poniedziałek, 29 września 2014

John Scalzi "Czerwone koszule" (recenzja)


Ktoś tam w niebie musi naprawdę dbać o dobór moich lektur, albo mam po prostu niewiarygodne szczęście, ponieważ co rusz trafiają w moje ręce znakomite i wyjątkowe książki. Kolejną z nich jest powieść Johna Scalziego "Czerwone koszule", będąca (tylko pozornie) czymś w rodzaju parodii lub pastiszu telewizyjnych seriali science-fiction. 

Właściwie chodzi tutaj głownie o jeden serial, klasyczny już dla tej konwencji, mający swoich fanów i dla wielu kultowy, a mianowicie Star Trek. Jego popularność, znaczenie dla popkultury oraz towarzyszący mu przemysł można chyba jedynie porównać z innym cyklem filmowym SF, "Gwiezdnymi wojnami". Z serialu Star Trek weszło na stałe do języka angielskiego wiele wyrażeń, idiomów i terminów. Tak stało się właśnie z tytułowymi "czerwonymi koszulami", terminem, który stał się synonimem postaci dalekiego planu, wprowadzanych do scenariusza tylko po to, by swoją nagłą lub tragiczną śmiercią wywołać efekt dramatyczny i przyciągnąć uwagę widzów. Mam nadzieję, że tym co dotychczas napisałem nie zniechęciłem i nie odstraszyłem potencjalnych czytelników tej powieści, szczególnie takich, którzy nie czytują lub wręcz nie znoszą SF. Była by to wielka  szkoda, bowiem "Czerwone koszule" są książką nietuzinkową, głęboką, nie stroniącą od zagadnień natury filozoficznej i egzystencjalnej oraz wielowymiarową, dającą się odczytywać na kilku poziomach. 

Głównymi bohaterami powieści, tytułowymi "Czerwonymi koszulami", są rekruci rozpoczynający służbę na "Nieustraszonym", okręcie flagowym Unii Galaktycznej. Wśród nich zaś wyróżnia się podporucznik Andrew Dahl, który postanawia rozwiązać zagadkę dziwnego zachowania się doświadczonych, starszych rangą członków załogi, którzy notorycznie chowają się w różnych zakamarkach okrętu, byle tylko uniknąć uczestniczenia w misjach zwiadowczych. Chcą po prostu i zwyczajnie przeżyć, bowiem każda taka misja kończy się jatką wśród szeregowych żołnierzy. Odkrycie prawdy zaskakuje nie tylko Andrew Dahla, ale także każdego czytelnika. Książka nie wygląda na taką jaką jest w rzeczywistości. Do tego błędnego wrażenia dokłada się jeszcze ilustracja na okładce, która sama w sobie może nie jest wcale zła, ale nie oddaje niestety treści książki.

Książka Scalziego jest bardzo złożona, dlatego mam obawy czy uda mi się opisać wszystkie jej tematy, motywy i aluzje. Pierwsza i najbardziej narzucająca się rzecz, to oczywiście wspomniane już przeze mnie nawiązanie do Star Treka i innych seriali telewizyjnych science-fiction. Autor wyśmiewa się trochę ze sposobu ich pisania przez scenarzystów oraz zawartych w nich głębi intelektualnych. Najzabawniejsze jest zaś to, że sam Scalzi pracował przy produkcji takiego telewizyjnego serialu fantastyczno-naukowego pt. "Gwiezdne wrota. Wszechświat". W "Czerwonych koszulach" mamy sporo typowych dla wczesnej klasycznej SF elementów, są tutaj zatem walki statków kosmicznych, jest unia galaktyczna, akademia oficerska, eksploracja kosmosu, rozmaite rasy i ich religie, bunt robotów, stwory kosmiczne takie jak np. borgowiańskie czerwie pustynne (to  oczywiście ukłon autora w stronę "Diuny" Franka Herberta), rekiny lodowe czy wirus merowiańskiej dżumy. Z innych motywów należy wymienić podróże w czasie i wzajemne przenikanie się światów równoległych, z którymi związanych jest jak zwykle kilka naukowych paradoksów.

Jak już wcześniej wspomniałem, powieść "Czerwone koszule" wprowadza początkowo czytelnika w błąd, jest bowiem wielowymiarowa i może być odczytywana na kilka sposobów. Zaczyna się jak typowa fantastyka przygodowa z zagadką w tle. Potem zauważamy, że opowiadana historia jest jedynie pastiszem lub parodią takiej fantastyki, że mamy tutaj znakomitą zabawę konwencją, by na koniec stwierdzić, że autorowi chodziło o coś innego, o wiele bardziej istotnego, i że jego książka ma tak naprawdę poważniejszą wymowę. "Czerwone koszule" należą też w pewnym sensie do literatury postmodernistycznej, mamy tam bowiem postacie fikcyjne, rozważające swoją autentyczność w stosunku do innych postaci, także fikcyjnych, pytające o to gdzie jest i czym jest rzeczywistość, poszukujące autora scenariusza, jakim jest ich życie. W powieści padają nawet terminy autotematyczności i metaliterackości. Na najgłębszym zaś poziomie analizy można "Czerwone koszule" interpretować jako powieść o sensie bytu, podejmowaniu wyborów, poszukiwaniu własnego "ja" oraz o wyjątkowości każdej istoty ludzkiej. Warto na koniec dodać, że cała właściwie książka przesiąknięta jest humorem (co jest zresztą dosyć rzadkie w dziełach literatury SF, szczególnie polskiej produkcji), który podczas jej lektury może nie powodował u mnie gwałtownych wybuchów śmiechu, ale czytając ją cały czas uśmiechałem się.

