładanych kar) ich utraty? Dlaczego, taki strachliwy, smakowałem w sytuacjach ryzykownych — naprawdę? Coś ciągnęło wszak, aby wychylać się z okna możliwie daleko, a dobrze wiedziałem, choćby dzięki historii „człowieka-muchy”, czym grozi upadek z drugiego piętra. Pamiętam też, jak przeraziłem wuja, kiedy zimą na wakacjach w Tatarowie wlazłem naraz pod lokomotywę pociągu, który miał właśnie ruszyć, żeby czym prędzej odłamać zwisający spod cylindrów sopel lodu. Bałem się bardzo, że pociąg ruszy i obetnie mi nogi, ale widocznie ów sopel był mi nadzwyczaj potrzebny. Czyżby to miała być tak zwana przez psychologów czynność przymusowa, rodzaj natręctwa? Są to zjawiska znane, przechodziłem przez okresy liczenia okien, drzwi, przez fazy skomplikowanych rytuałów, musiałem chodzić tak, aby stąpać tylko po płytach chodnika, nie zbliżając się stopą do ich złączeń, a już z oddychaniem miałem niesamowite kłopoty. Próbowałem nie oddychać, jak długo się dało, albo znów robić to jakoś specjalnie, były tam jakieś wdechy i wydechy, szczególnie przed zaśnięciem, jakieś osobliwe formowanie jaśka i poduszki pod głową, budowanie kojca z kołdry i tak dalej.
    Zdarzały mi się także, czasem w chorobie, a czasem i kiedy byłem całkiem zdrów, osobliwe sensacje, zwane — jak się o tym dowiedziałem trzydzieści lat później — zaburzeniami schematu ciała. Leżałem sobie w łóżeczku, z rękami na piersiach, i naraz dłonie zaczynały rosnąć, natomiast ja sam spoczywałem pod ich ogromem nieprawdopodobnym coraz to mniejszy — powtarzało się to, zawsze w sposób dość podobny, i na pewno na jawie. Pięści urastały mi do rozmiarów iście górskich, palce przemieniały się w jakieś zamknięte, ogromne łuki, wszystko w nich ulegało zmonstrualnieniu, elefantiazie, lękałem się tego trochę, ale znów nie zanadto, było to bardzo dziwne — i nikomu o tym nie mówiłem.



Stanisław Lem, Wysoki Zamek, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2000, str. 44-48
 

Wąż-kaligraf


Wąż - kaligraf

Daleko, w krainie Goa,
Żył bardzo długo wąż boa,
Który przedziwnym trafem
Był świetnym kaligrafem.

Miał jednak tę naturę,
Że liter nie pisał piórem.
Pióro - rzecz nauczycielska,
On zaś litery niektóre
Tworzył wprost z własnego cielska.

Kiedy więc barana zjadał,
W literę Be się układał,
A kiedy lwa brał na cel,
Zwijał się w literę eL.

Żeby zgruchotać panterę,
Tworzył z siebie Pe literę,
A gdy na szakala szedł,
Skręcał się cały w eS-Zet.
I tylko spotkawszy żyrafę
Popełnił gafę, kiedy gniótł jej grzbiet,
Bo chociaż był kaligrafem,
Nie wiedział, jak kropkę postawić nad Zet.

Tak oto w krainie Goa
Poczynał sobie wąż boa
I sto lat jeszcze przeżyłby chyba,
Lecz go wreszcie myśliwy przydybał.
Wąż nie zdążył poruszyć łbem.
Pif-paf! - i już leżał nieżywy.
Leżał w kształcie litery eM.
Na znak, że go zabił myśliwy. 


Jan Brzechwa

Śpioch



Śpioch

Żył sobie raz chłop na świecie,
Mieszkał w smorgońskim powiecie,
A zwał się Drzemalski Roch,
Największy pod słońcem śpioch.

Kto inny sieje i orze,
A on się wyspać nie może.
Od świtu śpi aż po świt:
Po prostu hańba i wstyd.

