„To będzie historia o duchach”,
napisała.
„Historia o duchach, w której wystąpią syrena i wilk”,
napisała dalej.
Ja napisałam.
Nazywam się India Morgan Phelps, choć niemal wszyscy znajomi
mówią na mnie Imp. Mieszkam w Providence, Rhode
Island, a kiedy miałam siedemnaście lat, moja matka
zmarła w Szpitalu Butlera, stojącym przy Blackstone
Boulevard, tuż obok cmentarza Swan Point, gdzie pochowano wiele znanych
osobistości. Kiedyś ośrodek ten nosił nazwę „Szpital Butlera dla Umysłowo
Chorych”, ale gdzieś po drodze to „dla umysłowo chorych” zniknęło. Może
szkodziło w interesach. Może lekarze, dyrektorzy,
członkowie rady nadzorczej czy ktokolwiek tam podejmuje decyzje w takich kwestiach, uznali, że szaleńcy woleliby raczej,
by nie umieszczano ich w domu dla wariatów, który
śmie otwarcie nazywać się domem wariatów. Prawda w reklamie
bywa szkodliwa. Nie wiem, ale moja matka, Rosemary Anne, została umieszczona w Szpitalu Butlera, ponieważ była umysłowo chora, i zmarła tam w wieku
pięćdziesięciu sześciu lat, zamiast umrzeć gdzie indziej, bo była szalona. Nie
w tym rzecz, że o tym
nie wiedziała, podobnie jak ja, gdyby więc ktoś chciał znać moje zdanie,
usunięcie „dla umysłowo chorych” to jak usunięcie burgera z Burger Kinga, bo hamburgery szkodzą bardziej niż
sałatki. Albo skreślenie „donutów” z nazwy Dunkin’
Donuts, bo powodują one próchnicę i otyłość.
Moja babcia Caroline – matka
matki, która przyszła na świat w 1914 roku i straciła męża w drugiej
wojnie światowej – również była szalona, ale umarła
we własnym łóżku, w swoim domu w Wakefield. Nikt nie zamknął jej w szpitalu
ani nie próbował nawet udawać, że nie jest wariatką. Może, kiedy człowiek
zaczyna się starzeć, ludzie przestają zwracać na to uwagę? Caroline odkręciła
gaz, pozamykała wszystkie okna i drzwi, i zasnęła; w liście
samobójczym podziękowała mojej matce i ciotkom za
to, że nie odesłały jej do ośrodka dla psychicznie chorych, gdzie zmuszono by
ją do życia, nawet kiedy nie mogła już go dłużej znieść. To znaczy, życia. Albo
obłędu. Albo jednego i drugiego.
O ironio, to właśnie moje ciotki
doprowadziły do zamknięcia matki w szpitalu.
Przypuszczam, że ojciec sam by to zrobił, tyle że odszedł, kiedy skończyłam
dziesięć lat, i nikt nie miał pojęcia, gdzie
zniknął. Zostawił matkę, bo była szalona, toteż lubię myśleć, że po odejściu od
nas nie pożył długo. W dzieciństwie często leżałam
w łóżku, nie mogąc zasnąć, i wyobrażałam
sobie najróżniejsze okropne śmierci, jakie mogły spotkać mojego ojca,
sprawiedliwą zapłatę za to, że nas porzucił i uciekł,
bo był zbyt wielkim tchórzem, by wytrwać przy mnie i mojej
matce. W pewnym momencie sporządziłam nawet listę
co nieprzyjemniejszych możliwych zgonów. Schowałam ją w notatniku,
a notatnik w starej
walizce pod łóżkiem, bo nie chciałam, żeby matka ją znalazła. „Mam nadzieję, że
mój ojciec umarł na chorobę weneryczną po tym, jak jego fiut zgnił i odpadł” zaczynało tę listę, a potem
następowała cała seria bardziej oczywistych śmierci –
wypadki samochodowe, zatrucia, rak – z czasem jednak stałam się bardziej pomysłowa i ostatnią pozycją na liście (numer 316) było: „Mam
nadzieję, że ojciec postradał zmysły i skonał
samotny i przerażony”. Nadal mam ten notatnik,
teraz jednak leży na półce, a nie ukryty w starej walizce.