"Czerwone koszule", pomimo, że traktują o poważnych sprawach, często natury filozoficznej, czyta się szybko i przyjemnie. Autorowi udało się zaskoczyć czytelnika i dokonać rzeczy z pozoru niemożliwej, połączyć 2 w 1, literaturę rozrywkową z tą o głębszej tematyce. John Scalzi napisał znakomitą książkę, która może się podobać zarówno fanom literatury SF, miłośnikom telewizyjnych seriali fantastyczno-naukowych, jak i tym, którzy szukają czegoś ambitniejszego i wolą poważniejszą literaturę. Mnie osobiście lektura tej książki, ze względu na jej złożoność, obecny w niej humor oraz lekki język, sprawiła dużo radości. Z pewnością będę jeszcze do niej nie raz wracał, bo "Czerwone koszule", to książka do wielokrotnego czytania. Cieszę się, że nadal powstają dobre książki SF, które potrafią mnie pozytywnie zaskoczyć.

Fot. Athena Scalzi
John Scalzi (rocznik 1969) światowy rozgłos zdobył powieścią "Wojna starego człowieka", która, podobnie jak kolejne dwie pozycje z zapoczątkowanej przez nią serii, była nominowana do Nagrody Hugo. Pełnił funkcję przewodniczącego Amerykańskiego Stowarzyszenia Autorów Science Fiction i Fantasy. Jego książki, poza wartką akcją i doskonale skonstruowanymi postaciami, charakteryzuje ogromne poczucie humoru, przywodzące na myśl najlepsze powieści Harry’ego Harrisona. "Czerwone koszule" otrzymały Nagrodę Hugo dla najlepszej powieści SF 2013 roku.

John Scalzi "Czerwone koszule", przełożył Marcin Wawrzyńczak, Wydawnictwo Akurat, Warszawa 2014, s. 336.

środa, 17 września 2014

Åke Edwardson "Park Marconiego" (info)



Erik Winter znajduje ciało zamordowanego mężczyzny. Trup ma plastikową torbę naciągniętą na głowę. Przy zwłokach leży oddarty kawałek kartonu, a na nim namalowana grubym pędzlem litera.

Ofiar wciąż przybywa. Za każdym razem ciała opatrzone są kawałkiem kartonu z jedną literą. Winter usiłuje poskładać elementy układanki, aby odczytać słowo-przesłanie. Nie ustaje też w poszukiwaniu powiązań między zamordowanymi osobami. Czy zdoła dociec prawdy?

Åke Edwardson jeden z czołowych przedstawicieli szwedzkiej szkoły kryminału, powraca z nową, dwunastą już powieścią serii o komisarzu Winterze.

sobota, 13 września 2014

Maks Kidruk "Bot", czyli ukraińska wizja zaglady świata (info)



„Bot”, thriller science-fiction młodego pisarza, członka opozycyjnej partii UDAR, wywołał na Ukrainie prawdziwą sensację. Odważna wizja współczesnego świata sprowadzającego na siebie zagładę poruszyła wyobraźnię czytelników zza naszej wschodniej granicy. Książka stała się bestsellerem, a autor otrzymał prestiżową nagrodę  „Koronacji słowa”. Polska premiera miała miejsce 27 sierpnia.

Tymur Korszak jest młodym i zdolnym programistą specjalizującym się w tworzeniu botów. Tajemniczy klient z Ameryki Południowej zleca mu naprawienie usterki w zaprojektowanych parę lat wcześniej botach. Bohater ma szansę zarobić ogromne pieniądze, ale musi w tym celu pojechać aż na pustynię Atakama, do pilnie strzeżonego laboratorium. Na miejscu okazuje się, że grupa nanotechnologów pod przewodnictwem genialnego Keitaro Roka, stworzyła istoty do złudzenia przypominające dwunastoletnich chłopców, wyposażone w sztuczną inteligencję oraz  zdolność przetrwania w ekstremalnych warunkach. Botom niewiele potrzeba, aby rozwinąć w sobie wolną wolę. Ale czy wtedy będą chciały podporządkować się ludziom? Czy ich twórcy na pewno kierują się jedynie dobrem nauki? A może w tej rozgrywce między ludzkimi umysłem a sztuczną inteligencją chodzi o coś zupełnie innego?

Kidruk stworzył opowieść, która jest jednocześnie emocjonującym thrillerem science-fiction  i uniwersalnym spojrzeniem na problemy współczesnego świata. Autor „Bota” oprowadza czytelnika po świecie nowoczesnej nanotechnologii, mikrobiologii, wojskowości i medycyny.