Powiada doń żona: "Rochu,
Zagrzałam ci miskę grochu."
Roch mlasnął, zasnął i śni
Przez nowych czternaście dni.

Przychodzi świekra i woła:
"Wstań, Rochu, idź do kościoła!"
A Roch pod pierzynę - hyc!
I śpi jakby nigdy nic.

Przyjechał starosta z miasta,
Powiada: "Wstawaj i basta!"
Roch na to: "Nie mogę wstać,
Bo bardzo chce mi się spać."

Aż śmierć się zbliża po trochu.
"No, wstawaj - powiada - Rochu,
Najwyższy na ciebie czas,
Byś wreszcie z barłogu zlazł."

Rochowa snadź Rocha kocha,
Chce sobą zasłonić Rocha.
Dzieciaki za matką w szloch:
"Nasz tato, nasz Roch, nasz śpioch!"

A chłop uprzejmie śmierć wita:
"Wyśpię się wreszcie do syta!"
I zasnął na zawsze Roch,
Największy pod słońcem śpioch. 


Jan Brzechwa

"Don Kichot" to książka o sztuce czytania

O tym kim był Cervantes, dlaczego warto czytać "Don Kichota", jakie zagadki kryje tekst tej książki nad książkami oraz o nowym jej przekładzie autorstwa Wojciecha Charchalisa, który właśnie ukazał się nakładem Wydawnictwa Rebis, rozmawiają Tomasz Pindel, Emilio Pascual Martin i Wojciech Charchalis. Rozmowę przeprowadził Tomasz Pindel, a ukazała się w serwisie Lubimy Czytać.

Tomasz Pindel (TP): Zacznijmy może od osobistej historii Cervantesa: „Don Kichot” to wielki sukces człowieka przegranego…

Emilio Pascual Martín (EPM): Życiorys Cervantesa można by w streścić tak: jest to historia człowieka, który urodził się w Alcalá de Henares, ale szybko musiał się stamtąd wynieść, bo jego ojciec popadł w poważne finansowe tarapaty. Cervantes nie mógł uczęszczać na uniwersytet, jak czyniła to większość barokowych literatów. I to będzie się za nim zawsze ciągnąć jak balast. W okresie kiedy zaczął układać wiersze, wziął udział w pojedynku – którego powodów w ogóle nie znamy, ale już konsekwencje całkiem dobrze – i został skazany na dziesięć lat wygnania i obcięcie prawej ręki. Cóż za zbieg okoliczności! Cervantes zbiegł wtedy z Hiszpanii do Włoch, trafił na dwór kardynała Acquaviva, potem został żołnierzem, walczył w bitwie pod Lepanto [1571 r., słynna bitwa koalicji, na czele której stała Hiszpania, z imperium osmańskim – przyp. TP] w drodze powrotnej do Hiszpanii został pojmany, przez pięć lat siedział w niewoli w Algierze, o mało nie wysłano go już do Konstantynopola, ale został wykupiony przez braci trynitarzy. Jednym słowem, człowiek o ewidentnym literackim powołaniu, musiał zajmować się czymś innym – żołnierką. Co nie znaczy, że przez cały ten czas zapomniał o literaturze. Wiemy na przykład, że zawsze miał przy sobie w kieszeni tom poezji Garcilasa de la Vegi, zresztą cytuje go kiedy trzeba i kiedy nie trzeba. Nauczył się języka toskańskiego, czytał włoskich autorów, co zresztą widać w jego „Nowelach przykładnych”. Cervantes nie był zatem człowiekiem o uniwersyteckim wykształceniu, tylko samoukiem, ale takim, że, jak sam o sobie mówił, czytał nawet kawałki papieru porozrzucane na ulicach.