No i tak. Moja matka, Rosemary
Anne, zmarła w Szpitalu Butlera. Popełniła w nim samobójstwo, choć w owym
czasie specjalnie jej pilnowano. Leżała w łóżku,
skrępowana pasami, a w pokoju
umieszczono kamerę wideo. A jednak jej się udało.
Zdołała połknąć własny język i zadławić się na
śmierć, nim ktokolwiek z sióstr bądź pielęgniarzy
zorientował się, co się święci. W akcie zgonu
zapisano „śmierć z powodu konwulsji”, ale wiem, że
nie to ją spotkało. Zbyt wiele razy powtarzała mi podczas odwiedzin, że pragnie
umrzeć, a ja zwykle mówiłam, że wolałabym, by
przeżyła, wydobrzała i wróciła do domu, ale nie
będę zła, jeśli naprawdę musi to zrobić, jeśli musi umrzeć. Jeżeli nadejdzie
taki dzień bądź noc, gdy po prostu nie będzie mogła już dłużej wytrzymać.
Odparła, że jej przykro, ale cieszy się, że rozumiem, jest wdzięczna, że
rozumiem. Przynosiłam jej słodycze, papierosy i książki,
i rozmawiałyśmy o Anne
Sexton, Diane Arbus i o Virginii
Woolf, która napełniła kieszenie kamieniami i weszła
do rzeki Ouse. Nigdy nie wspomniałam lekarzom Rosemary o tych
rozmowach. Nie opowiedziałam im także, jak miesiąc przed tym, nim zadławiła się
własnym językiem, wręczyła mi liścik, w którym
parafrazowała list samobójczy Virginii Woolf: „Chcę przez to powiedzieć, że
całe szczęście mojego życia zawdzięczam tobie. Byłaś wobec mnie niewiarygodnie
cierpliwa i niewiarygodnie dobra. Chcę powiedzieć,
że wszyscy to wiedzą. I jeśli ktokolwiek mógł mnie
ocalić, to ty. Straciłam już wszystko, prócz pewności twojej dobroci”.
Przypięłam ten list pinezką do ściany w pokoju, w którym maluję – można chyba
nazwać go moją pracownią, choć zazwyczaj myślę o nim
jako o pokoju, w którym
maluję.
Dopiero parę lat po śmierci Rosemary zorientowałam się, że
ja także jestem szalona i że zawsze taka byłam. To
mit, że wariaci nie mają pojęcia o własnym
obłędzie. Wielu z nas radzi sobie z przebłyskami i introspekcjami
równie dobrze jak zwykli ludzie, może nawet lepiej. Przypuszczam, że poświęcamy
znacznie więcej czasu niż ludzie zdrowi rozważaniom na temat naszych myśli.
Mimo to po prostu nie przyszło mi do głowy, że mój sposób postrzegania świata
oznacza, że odziedziczyłam „Klątwę Rodziny Phelpsów” (by zacytować moją ciotkę
Elaine, która ma talent do wymyślania dramatycznych określeń). Kiedy w końcu dotarło do mnie, że nie jestem normalna, umówiłam
się z terapeutką w szpitalu
Rhode Island. Zapłaciłam jej kupę kasy i rozmawiałyśmy
(to znaczy, głównie ja mówiłam, a ona słuchała), a w szpitalu przeprowadzili
serię badań. Po wszystkim lekarz psychiatra oznajmiła, że cierpię na
schizofrenię zdezorganizowaną, zwaną także hebefrenią, od imienia Hebe,
greckiej bogini młodości. Tego ostatniego już mi nie powiedziała; sama to
sprawdziłam. Hebefrenia nosi imię greckiej bogini młodości, bo zazwyczaj
pojawia się w okresie dojrzewania. Nie chciałam
nawet mówić, że jeśli sposób, w jaki myślę i postrzegam świat, oznacza, że jestem schizofreniczką, to
obłęd zaczął się znacznie wcześniej. W każdym razie
potem, po kolejnych badaniach, diagnozę zmieniono na schizofrenię paranoidalną,
której nie nazwano imieniem żadnych greckich bogów, ani w ogóle
jakichkolwiek znanych mi bóstw.