„Bot” nawiązuje do klasyki gatunku science-fiction. Trudno oprzeć się porównaniom z najlepszymi powieściami braci Strugackich. Kidruk mierzy się z palącym dylematem: czy ciągły postęp techniki owocuje podnoszeniem jakości życia, czy też może prowadzi donikąd, mamiąc swoich wyznawców złudną nadzieją na zdobycie boskiej mocy tworzenia. Młody ukraiński pisarz kreśli przerażającą wizję zagłady – świat sam sprowadza na siebie katastrofę. Apokaliptyczna wizja staje się metaforą współczesności, której zagrażają opętane żądzą władzy jednostki oraz brak równowagi między tym, co naturalne, a tym, co stworzone przez człowieka.

Maks Kidruk – ukraiński pisarz i podróżnik, urodzony w 1984 roku. Z wykształcenia inżynier energetyk. W dorobku ma kilkanaście pozycji książkowych, publikuje w czasopismach podróżniczych i literackich. W październiku 2012 roku kandydował do parlamentu Ukrainy z ramienia partii UDAR Witalija Kliczki w kirowogradzkim okręgu wyborczym. W licznych wywiadach oraz na swoim blogu i w serwisach społecznościowych odważnie wypowiada się na temat kondycji ukraińskiego społeczeństwa i sytuacji w kraju.

Autor: Maks Kidruk
Tytuł: „Bot”
Przełożyła: Julia Celer
Wydawnictwo: Akurat
Premiera: 27 sierpnia 2014
Cena: 44,99zł

John Scalzi "Czerwone koszule" (informacja)


Każdy, kto oglądał słynny „Star Trek” wie, że załoga w czerwonych koszulach bierze udział w misjach szczególnie niebezpiecznych, a jej członkowie mają niewielką szansę na wyjście z opresji bez szwanku. A gdyby ryzyko było zaplanowane z góry, a uczestnicy misji świetnie zdawali sobie sprawę z faktu, że prawdopodobnie nie przeżyją? Wyróżnione Nagrodą Hugo 2013 „Czerwone koszule” Johna Scalziego są już w księgarniach od 3 września.

Andrew Dahl właśnie osiągnął sukces, o jakim marzył. Został przyjęty do załogi Nieustraszonego, flagowego okrętu Unii Galaktycznej. Młodemu i żądnemu przygód bohaterowi nie mogło się trafić nic lepszego. Tak przynajmniej sądził. Do czasu. Po przybyciu na pokład zorientował się, że członkowie załogi zachowuję się nie do końca tak, jak by się tego spodziewał. Większość z nich poświęcała całą energię na szukanie skutecznych kryjówek i unikaniu za wszelką cenę uczestniczenia w misjach zwiadowczych. Dahl szybko zrozumiał, że to nie lenistwo czy tchórzostwo, ale jedyna szansa na przetrwanie. Nawet najbardziej błaha misja kończyła się śmiercią wszystkich - z wyjątkiem dowódców. Podporucznik Andrew Dahl nie ma zamiaru zostać kolejną ofiarą bezsensownej potyczki na jakiejś bezimiennej asteroidzie. Postanawia wyjaśnić zagadkę „Nieustraszonego”. To, co odkrywa, okazuje się gorsze od najczarniejszych scenariuszy.

John Scalzi stworzył brawurową powieść przełamującą znane konwencje. „Czerwone koszule” mają wiele z klasycznej powieści science-fiction nawiązującej do słynnego serialu „Star Trek”. Scalzi traktuje jednak tę dość oczywistą inspirację jedynie jako punkt wyjścia; rozwinięcie tematu zaskoczy najbardziej wybrednych czytelników. Jego powieść jest przewrotna: zabawna, ale jednocześnie gorzka, pełna absurdów, ale stojąca blisko rzeczywistości, w niebanalny i poruszający sposób demaskująca brutalne zasady rządzące światem. Scalzi udowadnia, że gatunek science-fiction ma się świetnie, nie kostnieje, ale wkracza na nowe tereny, zyskując sobie rzesze oddanych fanów.

"Szczerze powiem, że nie przypominam sobie książki, przy której tak bym się uśmiał".

Patrick Rothfuss, autor „Imienia wiatru”.

John Scalzi - rocznik 1969, światowy rozgłos zdobył powieścią Wojna starego człowieka, która, podobnie jak kolejne dwie pozycje z zapoczątkowanej przez nią serii, była nominowana do Nagrody Hugo. Pełnił funkcję przewodniczącego Amerykańskiego Stowarzyszenia Autorów Science Fiction i Fantasy. Jego książki, poza wartką akcją i doskonale skonstruowanymi postaciami, charakteryzuje ogromne poczucie humoru, przywodzące na myśl najlepsze powieści Harry’ego Harrisona.

Autor: John Scalzi
Tytuł: „Czerwone koszule”
Tłumaczenie: Marcin Wawrzyńczak
Wydawnictwo: Akurat
Premiera: 3 września 2014

 

piątek, 12 września 2014

93 rocznica urodzin Stanisława Lema



W związku z tym, że dziś przypada 93 rocznica urodzin Stanisława Lema, jednego z moich ulubionych pisarzy, postanowiłem to jakoś uczcić i zaznaczyć na blogu. To początek skromnego cyklu, Urodziny Mistrzów, zapoczątkowanego wpisem o 100 urodzinach Julio Cortazara.