TP: Ale w końcu wrócił do Hiszpanii…

EPM: Tak, tyle że ponad dziesięć lat po wyjeździe i kraj znacząco się zmienił. Nikt już nie chciał rozmawiać o zwycięskiej bitwie pod Lepanto i Cervantes nagle zostaje bez zajęcia i źródła dochodów. Jako że nigdy nie wygasło w nim literackie powołanie, zdaje sobie sprawę, że gatunkiem literackim, który aktualnie jest w modzie – mówimy o mniej więcej roku 1585 – jest romans pasterski. Więc sam taki pisze – „Galateę” – ale praktycznie bez żadnego sukcesu. Tak naprawdę powstała tylko pierwsza część „Galatei”, a Cervantes zmarł nie dotrzymawszy obietnicy napisania drugiej.
Jako że nie mógł znaleźć żadnego zajęcia – zabiegał nawet o pozwolenie na wyjazd do Ameryki, na co mu lakonicznie odpowiedziano, żeby się rozejrzał za czymś na miejscu – przez ponad piętnaście lat mieszkał w Andaluzji i pracował jako poborca podatkowy, rekwirował zapasy dla Niezwyciężonej Armady [hiszpańskiej floty wojennej, która miała pokonać Anglię – przyp. TP] i w końcu trafił do więzienia – on sam pisał, że „Don Kichot” począł się w więzieniu, a do Madrytu wrócił około roku 1602, już – jak na epokę – stary. Pamiętajmy, że w roku wydania „Don Kichota” Cervantes miał pięćdziesiąt siedem lat i sam pisze o swoim wyglądzie, że jest człekiem średniego wzrostu, ani wysokim ani małym i że zębów ma tylko sześć, a i te w złych znajdują się miejscach. Między „Galateą” a „Don Kichotem” upłynęło dwadzieścia lat, podczas których niczego nie opublikował: z literackiego punktu widzenia Cervantes był nikim. Pisywał sztuki teatralne, ale on sam stwierdził z podziwu godnym humorem, że jego dzieła przyjęto z bardzo umiarkowanym zainteresowaniem. Dlaczego? Otóż pojawił się Lope de Vega [wybitny dramaturg Złotego Wieku, autor astronomicznej liczby dramatów – przyp. TP], którego sztuki zerwały z wszystkimi tradycyjnymi formami i klasycznymi normami, a Cervantes, jak mówiłem, nie odbył studiów i miał na tym punkcie kompleks, żył ciągle czując gorący oddech Arystotelesa na karku. I oto, zupełnie na uboczu literatury, wymyśla sobie historię człowieka dokładnie takiego jak on sam, który chce stać się kimś innym. Zaczyna pisać historię w zamierzeniu najpewniej krótką, o człowieku, który oszalał od lektury powieści rycerskich, wyrusza, dostaje w skórę i wraca do domu. I tutaj opowieść się zawiesza, bo nagle sam Cervantes przypomina sobie, co w rozdziale drugim powiedział oberżysta, że jeśli rycerz znów ruszy w drogę, powinien pamiętać o koszulach, pieniądzach i giermku.

TP: I wtedy zaczyna się na dobre!

EPM: Tak, Cervantes miał wtedy dwa przebłyski geniuszu. Pierwszy: co takiego czytał don Kichot, że zwariował? Wejdźmy do jego biblioteki! Wprowadza tam księdza i balwierza, którzy mają zrobić porządek, i wychodzi z tego znakomity rozdział, bo oto widzą, że są tam, rzecz jasna, księgi rycerskie, ale nie brak też innej literatury rozrywkowej, romansów pasterskich, zbiorów poezji, zresztą ostatnią książką, której balwierz i ksiądz nie palą, bo im upada na podłogę, jest tom wierszy. A do tego – i to jest genialne – co znajdują w bibliotece don Kichota? „Galateę” Miguela de Cervantesa. I wtedy ksiądz mówi: Od wielu lat ten Cervantes jest wielkim moim przyjacielem i wiem, że więcej nieszczęść spadło na jego głowę niż napisał wierszy. Jego książki mają niezłe pomysły, proponuje coś, lecz niczego nie kończy. Tym sposobem poznajemy umysłową strukturę don Kichota, bibliotekę, o której on sam powie, że znajdujących się tu trzysta książek to sens jego życia i podstawa. I to jest ten pierwszy przebłysk.
Drugi – to giermek. Don Kichot nie miałby przyszłości, gdyby nie pojawił się przy nim jeszcze ktoś. I tak drugim wielkim wynalazkiem Cervantesa jest Sancho Pansa. Bo stał się zarazem rozmówcą, giermkiem, uczniem, przeciwwagą i drugą stroną medalu wszystkiego, co od tej chwili się dzieje. Od teraz Cervantes jest całkowicie wolny, włącza do powieści teksty napisane w latach dziewięćdziesiątych, jak opowieść jeńca – i tak na dobre zaczyna się historia rycerza i jego giermka.