Doktor psychiatra, kobieta z Bostonu,
Magdalene Ogilvy – które to nazwisko zawsze kojarzy
mi się z Edwardem Goreyem albo powieścią P.G.
Wodehouse’a – niezwykle zainteresowała się Klątwą
Rodziny Phelpsów, bo, jak twierdziła, istnieją dowody świadczące o tym, że schizofrenia może być chorobą dziedziczną,
przynajmniej w niektórych przypadkach. Zatem
proszę. Jestem wariatką, bo Rosemary była wariatką i miała
dziecko, a Rosemary była wariatką, bo moja babcia
była wariatką i miała dziecko (no, tak naprawdę kilkoro, ale tylko Rosemary
się poszczęściło i odziedziczyła klątwę).
Powtórzyłam doktor Ogilvy historie, które opowiadała mi babcia o siostrze swojej matki, także noszącej imię Caroline.
Według babci, Caroline przechowywała martwe ptaki i myszy
w szczelnie zamykanych szklanych słojach
ustawianych na wszystkich parapetach. Na każdym z nich
umieszczała etykietę z cytatem z Biblii. Dodałam, że podejrzewałabym, że cioteczna
prababcia Caroline była jedynie głęboko zainteresowana historią naturalną,
gdyby nie te kawałki z Biblii. Z drugiej strony, możliwe, że próbowała stworzyć coś w rodzaju konkordancji, łącząc poszczególne gatunki z Pismem Świętym. Lecz doktor Ogilvy odparła, że nie,
najpewniej ona także była schizofreniczką. Nie spierałam się. Rzadko mam ochotę
z kimkolwiek się spierać.
Mam zatem w domu bursztynowe
fiolki z pigułkami, farmakopeję, na której
zazwyczaj mogę polegać, środki antypsychotyczne i uspokajające,
nawet w połowie nie tak ciekawe jak flaszeczki z myszami i wróblami, należące
do ciotecznej prababci. Biorę risperdal, depakene i valium,
i jak dotąd ani razu nie trafiłam do Szpitala
Butlera, i tylko próbowałam się zabić. I to zaledwie raz. Czy może dwa. Może zawdzięczam to
lekom, a może swojemu malarstwu, albo może
malarstwu i temu, że moja dziewczyna wytrzymuje
wszystkie schizy i pilnuje, żebym łykała pigułki, a do tego jest świetna w łóżku.
Może matka zabawiłaby na tym świecie trochę dłużej, gdyby od czasu do czasu z kimś się bzyknęła. Z tego,
co mi wiadomo, nikt jeszcze nie proponował terapii seksualnej w leczeniu schizofrenii. Ale przynajmniej po pieprzeniu
nie mam zaparć ani nie trzęsą mi się ręce – dzięki,
panie Risperdal – ani nie przybieram na wadze, nie
męczę się i nie dostaję trądziku – wielkie dzięki, panie Depakene. O
wszystkich moich lekach myślę jak o mężczyznach,
którego to faktu nie ujawniłam jeszcze lekarce. Mam przeczucie, że przypisałaby
mu zbyt wielkie znaczenie, zwłaszcza że wie już o mojej
liście „Jak tato powinien zdechnąć”.
Przypadki obłędu w rodzinie
następują po sobie kolejno, jak wagony w pociągu:
babka, córka, córka córki, i do tego wszystkiego
jeszcze cioteczna prababcia. Być może klątwa sięga dalej, ale nie interesuję
się genealogią. Nie wiem, jakie sekrety skrywały w sercach
i zabrały ze sobą do grobu moje praprababcie i prapraprababcie, i nie
wnikam w to. Właściwie żałuję nawet, że nie
potraktowałam tak samo Rosemary Anne i Caroline.