"Ojciec, kiedy pisał – a jeśli akurat nie czytał, to zazwyczaj pisał – palił niemal bez przerwy. Kiedy wchodziło się do jego pokoju, pod sufitem unosiła się chmura mentolowego dymu Salemów. Atmosfera, na którą składał się dym papierosowy, zapach zakurzonych książek, stukot maszyny do pisania, przy której siedział nieobecny, zatopiony w myślach, miała w sobie coś, od czego mogło się zakręcić w głowie – coś głębokiego, nieuchwytnego, magicznego i podniosłego zarazem".

Tomasz Lem "Awantury na tle powszechnego ciążenia".


*** 

 Nic.

* * *



Nic.



* * *



Nic, ale to zupełnie nic.



* * *



Zdawało mi się, że coś, lecz gdzie tam. Nic.



* * *



Nie ma nic — mnie też nie.



* * *



Jak długo jeszcze? Nic.



* * *



Jak gdyby coś, chociaż to niepewne. Muszę się skoncentrować.



* * *



Coś, ale bardzo niewiele tego. W innych okolicznościach uznałbym, że nic.



* * *



Lodowce białe i błękitne. Wszystko jest zrobione z lodu. Ja też.



* * *



Ładne te lodowce, gdyby tylko nie było tak cholernie zimno.



* * *



Igły lodowe i śniegowe kryształki. Arktyka. Kra w gębie. Szpik w kościach? Jaki tam szpik — czysty, przezroczysty lód. Jest lodowaty i sztywny.



* * *



Mrożonka — to ja. Ale co to znaczy „ja”? Oto pytanie.



* * *



Jeszcze nigdy nie było mi tak zimno. Całe szczęście, że nie wiem, co to „mi”. Mnie? Niby komu? Lodowcowi? Czy góry lodowe mają dziurki?



* * *



Jestem zimowym kalafiorem w promieniach słońca. Wiosna! Wszystko już taje. Ja przede wszystkim. W ustach — sopel albo język.



* * *



Jednak to język. Męczą mnie, turlają, łamią, trą, a nawet, zdaje się, biją. Leżę pod plastykową płachtą, nade mną — lampy. A więc stąd mi się wziął ten inspektowy kalafior. Musiałem majaczyć. Biało — wszędzie biało, ale to ściany, nie śnieg.



* * *



Odmrozili mnie. Z wdzięczności postanowiłem pisać dziennik — jak tylko będę mógł wziąć pióro do zgrabiałej ręki. W oczach — wciąż jeszcze lodowe tęcze i niebieskie lśnienia. Zimno piekielne, ale już mogę się wygrzewać.


Stanisław Lem "Kongres futurologiczny", Wydawnictwo Literackie, Kraków 1983, s. 60-61.

środa, 10 września 2014

Deja vu

 
 
"Po naradzie pojechali do domu, w którym znaleziono zwłoki mężczyzny. Z fotografiami w rękach, w foliowych ochraniaczach na butach, przeszli z Martinssonem i technikiem przez kolejne pomieszczenia. Nagle Wallander doznał swoistego deja vu. Wydało mu się, że już kiedyś odwiedził ten dom i że dokonał "naocznych oględzin", jakby powiedział Lennart Mattson, miejsca zbrodni. Oczywiście nie była to prawda, złudzenie brało się stąd, że wykonywał tę samą czynność tak wiele razy. Kilka lat wcześniej kupił sobie na przecenie książkę o pewnym procesie karnym z początku XIX wieku. Czytając ją - początkowo pełen wątpliwości, później z coraz większym zaangażowaniem - Wallander miał wrażenie, że mógłby wkroczyć do akcji i razem z komisarzem policji i wójtem rozwiązać zagadkę morderstwa pary robotników folwarcznych na wyspie Vardo w pobliżu Sztokholmu. Człowiek się nie zmienił; przestępstwa najczęściej stanowiły kopię występków wcześniejszych pokoleń. U ich podstaw zawsze leżały spory o pieniądze albo zazdrość, może jeszcze żądza zemsty. Na długo przed nim przeróżni policjanci, komisarze, wójtowie i prokuratorzy poczynili te same obserwacje. Tyle, że oni teraz byli technicznie lepiej wyposażeni i potrafili skuteczniej zabezpieczać ślady. Nadal jednak najważniejsza była umiejętność obserwacji za pomocą własnych oczu".

Henning Mankell "Niespokojny człowiek", przełożyła Beata Walczak-Larsson, WAB, Wydanie III, Warszawa 2010, s. 573.

Jak pisać, czyli Elmore Leonard i jego 10 rad

Elmore Leonard


These are rules I've picked up along the way to help me remain invisible when I'm writing a book, to help me show rather than tell what's taking place in the story. If you have a facility for language and imagery and the sound of your voice pleases you, invisibility is not what you are after, and you can skip the rules. Still, you might look them over.

1. Never open a book with weather.

If it's only to create atmosphere, and not a character's reaction to the weather, you don't want to go on too long. The reader is apt to leaf ahead looking for people. There are exceptions. If you happen to be Barry Lopez, who has more ways to describe ice and snow than an Eskimo, you can do all the weather reporting you want.

2. Avoid prologues.

They can be annoying, especially a prologue following an introduction that comes after a foreword. But these are ordinarily found in nonfiction. A prologue in a novel is backstory, and you can drop it in anywhere you want.