TP: No ale skomplikowana historia „Don Kichota” wcale się na tym nie kończy.

EPM: Należy pamiętać, że pierwszy „Don Kichot”, ten, którego nowy przekład pana Charchalisa trzymamy w rękach, to książka zakończona. Jako że Cervantes pisał w poczuciu porażki, kończy książkę i nie zamierza jej dalej ciągnąć. Gdyby z „Don Kichotem” stało się to, co z „Galateą”, czyli gdyby przeszedł niezauważony, nigdy nie dostalibyśmy drugiej części. Na końcu pierwszej pojawiają się nawet epitafia don Kichota, Sancza, Dulcynei – to znaczy, że don Kichot już umarł. Tyle że powodowany tym typowym ludzkim odruchem zobaczmy, co z tego wyniknie, kilka linijek wyżej Cervantes napisał wyruszając po raz trzeci ze swego domu, don Kichot udał się do Saragossy, gdzie wziął udział w słynnych turniejach organizowanych w tym mieście.
I zobaczmy, co dzieje się dalej. Zważywszy na wielki sukces powieści, można by sądzić, że autor rzuci się pisać część drugą. Nic takiego się nie dzieje. Cervantes wierny swojemu umysłowemu konserwatyzmowi, wyciągnął swoje stare papiery: sztukę, której nie był w stanie wystawić, opracował „Nowele przykładne”, „Podróż na Parnas”, dzieło pisane tercyną, które dziś nikogo nie interesuje. I gdzieś tam przy okazji powoli pisał drugą część. I co się dzieje: kiedy doszedł do rozdziału pięćdziesiątego dziewiątego, ukazał się „Don Kichot” niejakiego Avellanedy, który zaczyna swoją opowieść podejmując kilka zdań z oryginalnej pierwszej części. I tu dochodzimy do momentu autentycznie filmowego. Don Kichot i Sanczo jedzą wieczerzę w oberży, widzimy ich w kadrze, i nagle przez przepierzenie słyszą, że ktoś tam rozmawia o jakimś don Kichocie, kamera wciąż ich pokazuje, a oni słyszą, że don Kichot nie jest już zakochany w Dulcynei, i wtedy siedzący tam prawdziwy don Kichot zrywa się krzycząc z gniewem: Ktokolwiek rzeknie, że don Kichot zapomniał albo może zapomnieć o Dulcynei z Toboso, dowiodę mu tego w polu otwartym, że jest daleki od prawdy!. Wówczas panowie przebywający obok wychodzą i pojawiają się w polu widzenia, kamera już ich pokazuje, i to w tym momencie don Kichot odkrywa, że istnieje drugi, fałszywy don Kichot. Tu objawia się geniusz Cervantesa. Pośpiesznie kończy swoją drugą część, z całego serca i duszy oddając się obalaniu tamtej fałszywej części do tego stopnia, że zmienia charakter postaci: ten Sanczo Pansa, który był zwykłym żarłokiem, nagle zaczyna być pokazywany subtelniej, żeby dać odpór tej fałszywej kontynuacji. A już szczytem geniuszu jest to, kiedy Cervantes podkrada postać Avellanedzie, wprowadza ją do swojej książki, spotyka z don Kichotem, a ten prowadzi go do notariusza, żeby poświadczył, że to on jest prawdziwy, a tamten to oszust!

TP: Wojtku, twój wyczyn ma znamiona donkiszoterii: zabrałeś się za przekład „Don Kichota”, zajęło ci to… ile właściwie lat?