Ale stanowią zbyt ważną część mojej historii i by
ją opowiedzieć, muszę się do nich odwoływać. Zapewne mogłabym opisać ich
wymyślone wersje, fikcyjne awatary, zastępujące prawdziwe kobiety, ale znałam
obie wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że żadna z nich
by tego nie chciała. Nie zdołałabym opowiedzieć mojej historii, a przynajmniej tych jej części, które zamierzam próbować
opisać, nie wspominając także o ich życiu. Zbyt
mocno na siebie zachodzą, zbyt wiele wydarzeń zostało zapoczątkowanych przez
jedną z nich, świadomie bądź nie, i nie ma sensu w ogóle
zabierać się do pracy, jeśli miałabym tworzyć tylko kłamstwa.
Co nie oznacza bynajmniej, że każde słowo będzie odpowiadało
faktom. Jedynie, że będzie prawdziwe. A przynajmniej
tak prawdziwe, jak potrafię.
Oto coś, co nabazgrałam na obu stronach serwetki w barze kawowym parę dni temu: „Żadna historia nie ma
początku, żadna historia nie ma końca. Początki i końce
można wymyślić, by służyły jakiemuś celowi, chwilowym, ulotnym zamiarom, lecz
ze swej fundamentalnej natury są czymś arbitralnym i istnieją
wyłącznie jako wygodna konstrukcja ludzkiego umysłu. Życia ludzkie są
chaotyczne i kiedy próbujemy je opisać – albo choć część z nich – nie możemy nawet odnaleźć dokładnych i obiektywnych chwil, w których
zaczyna się jakiekolwiek wydarzenie. Wszystkie początki są arbitralne”.
Zanim to napisałam i uznałam, że
to prawda, wchodziłam do tego pokoju (innego niż pokój, w którym
maluję, zastawionego zbyt wielką liczbą regałów z książkami)
i siadałam przed mechaniczną maszyną do pisania,
należącą kiedyś do babci Caroline. Ściany tego pokoju są pomalowane na odcień
błękitu, tak jasny, że czasem w promieniach słońca
wydają się niemal białe. Siadałam tam i wpatrywałam
się w błękitnobiałe ściany albo wyglądałam przez
okno na inne stare domy, stojące w równym rzędzie
wzdłuż Willow Street. Wiktoriańskie kamienice, jesienne drzewa i szare chodniki oraz przejeżdżające od czasu do czasu
samochody. Siedziałam tam i próbowałam wymyślić, od
jakiego miejsca rozpocząć tę historię. Tkwiłam w tym
fotelu całymi godzinami i nie napisałam nawet
jednego słowa. Teraz jednak znalazłam swój początek, choć arbitralny, i wydaje mi się najwłaściwszy ze wszystkich możliwych
początków. Uznałam, iż uczciwie będzie od razu załatwić kwestię obłędu, coś
jakby ostrzeżenie, żeby każdy, kto będzie kiedyś czytał tę historię, wiedział,
że musi do niej podejść z pewnym dystansem.
A teraz, równie arbitralnie,
zamierzam opisać pierwszy raz, gdy ujrzałam „Tonącą dziewczynę”.
Na jedenaste urodziny matka zaprowadziła mnie do muzeum w Rhode Island School of Design. Zdradziłam jej, że chcę
zostać malarką, toteż w tym roku kupiła mi na
urodziny komplet farb akrylowych, pędzle, drewnianą paletę i sztalugi, zabrała mnie też do muzeum. I, jak mówiłam,
tego dnia po raz pierwszy ujrzałam obraz. Dziś „Tonąca dziewczyna” wisi
znacznie bliżej wejścia od Benefit Street, niż kiedy byłam mała. Płótno
oprawiono w misternie rzeźbioną złoconą ramę – taką samą, jak inne w tej
części muzeum, niewielkiej galerii poświęconej dziewiętnastowiecznemu malarstwu
amerykańskiemu. „Tonąca dziewczyna” mierzy dziewiętnaście na dwadzieścia cztery
cale. Wisi pomiędzy „Zachodem słońca w Arktyce”
Williama Bradforda (1874) a „Od zawietrznej”
Winslowa Homera (1900). Ściany galerii mają jednolitą, ciemnooliwkowozieloną
barwę, która według mnie sprawia, że antyczne złote ramy wydają się nieco mniej
krzykliwe niż powinny.