There is a prologue in John Steinbeck's ''Sweet Thursday,'' but it's O.K. because a character in the book makes the point of what my rules are all about. He says: ''I like a lot of talk in a book and I don't like to have nobody tell me what the guy that's talking looks like. I want to figure out what he looks like from the way he talks. . . . figure out what the guy's thinking from what he says. I like some description but not too much of that. . . . Sometimes I want a book to break loose with a bunch of hooptedoodle. . . . Spin up some pretty words maybe or sing a little song with language. That's nice. But I wish it was set aside so I don't have to read it. I don't want hooptedoodle to get mixed up with the story.''
 
3. Never use a verb other than ''said'' to carry dialogue.

The line of dialogue belongs to the character; the verb is the writer sticking his nose in. But said is far less intrusive than grumbled, gasped, cautioned, lied. I once noticed Mary McCarthy ending a line of dialogue with ''she asseverated,'' and had to stop reading to get the dictionary.
 
4. Never use an adverb to modify the verb ''said'' . . .

. . . he admonished gravely. To use an adverb this way (or almost any way) is a mortal sin. The writer is now exposing himself in earnest, using a word that distracts and can interrupt the rhythm of the exchange. I have a character in one of my books tell how she used to write historical romances ''full of rape and adverbs.''
 
5. Keep your exclamation points under control.

You are allowed no more than two or three per 100,000 words of prose. If you have the knack of playing with exclaimers the way Tom Wolfe does, you can throw them in by the handful.
 
6. Never use the words ''suddenly'' or ''all hell broke loose.''

This rule doesn't require an explanation. I have noticed that writers who use ''suddenly'' tend to exercise less control in the application of exclamation points.
 
7. Use regional dialect, patois, sparingly.

Once you start spelling words in dialogue phonetically and loading the page with apostrophes, you won't be able to stop. Notice the way Annie Proulx captures the flavor of Wyoming voices in her book of short stories ''Close Range.''
 
8. Avoid detailed descriptions of characters.

Which Steinbeck covered. In Ernest Hemingway's ''Hills Like White Elephants'' what do the ''American and the girl with him'' look like? ''She had taken off her hat and put it on the table.'' That's the only reference to a physical description in the story, and yet we see the couple and know them by their tones of voice, with not one adverb in sight.
 
9. Don't go into great detail describing places and things.

Unless you're Margaret Atwood and can paint scenes with language or write landscapes in the style of Jim Harrison. But even if you're good at it, you don't want descriptions that bring the action, the flow of the story, to a standstill.

And finally:
 
10. Try to leave out the part that readers tend to skip.

A rule that came to mind in 1983. Think of what you skip reading a novel: thick paragraphs of prose you can see have too many words in them. What the writer is doing, he's writing, perpetrating hooptedoodle, perhaps taking another shot at the weather, or has gone into the character's head, and the reader either knows what the guy's thinking or doesn't care. I'll bet you don't skip dialogue.

My most important rule is one that sums up the 10.

If it sounds like writing, I rewrite it.

Or, if proper usage gets in the way, it may have to go. I can't allow what we learned in English composition to disrupt the sound and rhythm of the narrative. It's my attempt to remain invisible, not distract the reader from the story with obvious writing. (Joseph Conrad said something about words getting in the way of what you want to say.)

If I write in scenes and always from the point of view of a particular character -- the one whose view best brings the scene to life -- I'm able to concentrate on the voices of the characters telling you who they are and how they feel about what they see and what's going on, and I'm nowhere in sight.

What Steinbeck did in ''Sweet Thursday'' was title his chapters as an indication, though obscure, of what they cover. ''Whom the Gods Love They Drive Nuts'' is one, ''Lousy Wednesday'' another. The third chapter is titled ''Hooptedoodle 1'' and the 38th chapter ''Hooptedoodle 2'' as warnings to the reader, as if Steinbeck is saying: ''Here's where you'll see me taking flights of fancy with my writing, and it won't get in the way of the story. Skip them if you want.''

''Sweet Thursday'' came out in 1954, when I was just beginning to be published, and I've never forgotten that prologue.

Did I read the hooptedoodle chapters? Every word.


This article is part of a series in which writers explore literary themes. Previous contributions, including essays by John Updike, E. L. Doctorow, Ed McBain, Annie Proulx, Jamaica Kincaid, Saul Bellow and others, can be found with this article at The New York Times on the Web:

www.nytimes.com/arts 

Źródło zdjęcia: www.thetimes.co.uk

wtorek, 2 września 2014

Siedem powodów, żeby nie pisać powieści (i jeden, żeby to robić) wg Javiera Maríasa



„Jest zbyt wiele powieści i zbyt wiele osób je pisze” – twierdzi jeden z najpopularniejszych hiszpańskich pisarzy, Javier Marías. 

1. Jest zbyt wiele powieści i zbyt wiele osób je pisze. Nie tylko te napisane nadal istnieją i domagają się, aby je przeczytać, ale i tysiące całkowicie nowych powieści nadal pojawia się w katalogach wydawców i w księgarniach na całym świecie; są także tysiące tych odrzuconych przez wydawców, które nigdy nie docierają do księgarń, ale jednak istnieją. Pisanie to popularna czynność, taka, która – w teorii – jest w zasięgu każdego, kto nauczył się pisać w szkole, i do której żadne wyższe wykształcenie i specjalne przeszkolenie nie jest potrzebne.