Wojciech Charchalis (WCh): Sześć lat roboty.

TP: Sześć, ładnie. Pytanie bardzo proste: dlaczego?

WCh: Pytania z pozoru proste wymagają zawiłych odpowiedzi, jak mówił poeta. Oczywiście złożyły się na to różne zbiegi okoliczności. Nie będę opowiadał, że kiedy się urodziłem, w wózeczku zamiast smoczka miałem „Don Kichota” i zawsze lubiłem go czytać, bo był fantastyczny i cudowny. Zwłaszcza, że jest to książka, do której trzeba dojrzeć, jest to jedna z tych książek, które należy czytać w odpowiednim wieku. Szesnastolatek nie może palić cygar i pić koniaku – tak samo nie powinien czytać „Don Kichota”. Wydaje mi się, że w żadnym razie nie powinna to być lektura szkolna, bo to jest bardzo poważna książką, do której się dojrzewa. Z tych różnych zbiegów okoliczności, których doświadczyłem, i z nowej lektury Don Kichota dokonanej przez pana w średnim wieku, doszedłem do wniosku, że może należy się z tym zmierzyć. Z jednej strony dlatego że kiedy docieramy do tej czterdziestki, zaczynamy wymyślać różne rzeczy: jedni kupują sobie motor, inni zapuszczają włosy, jeszcze inni robią przyłbicę z kartonu i siadają na konia, a jeszcze inni zaczynają tłumaczyć „Don Kichota”. Ja się zajmuję tłumaczeniem już jakieś dwadzieścia pięć lat, to jest takie ukoronowanie.
Z drugiej strony wydaje mi się, że ta książka zasługuje na to, by ją w polszczyźnie odświeżyć. Żeby wyciągnąć ją z szafy nieczytania, żeby ją wytrzepać, wywietrzyć tę naftalinę i przywrócić ją czytelnikowi. Bo ta powieść w Polsce umarła, nie jest czytana, postrzega się ją albo jako infantylną historyjkę o wariacie, który jeździ na koniu, albo wybitną literaturę, której nikt nie czyta i służy tylko za ozdobę półki. Przekłady, które istnieją w polszczyźnie, są moim zdaniem trochę już zwietrzałe, jak by powiedział don Kichot „zjełczałe”, nie bardzo nadają się do czytania, nie ma świeżości w tych tekstach, są raczej nudnawe i przede wszystkim niezrozumiałe przez swój archaizm. Ten tekst należało zatem odświeżyć i korzystając z tego szczególnego momentu życia – jak Dante – w połowie drogi mojego żywota wszedłem w „Don Kichota”. Mam nadzieje, że ku obopólnej korzyści, Cervantesa i mojej.

TP: Tym, co w twoim przekładzie rzuca się od razu w oczy, są nowe wersje znaczących imion postaci: mamy Sancza Brzuchacza zamiast Pansy, Chabettona w miejsce Rosynanta czy Cudenię zamiast Dulcynei. Tyle że to raptem kilka słów. Na czym polega specyfika języka oryginału i nowego przekładu?

WCh: Tak, to czy będzie Dulcynea czy Cudenia, to sprawy tak naprawdę nieistotne, tak jak nieważne jest, czy powiemy Don Kichot, don Kiszot, czy don Kichote. Ta książka jest całym światem, wszechświatem tak naprawdę. Można w niej znaleźć znacznie więcej niż te przysłowiowe wiatraki.
Dwie rzeczy są najistotniejsze. Pierwsza to taka, by nie podchodzić do książki na kolanach. To była powieść napisana dla ludzi, do czytania. Tak jak pan Pascual powiedział, Cervantes był człowiekiem bez wykształcenia, samoukiem, wielkim czytelnikiem, i w pewnym momencie postanowił zająć się gatunkiem literackim, o którym, jak wspomina we wstępie, ani Arystoteles ani święty Bazyli nie pisali. Skorzystał więc z całkowitej wolności, sam tworzył zasady i je przekraczał. Książka została napisana językiem ludowym, pospolitym – oczywiście siedemnastowiecznym, więc nam się dziś może wydawać klasyczny i wybitny, ale to był zwyczajny potoczny język. A tłumaczenia polskie, jakie do tej pory mieliśmy, są robione trochę na kolanie: don Kichot nie może kląć, jak w tych przekładach, nie może żartować sprośnie. Te poprzednie wersje były też bardzo archaizowane. Myślę, że tłumacze wychodzili z założenia, że skoro jest to powieść siedemnastowieczna to trzeba ją przerabiać na język XVII wieku. I to sprawia, że lektura okazuje się ciężka i nudna, a „Don Kichot” był w założeniu powieścią przepełnioną komizmem, humorystyczną, napisaną przystępnym językiem.