„Tonącą dziewczynę” namalował w 1898 artysta z Bostonu, Phillip George Saltonstall. Niemal nikt o nim nie pisał. Zazwyczaj zalicza się go do symbolistów, choć w pewnym artykule nazwano go „późnym amerykańskim uczniem Bractwa Prerafaelitów”. Rzadko sprzedawał, czy nawet wystawiał swoje obrazy, a w ostatnim roku życia w ciągu jednej nocy spalił ich nawet pięćdziesiąt. Większość z nielicznych, które przetrwały, można znaleźć w Nowej Anglii, w prywatnych zbiorach i muzeach sztuki. Jeden wisi też w Muzeum Sztuki Hrabstwa Los Angeles, inny w Atlanta High Museum. Saltonstall cierpiał na ataki padaczkowe, bezsenność i chroniczną depresję; zmarł w 1907 w wieku trzydziestu dziewięciu lat po upadku z konia. Nigdzie nie czytałam, czy na pewno był to wypadek, ale pewnie tak. Mogłabym uznać go za samobójstwo, ale nie jestem obiektywna i byłyby to wyłącznie domysły.
Co do samego obrazu, „Tonąca dziewczyna” została oddana
głównie w posępnych odcieniach zieleni i szarości (dzięki czemu idealnie pasuje do owych
oliwkowych ścian, na których ją zawieszono), choć z kilkoma
kontrastowymi kontrapunktami – stłumioną żółcią,
przebłyskami brudnej bieli, fragmentami, w których
zielenie i szarości znikają w plamach
czerni. Przedstawia młodą dziewczynę, zupełnie nagą, na oko tuż po dwudziestce,
lecz może młodszą. Dziewczyna stoi zanurzona po kostki w leśnym
stawie, niemal tak gładkim jak szkło. Drzewa napierają na brzeg tuż za jej
plecami, a ona odwraca od nas głowę, spoglądając
przez prawe ramię w głąb lasu, ku cieniom
zalegającym pod i pomiędzy drzewami. Jej długie
włosy mają niemal ten sam odcień zieleni, co woda, skórę malarz oddał tak, że
wydaje się paradoksalnie niemal żółta, promieniująca wewnętrznym blaskiem.
Dziewczyna stoi bardzo blisko brzegu, dokoła jej stóp na wodzie rozchodzą się
zmarszczki, co według mnie oznacza, że dopiero co weszła do stawu.
Napisałam „stawu”, lecz jak się okazuje, obraz zainspirowały
odwiedziny Saltonstalla nad rzeką Blackstone w południowym
Massachusetts pod koniec lata 1894. W pobliskim
Uxbridge mieszkała jego rodzina, w tym kuzynka ze
strony ojca, Mary Farnum, w której podobno się
kochał (nie ma dowodów, by uczucie to zostało odwzajemnione). Niektórzy krytycy
uważają, że dziewczyną z obrazu miała być Mary, ale
jeśli tak, to artysta nigdy nie wspomniał o tym ani
słowem, a jeżeli wspomniał, nigdzie tego nie
zapisano. Pisał natomiast, że obraz zaczął swe życie jako seria studiów
krajobrazowych tamy Rolling (znanej także jako tama Roaring, zbudowana w 1886). Tuż nad tamą rzeka tworzy zbiornik, niegdyś
służący młynom z Blackstone Manifacturing Company.
Woda jest spokojna i głęboka, stanowiąca ostry
kontrast z bystrzynami pod tamą, gdzie rwie między
stromymi granitowymi ścianami wąwozu Blackstone, miejscami sięgającymi
osiemdziesięciu stóp wysokości.
Tytuł obrazu często wydawał mi się dziwny. Ostatecznie
dziewczyna wcale nie tonie, jedynie brodzi w wodzie.
Mimo to na obrazie Saltonstalla można wyczuć niewątpliwą atmosferę zagrożenia.
Być może sprawia to cienisty las wznoszący się za plecami dziewczyny oraz/albo
sugestia, że coś ukrytego między drzewami przyciągnęło jej uwagę. Może był to
trzask złamanej gałązki albo szelest liści pod stopami? Albo głos. Czy
cokolwiek innego.