2. I właśnie dlatego, że każdy, bez względu na profesję, może napisać powieść, jest to czynność, która się niczym nie wyróżnia i której brakuje tajemniczości. Zajmują się tym poeci, filozofowie i dramaturdzy; robią to też socjologowie, językoznawcy, wydawcy i dziennikarze; politycy i piosenkarze, prezenterzy telewizyjni i trenerzy piłkarscy; inżynierowie, nauczyciele, urzędnicy państwowi i aktorzy filmowi; krytycy, arystokraci, księża i gospodynie domowe; psychiatrzy, profesorzy uniwersyteccy, żołnierze i pasterze kóz. Wydaje się jednak, że pomimo tego, iż pisanie niczym się nie wyróżnia i brakuje mu tajemniczości, nadal jest coś dziwnie pociągającego w powieści – może po prostu jest pożądaną ozdobą? Ale co jest takiego pociągającego w czymś, co jest w zasięgu każdej profesji, bez względu na wcześniejsze szkolenie, prestiż czy zdobytą władzę? Co takiego jest w tej powieści?

3. Pisanie powieści na pewno nie uczyni cię bogatym: w rzeczywistości tylko jedna na sto opublikowanych powieści – i jest to optymistyczna proporcja – zarabia przyzwoitą ilość pieniędzy. To mało prawdopodobne, aby zarobione pieniądze zmieniły życie pisarza, a już z pewnością nie wystarczą, aby przejść na emeryturę. Co więcej, napisanie średniej długości powieści, którą jacyś ludzie zechcą może potem przeczytać, zajmuje miesiące lub nawet lata pracy. Inwestowanie całego tego czasu w przedsięwzięcie, które ma tylko jeden procent szans na zarobek, jest absurdalne, szczególnie pamiętając o tym, że w tych czasach nikt – nawet arystokraci i gospodynie domowe – nie ma wolnego czasu do poświęcenia. Markiz de Sade i Jane Austen mieli, ale ich współczesne odpowiedniki nie mają; co gorsza, nawet gospodynie domowe i arystokraci, którzy nie piszą, ale czytają, nie mają wystarczająco dużo czasu, aby czytać, co ich piszący koledzy napiszą.

4. Powieść nie gwarantuje sławy, ewentualnie niewielką sławę, którą można by osiągnąć dużo szybszymi i mniej pracochłonnymi metodami. Jak każdy wie, prawdziwa sława pochodzi z telewizji, gdzie powieściopisarze są coraz rzadszym widokiem, chyba że autor pojawi się tam nie z powodu zainteresowania lub doskonałości jego powieści, ale w roli głupca lub klauna, razem z innymi klaunami z różnych dziedzin, artystycznych bądź nie. Powieści napisane przez naprawdę sławnego powieściopisarza, który stał się gwiazdą telewizji, stanowią jedynie żmudny i szybko zapominany pretekst do jego popularności, która mniej będzie zależała od jakości jego przyszłych dzieł, o które i tak nikt nie dba, a dużo bardziej od jego umiejętności podpierania się laską, ubierania stylowych szalików, hawajskich koszul lub ohydnych kamizelek i wyjaśnień, jak komunikuje się ze swoim nieszablonowym Bogiem lub jak bezstresowo i prawdziwie można żyć pośród Maurów.

5. Powieść nie zapewni nieśmiertelności w dużej mierze dlatego, że nieśmiertelność praktycznie już nie istnieje. Tak samo oczywiście jest z potomnością, jeśli ktoś rozumie przez to potomność każdej jednostki: wszyscy zostają zapomniani, jeśli tylko są martwi od kilku miesięcy. Każdy powieściopisarz, który wierzy, że jest inaczej, żyje przeszłością i jest albo bardzo zarozumiały, albo bardzo naiwny. Biorąc pod uwagę, że powieści żyją przez najwyżej sezon, nie tylko dlatego, że czytelnicy i krytycy zapominają o nich, ale dlatego, że po zaledwie kilku krótkich miesiącach od powstania są zdejmowane z półek księgarskich (zawsze przyjmując, że nadal są księgarnie), absurdem jest wyobrażanie sobie, że nasze dzieła nigdy nie zginą. Jak to możliwe, żeby były nieprzemijające, skoro większość z nich znika, jeszcze zanim powstanie, albo pojawiają się z przewidywaną długością życia równą owadowi? Nie można dłużej liczyć na osiągnięcie nieprzemijającej sławy.