TP: Specyfiką tego wydania jest też to, że choć myślisz przede wszystkim o czytelniku, to jest to też edycja krytyczna.

WCh: Nie było takiego wydania po polsku nigdy, a ponieważ ja bardzo długo się tym zajmowałem, bo miałem trochę problemów ze znalezieniem wydawnictwa, które by to chciało wydać, więc miałem trochę czasu, żeby się nad tym zastawiać: czy ma to być „kryminał”, czy książka naukowa. I wyszło coś pomiędzy. Stało się tak dlatego, że rozmawiałem kiedyś z moim znajomym profesorem literatury polskiej z uniwersytetu i on mówi do mnie Wojtek, ale jak to jest z tym „Don Kichotem”: czy te książki, które przeglądają w bibliotece ksiądz z balwierzem, czy one są prawdziwe, naprawdę wydane, czy to fikcja? Skoro profesor polonista zadaje takie pytanie, to znaczy, że trzeba to jednak wyjaśnić. „Don Kichot” jest też traktatem o sztuce czytania – oprócz tych wszystkich innych rzeczy, którymi też jest. Toteż opracowanie krytyczne było potrzebne, a zarazem książka jest przecież śmieszna, więc dobrze by było, żeby się dobrze czytała.

TP: Panuje zgoda co do tego, że nowa epoka powinna mieć nowe tłumaczenia klasyków. Podobnie dzieje się z interpretacjami takich dzieł. Przypadek „Don Kichota” jest w tym sensie niesamowity…
EPM: Jest to zjawisko dotyczące generalnie wszystkich książek, tyle że nie wszystkie znoszą próbę czasu. „Don Kichot” teoretycznie – bo z Cervantesem zawsze trzeba postępować ostrożnie – miał być wyłącznie dziełem humorystycznym wymierzonym w powieści o błędnych rycerzach. Choć skądinąd wiemy, że to wcale nie była prawda, nawet w czasach Cervantesa. Co się jednak dzieje: kiedy książka wychodzi z jego rąk, przejmują ją czytelnicy i zaczynają czytać na inne sposoby. Prawdą jest, że przez pierwsze sto lat „Don Kichot” postrzegany był wyłącznie jako powieść humorystyczna. Przekład francuski pojawił się rzeczywiście szybko, podobnie angielski i włoski, ale Francuzów nie interesował wtedy tak bardzo „Don Kichot”, tylko raczej teatr barokowy, do tego stopnia, że Corneille’owi jeden przyjaciel rodził, że jeśli chce poznać dobry teatr, niech się nauczy hiszpańskiego. Tak więc przez pierwszy wiek jest to nade wszystko książka śmieszna. Francuzi jeszcze na początku XIX wieku uważali, że druga fałszywa część Avellanedy jest lepsza od tych pisanych przez Cervantesa.
Ale w tym mniej więcej czasie Anglicy zawłaszczają sobie tę powieść i zaczynają czytać ją w inny sposób: Fielding, Sterne, a sama Charlotte Lennox pisze powieść pod tytułem „The Female Quixote – Kobiecy don Kichot”. I tak zaczyna się postrzegać Cervantesa już nie tylko jako autora humorystycznego, ale też pisarza ważnego i godnego naśladownictwa. W Londynie ukazuje się monumentalne wydanie po hiszpańsku i zamówiona zostaje do tego biografia autora u pewnego hiszpańskiego specjalisty. I ten nagle odkrywa, że o Cervantesie niczego nie wiadomo: ani kiedy się urodził, ani kiedy dokładnie umarł! Jego losy pozostają praktycznie nieznane, mówi nawet: Wiem, że trafił do algierskiej niewoli, ale nie wiem kiedy, ani na ile. To zdumiewające, mówimy o połowie wieku XVIII. Przychodzi wiek XIX i Heine, wraz z innymi niemieckimi romantykami, zaczyna opłakiwać scenę porażki don Kichota – to rzeczywiście poruszający moment. I od tego pokolenia zaczyna się czytać tę książkę jako – jak powiedział Dostojewski – najsmutniejszą ze wszystkich książek. Don Kichot staje się postacią mesjańską, idealistyczną.