Coraz bardziej pojmuję to, w jaki
sposób historia Saltonstalla i „Tonącej dziewczyny”
stanowi integralną część mojej historii – tak samo
jak Rosemary Anne i Caroline –
chociaż bynajmniej nie twierdzę, że stała się ona prawdziwym początkiem
łańcucha wydarzeń. Nie w sensie obiektywnym. Bo
gdyby nawet, od razu nasuwałoby się pytanie: czy początkiem była chwila, gdy po
raz pierwszy spojrzałam na obraz w swe jedenaste
urodziny, czy też dzień, w którym Saltonstall
stworzył go w 1898 roku? A może
lepiej zacząć od budowy tamy w 1886 roku? Odruchowo
wciąż szukam tego typu początku, choć dobrze wiem, że to nie ma sensu. Choć
świetnie zdaję sobie sprawę, że w ten sposób
otrzymam tylko nieskończoną w gruncie rzeczy serię
bezużytecznych regresji.
Tego dnia w sierpniu,
wiele lat temu, „Tonąca dziewczyna” wisiała w innej
galerii, w sali poświęconej miejscowym malarzom i rzeźbiarzom, głównie – choć
nie wyłącznie – pochodzącym z Rhode
Island. Matkę bolały stopy, siedziałyśmy na ławce pośrodku sali, gdy zauważyłam
obraz. Pamiętam to bardzo wyraźnie, choć reszta dnia zamazała się w pamięci. Podczas gdy Rosemary siedziała na ławce, dając
odpocząć obolałym nogom, ja stałam zapatrzona w płótno
Saltonstalla. Tyle że miałam wrażenie, że spoglądam w głąb
płótna, zupełnie jak w maleńkie okno, wychodzące na
lekko rozmyty, szarozielony świat. Jestem niemal pewna, że był to pierwszy
obraz (czy jakikolwiek dwuwymiarowy wizerunek), który wywarł na mnie podobne
wrażenie. Złudzenie głębi okazało się tak silne, że uniosłam prawą rękę i przycisnęłam palce do płótna. Naprawdę spodziewałam się,
że przenikną na drugą stronę, sięgając w dzień i miejsce wizerunku. Wówczas Rosemary zauważyła, że go
dotykam, i kazała mi
przestać, dodając, że to wbrew przepisom muzealnym, toteż cofnęłam rękę.
– Dlaczego? – spytałam, a ona odparła, że ludzkie dłonie pokrywa cienka warstewka
olejów i kwasów, które mogłyby uszkodzić stary
obraz, dodała też, że kiedy pracownicy muzeum muszą dotykać płócien, wkładają
dla ochrony białe bawełniane rękawiczki. Zerknęłam na własne palce,
zastanawiając się, co jeszcze mogłabym uszkodzić dotykiem, a także, czy kwasy i oleje
przesiąkające przez skórę pouszkadzały mi bez mej wiedzy najróżniejsze narządy
wewnątrz ciała.
– Poza tym, co ty sobie myślałaś? Czemu go dotknęłaś?
Wyjaśniłam, że obraz wydał mi się oknem, a ona roześmiała się i zażądała,
bym podała jej tytuł obrazu, nazwisko artysty i rok
powstania płótna. Wszystko to wydrukowano na karteczce przyczepionej do ściany
obok ramy i odczytałam ją. Rosemary Anne zapisała
to na kopercie, którą wyciągnęła z torby. Zawsze
nosiła wielkie, bezkształtne torby z materiału,
które sama szyła, pękające w szwach od różności,
począwszy od książek, poprzez kosmetyki, aż po rachunki i paragony
ze sklepu spożywczego (których nigdy nie wyrzucała). Po jej śmierci zatrzymałam
parę owych toreb i wciąż ich używam, choć nie
wydaje mi się, by znalazła się wśród nich ta, którą miała przy sobie owego
dnia. Uszyła ją z denimu, a ja
nie przepadam za tym materiałem. Nawet dżinsy noszę bardzo rzadko.
– Po co to zapisujesz?
– Może któregoś dnia zechcesz sobie przypomnieć – odparła. – Kiedy coś
wywiera na nas tak silne wrażenie, powinniśmy dołożyć wszelkich starań, by o tym nie zapomnieć. Dobrze zatem sporządzić notatki.