6. Pisanie powieści nie schlebia ego, nawet chwilowo. W przeciwieństwie do reżyserów i malarzy lub muzyków, którzy mogą zobaczyć reakcję publiczności na swoje dzieła lub nawet usłyszeć ich aplauz, powieściopisarz nigdy nie widzi czytelników czytających jego książkę i nigdy nie jest świadkiem ich aprobaty, ekscytacji lub przyjemności. Jeśli ma dość szczęścia i sprzeda dużo egzemplarzy, może będzie mógł pocieszyć się liczbą, która, nawet jeśli jest duża, pozostaje tylko bezosobową, abstrakcyjną liczbą. Powieściopisarz powinien być także świadomy, że podziela pocieszające liczby dotyczące sprzedaży z: kucharzami telewizyjnymi oraz ich książkami z przepisami, plotkarskimi biografami trzpiotowatych gwiazd, futorologami w łańcuchach, koralikach a nawet pelerynach lub szatach, toksycznymi córkami aktorek, faszystowskimi felietonistami, którzy widzą faszyzm wszędzie oprócz siebie, nadętymi głupkami dającymi lekcje manier oraz z innymi równie wybitnymi pisarzami.

7. Wymienię tu wszystkie nudne, zwyczajne powody, takie jak izolacja, w której powieściopisarz pracuje, jego cierpienie, kiedy walczy ze słowami, a przede wszystkim ze składnią, jego lęk przed pustą stroną, jego nieprzyjemna relacja z głównymi prawdami, które zdecydowały się mu ujawnić, jego wieczna walka z siłami, które istnieją, jego niejednoznaczne relacje z rzeczywistością, które mogą doprowadzić do pomieszania u niego prawdy z kłamstwem, jego tytaniczne zmagania ze swoimi własnymi bohaterami, którzy czasami zaczynają żyć własnym życiem i mogą nawet oddalić się od niego (chociaż pisarz musiałby być trochę tchórzem, jeśliby tak się stało), ogromna ilość alkoholu, jaką spożywa, wyjątkowe i zasadniczo nienormalne życie, które musi wieść jako artysta i inne takie drobiazgi, które zwodziły niewinne lub głupiutkie dusze zbyt długo, prowadząc je do wiary, że jest wielka doza namiętności i męczarni, i romantyzmu w raczej skromnej i przyjemnej sztuce wymyślania i opowiadania historii.

To sprowadza mnie do jednego powodu, który dostrzegam, aby pisać powieści. Może to się wydawać niewiele w porównaniu z powyższą siódemką i bez wątpienia zaprzecza jednemu lub drugiemu z nich.

Pierwszy i ostatni: Pisanie powieści pozwala pisarzowi spędzać wiele czasu w fikcyjnym świecie, który jest w rzeczywistości jedynym lub przynajmniej najbardziej znośnym miejscem, w którym można być. Oznacza to, że może żyć w krainie tego, co mogło być i nigdy nie było, i w świecie, który nadal jest możliwy, w którym coś może się stać, coś, co się jeszcze nie wydarzyło albo o czym każdy wie, że nie wydarzy się nigdy. Tzw. realistyczny powieściopisarz, który w trakcie pisania pozostaje twardo w prawdziwym świecie, pomylił swoją rolę z historykiem, dziennikarzem lub dokumentalistą. Prawdziwy powieściopisarz nie pokazuje rzeczywistości, ale nierzeczywistość, jeśli uznamy że nie chodzi tu o mało prawdopodobną lub fantastyczną, ale po prostu o to, co mogło się wydarzyć lub nie, sprzeczne z faktami, zdarzeniami i incydentami, sprzeczne z tym”co dzieje się teraz”. Wcześniej napisałem, że fikcja jest najbardziej znośnym ze światów, ponieważ oferuje ucieczkę i pocieszenie dla tych, którzy z niej skorzystają. Oferuje również coś innego: poza zapewnieniem nam fikcyjnej teraźniejszości, daje także potencjalną przyszłą rzeczywistość. I chociaż nie ma to nic wspólnego z osobistą nieśmiertelnością, oznacza dla każdego powieściopisarza możliwość – znikomą, ale nadal możliwość – że to, co pisze, zarówno kształtuje, jak i może nawet stać się przyszłością, której on nigdy nie zobaczy.


Tłumaczenie i opracowanie: Estera Rdzak, Artur Maszota

Źródło: The Threepenny Review

"Jeszcze kiedyś będzie z ciebie pisarz"

"Kimże jesteś właściwie, Martinie Edenie? - pytał sam siebie, przyglądając się sobie w lustrze tego wieczora, po powrocie do swojej izdebki. Patrzył na swój wizerunek długo i uważnie. - Kim jesteś? Czym jesteś? Gdzie twoje właściwe miejsce? Niechybnie wśród dziewczyn takich jak Lizzie Connolly, wśród zastępów niewolników pracy - u boku tego wszystkiego, co podłe, pospolite i brzydkie. Tam jesteś u siebie, miedzy wołami roboczymi, w brudnych norach, wśród smrodu i gnoju. Na przykład zepsute warzywa, jak te tutaj gnijące ziemniaki! Wąchaj je, pal cię licho, wąchaj do woli! A jednak ośmielasz się zaglądać do książek, słuchać pięknej muzyki, rozkoszować się dobrymi malowidłami, rozmawiać najczystszą angielszczyzną, myśleć o rzeczach najzupełniej obcych twojej sferze, odrywać się od wspólnoty z wołami roboczymi i z tymi wszystkimi istotami w rodzaju Lizzie Connolly - by ukochać bladego ducha kobiety, która oddalona jest od ciebie o miliony mil, zamieszkując krainę gwiazd. Ktoś ty jest i czym jesteś do licha! Czy naprawdę zamierzasz dopiąć swego?"[s. 89]