Interesująca okazuje się też architektura tej książki, bo jest to powieść nowoczesna. Jej struktura też bierze się z humorystyczności. Cervantes zaczyna opowiadać na podstawie jakichś zapisków znalezionych w La Manczy i po krótkim czasie oświadcza, że mu się skończyły. I znów jest to czysto filmowy moment, nie wiem, czemu żaden reżyser tego nie wykorzystał: don Kichot walczy z Biskajczykiem i zastygają z mieczami w powietrzu, tu się rzecz urywa. Wtedy Cervantes pojawia się we własnej opowieści, kiedy to szuka w Toledo ewentualnej kontynuacji tej historii. I znajduje ją w arabskim rękopisie, na którego okładce jest ten sam obraz – walczących z mieczami w górze – tyle że tym razem narysowany. Wtedy na scenę wchodzi drugi narrator – arabski pisarz Cide Hamete Benengeli – a Cervantes, choć coś tam z łaciny i arabskiego znał, musi skorzystać z pomocy tłumacza, który za dwa garnce rodzynek i korzec pszenicy podejmuje się przekładu. Tym sposobem mamy papiery z La Manczy, Cide Hamete’a, tłumacza, a na końcu Cervantesa, który bierze przekład i nie przepisuje go wiernie, tylko od czasu do czasu sam też komentuje. A szczytem pomysłowości jest, kiedy na początku drugiej części don Kichot czyta tekst ze swoimi przygodami i wygłasza swoje uwagi: od tego momentu w drugiej części pojawia się krytyka literacka części pierwszej. I to nie tylko don Kichot czytał swoją historię, znają ją także niektóre spotkane po drodze postaci. Dlatego o ile w pierwszej części to błędny rycerz wyobraża sobie na swój sposób świat, to w drugiej dzieje się odwrotnie – inni dopasowują rzeczywistość do jego wyobrażeń, bo czytali pierwszą część. Ta niesamowita architektura „Don Kichota” uwodzi nas dziś swoją nowoczesnością.

TP: Panowie, trzeba mieć świadomość, że ten wywiad swoim rozmiarem znacząco wykracza poza ramy współczesnych mediów. Mam zatem na koniec prośbę: proszę o krótki blurb, takie okrągłe zdanko na okładkę: dlaczego warto czytać „Don Kichota”.

EPM: Hmm… Hm… No… Trudno to tak wytłumaczyć… Bo to jest bardzo zabawna książka, wciąż taką pozostaje, a zarazem to książka głęboko melancholijna, dająca nam argumenty, dlaczego warto żyć na tym świecie.

WCh: Ja nie umiem tak tego ująć. Można by pójść w patos, że życie jest ciężkie, a lektura może nam dać czasem trochę wytchnienia, albo coś takiego. Ale powiem tylko tyle, że siedziałem nad tłumaczeniem tej książki sześć lat, zacząłem nosić grubsze szkła i strasznie mnie bolą plecy, kiedy siadam do komputera, więc wydaje mi się, że jeżeli potrafiłem sześć lat spędzić nad czymś takim, to może warto sprawdzić, czy nie zwariowałem zupełnie: może rzeczywiście coś tam jest?

Autor: Tomasz Pindel

Źródło: Lubimy Czytać