– Ale skąd mam wiedzieć, co mogłabym chcieć zapamiętać,
a czego nie będę chciała sobie przypomnieć?
– Ach, to właśnie jest najtrudniejsze. – Rosemary przez moment obgryzała paznokieć kciuka. – To najtrudniejsze ze wszystkiego. Bo oczywiście nie
powinniśmy tracić czasu na notowanie wszystkiego, co nas spotyka, prawda?
– Oczywiście, że nie. –
Cofnęłam się od obrazu, nie odrywając od niego wzroku. Choć nie okazał się
oknem, nie stracił wcale przez to na urodzie i wyjątkowości. – To przecież byłoby strasznie niemądre.
– To byłoby strasznie niemądre, Imp. Marnowalibyśmy tak
wiele czasu, starając się nie zapomnieć niczego, że nigdy nie spotykałoby nas
nic wartego zapamiętania.
– Trzeba zatem być ostrożnym –
mruknęłam.
– Właśnie – zgodziła się.
Nie pamiętam nic więcej z owych
urodzin. Tylko prezenty, wycieczkę do RISD, i Rosemary
mówiącą, że powinnam zapisywać to, co pewnego dnia może okazać się dla mnie
ważne. Po zwiedzeniu muzeum musiałyśmy wrócić do domu. Na pewno był też tort
lodowy, bo zawsze taki robiła, aż do tego roku, gdy trafiła do szpitala. Ale
nie przyjęcie, bo nigdy nie urządzała mi przyjęć urodzinowych. Nigdy też ich
nie chciałam. Wyszłyśmy z muzeum, minął dzień i nadeszła północ, i nie
miałam już urodzin aż do dnia, gdy skończyłam dwanaście lat. Wczoraj sprawdziłam
w kalendarzu w sieci;
poinformował mnie, że następnego dnia, trzeciego sierpnia, przypadała
niedziela, ale nie mówi mi to zbyt wiele. Nigdy nie chodziłyśmy na msze, bo
matka odeszła z Kościoła rzymskokatolickiego i zawsze powtarzała, że lepiej, bym się trzymała z daleka od katolicyzmu, choćby po to, by oszczędzić mi
trudu ostatecznego odejścia.
– Nie wierzymy w Boga? – mogłam ją spytać w pewnym
momencie.
– Ja nie wierzę w Boga,
Imp. To, w co ty wierzysz, zależy od ciebie. Musisz
uważać i sama do tego dojść. Ja tego za ciebie nie
zrobię.
O ile, oczywiście, w ogóle doszło do takiej rozmowy. Tak mi się wydaje,
jestem niemal pewna, ale wiele z moich wspomnień
jest fałszywych, toteż nigdy nie mam pewności, w taką
czy inną stronę. Mnóstwo najciekawszych wspomnień najwyraźniej nigdy nie miało
podstaw. Po tym, jak zamknęli Rosemary u Butlera, a ja zamieszkałam z ciotką
Elaine w Cranston, i zostałam
tam, póki nie skończyłam osiemnastu lat, zaczęłam prowadzić dziennik, ale nawet
jemu nie mogę ufać. Na przykład, znalazłam całą serię wpisów dotyczących
wyprawy do Nowego Brunswicku, która – jestem niemal
pewna – nigdy się nie wydarzyła. Kiedyś wspomnienia
owych sytuacji, które nie istniały, mnie przerażały, ale stopniowo do nich
przywykłam. I nie dochodzi do nich tak często jak
kiedyś.
„To będzie historia o duchach”,
napisała, i ją właśnie tworzę. Napisałam już o duchach mojej babki, matki, i siostry
prababki, tej, która przechowywała w słojach martwe
zwierzęta opisane cytatami z Pisma Świętego.
Kobiety te są już teraz jedynie duchami i nawiedzają
mnie, tak jak inne duchy, o których dopiero
napiszę. Tak jak widmo szpitala Butlera, stojącego obok cmentarza Swan Point.