"- Ty półgłówku! - przemawiał niekiedy do swego odbicia w lustrze. - Chciałeś pisać i próbowałeś nawet pisać, a nie miałeś nic w głowie, co by warte było opisu. Bo cóżeś ty tam miał? - garść dziecinnych spostrzeżeń, trochę niedojrzałych uczuć, ogrom nieprzetrawionego piękna, wielką czarną masę niewiedzy, serce przepełnione po brzegi miłością i ambicją nie mniejszą od miłości, a równie jałową jak twoja niewiedza. I tyś chciał pisać! Przecież zaledwie zaczyna się wykluwać w tobie coś, co godne byłoby pióra. Chciałeś tworzyć piękno, ale jak miało ci się to udać, skoro nie wiedziałeś nic o istocie piękna? Chciałeś pisać o życiu, a nie znałeś nawet najbardziej podstawowych jego cech. Chciałeś pisać o świecie i o układzie wszechrzeczy, kiedy świat był dla ciebie chińszczyzną, a stać cię było co najwyżej na pisanie o tym, czego w budowie bytu nie rozumiałeś. Ale nie trać nadziei, mój chłopcze! Jeszcze kiedyś będzie z ciebie pisarz. Wiesz już coś niecoś, choć dotychczas bardzo niewiele, ale jesteś już na dobrej drodze, by swą wiedzę pomnożyć. Pewnego dnia, jeżeli ci szczęście dopisze, możesz opanować bez mała wszystko, co podlega poznaniu. Wtedy będziesz pisał".[s. 93]

Jack London "Martin Eden", przełożył Zygmunt Glinka, Książka i Wiedza, wydanie XIII, Warszawa 1988, s.352.

poniedziałek, 1 września 2014

6 zasad, o których należy pamiętać przy pisaniu powieści wg Johna Steinbecka



Któż może być lepszym autorytetem dla początkujących powieściopisarzy niż autor klasycznych bestsellerów, a zarazem laureat Literackiej Nagrody Nobla? Jesienią 1975 roku John Steinbeck podzielił się z czytelnikami „The Paris Review” swoimi spostrzeżeniami odnośnie trudnej sztuki pisania powieści, sporządzając listę 6 najważniejszych zasad, których sam trzymał się, aby nie zwariować podczas żmudnego procesu tworzenia.

„Wiem, że nikt tak naprawdę nie chce korzystać z czyjegoś doświadczenia, dlatego prawdopodobnie jest ono tak szczodrze oferowane” – wyznał z ironią, decydując się na zwięzłe przedstawienie najważniejszych rad, o których musi pamiętać każdy pisarz próbujący zmierzyć się z nienapisaną jeszcze, kilkusetstronicową powieścią.

Oto 6 zasad, o których należy pamiętać przy pisaniu powieści wg Johna Steinbecka:

1. Porzuć pomysł, że kiedykolwiek skończysz pisać książkę. Zapomnij o idei czterystu stron i pisz tylko jedną stronę każdego dnia, to pomaga. Wówczas, gdy skończysz, będziesz zawsze pozytywnie zaskoczony.
2. Pisz swobodnie i tak szybko, jak to możliwe. Przelewaj wszystko na papier. Nigdy nie poprawiaj ani nie przerabiaj tekstu, zanim nie skończysz wszystkiego. Przerabianie w trakcie często okazuje się wymówką, aby nie pisać dalej. Zakłóca to również płynność i rytm, które mogą wynikać jedynie z pewnego rodzaju nieświadomego obcowania z materiałem.
3. Zapomnij o uogólnionej publiczności. Po pierwsze, bezimienna i bezosobowa publiczność wystraszy cię na śmierć, a po drugie – w literaturze, w przeciwieństwie do teatru, ona nie istnieje. Gdy piszesz, twoją publicznością jest jeden pojedynczy czytelnik. Przekonałem się, że czasami pomaga wybranie jednej osoby – prawdziwej, którą znasz, lub wymyślonej – i pisanie dla niej.
4. Jeśli scena lub fragment przerasta ciebie, a nadal uważasz, że jest ci potrzebna, pomiń to i pisz dalej. Po skończeniu całości możesz wrócić do tego miejsca i dojść do wniosku, że sprawiało ci to kłopoty, ponieważ wcale tam nie pasowało.
5. Uważaj na scenę, która staje się dla ciebie zbyt cenna, cenniejsza niż reszta. Zazwyczaj okazuje się, że nadaje się ona do wyeliminowania.
6. Jeśli używasz dialogów, wypowiadaj je na głos, gdy piszesz. Tylko wtedy będą brzmieć jak język mówiony.

John Steinbeck to jeden z najwybitniejszych i zarazem najpopularniejszych pisarzy XX wieku. W 1962 roku autorowi przyznano Literacką Nagrodę Nobla w uznaniu za „realistyczny i poetycki dar, połączony z subtelnym humorem i ostrym widzeniem spraw socjalnych”. Do najsłynniejszych jego powieści należą „Grona gniewu”, „Na wschód od Edenu”, „Myszy i ludzie” i „Tortilla Flat”. Każda z nich doczekała się klasycznej adaptacji kinowej w gwiazdorskiej obsadzie.

Źródło: Booklips.pl