Tak jak zaginiony ojciec. Jednakże przede wszystkim nawiedza mnie „Tonąca
dziewczyna” Phillipa George’a Saltonstalla, którą z pewnością
bym sobie przypomniała, nawet gdyby matka nie zadała sobie owego dnia trudu i nie zapisała notatki na kopercie.
Duchy to wspomnienia, które są zbyt silne, by dały się
zapomnieć na dobre, powracające echem poprzez lata i niedające
się rozmyć strumieniowi czasu. Nie przypuszczam, by Saltonstall, kiedy malował
„Tonącą dziewczynę” niemal sto lat przed tym, nim ujrzałam ją po raz pierwszy,
zastanowił się choć przez chwilę nad wszystkimi ludźmi, których mogłaby
nawiedzać. To zresztą kolejna cecha duchów, i to
bardzo ważna – trzeba uważać, bo nawiedzenia są
zaraźliwe. Nawiedzenia to memy, zgubne zwłaszcza w przypadku
zarażenia, społeczne choroby niepotrzebujące nosiciela w postaci
bakterii czy wirusa i przekazywane na tysiące różnych
sposobów. To może być książka, wiersz, piosenka, bajka na dobranoc, samobójstwo
babki, układ tańca, kilka klatek filmu, diagnoza schizofrenii, śmiertelny
upadek z konia, wyblakłe zdjęcie, albo historia,
którą opowiadamy córce.
Albo obraz wiszący na ścianie.
Jestem niemal pewna, że Saltonstall próbował w istocie jedynie pozbyć się własnych duchów, gdy malował
nagą kobietę stojącą w wodzie na tle lasu. Zbyt
często ludzie popełniają błąd, próbując posłużyć się swą sztuką, by uchwycić
ducha, a zamiast tego jedynie zarażają nim
niezliczone osoby. Zatem Saltonstall udał się nad rzekę Blackstone i zobaczył tam coś – coś, co
się tam stało, co nie dawało mu spokoju. Później próbował przegnać to
wspomnienie w jedyny znany mu sposób – malując. Prowokując ten mem, nie kierował się
złośliwością, tylko desperacją. Czasami nawiedzani ludzie osiągają etap, gdy
albo uda im się przegnać duchy, albo też duchy ich niszczą. Co jeszcze gorsze,
próby wywleczenia duchów i zamknięcia ich gdzieś,
gdzie nie mogą nas już ranić, zwykle się nie udają. Myślę, że w ten sposób jedynie je rozpowszechniamy. Tworzymy kopie,
przekazujemy mikroskopijną cząstkę zjawy, ale większość z nich
pozostaje wkopana w nasz umysł tak głęboko, że nie
da się ich usunąć.
Rosemary nigdy nie próbowała nauczyć mnie wierzyć w Boga bądź grzechy, niebo i piekło,
a moje własne doświadczenia nie poprowadziły mnie
tą drogą. Nie sądzę, bym wierzyła nawet w duszę.
Ale to nie ma znaczenia. Bo wierzę w duchy.
Naprawdę, naprawdę, naprawdę wierzę w duchy, jak
powiedziałby Tchórzliwy Lew. Jasne, jestem wariatką i muszę
łykać pigułki, na które mnie nie stać, by uniknąć szpitala, ale nadal wszędzie
gdzie spojrzę, kiedy patrzę, widuję duchy, bo gdy raz zacznie się je widzieć,
to już przepadło. Najgorsze jest jednak to, że kiedy przypadkiem bądź celowo
zaczynamy je dostrzegać, dokonujemy przeskoku myślowego, który pozwala je nam
rozpoznawać, a wówczas i one
zaczynają nas widzieć. Patrzymy na obraz wiszący na ścianie i nagle on wydaje nam się oknem. Tak bardzo przypomina
okno, że jedenastolatka próbuje sięgnąć przez niego na drugą stronę. Ale okna
mają pewną niefortunną cechę: większość z nich
działa w obie strony. Pozwalają nam wyglądać, ale
też pozwalają wszystkiemu, co przechodzi obok, zaglądać do środka.
Trochę się jednak zapędziłam. Co oznacza, że muszę się
zatrzymać i cofnąć, odkładając na bok całe to
liryczne ględzenie o memach, duchach i oknach, przynajmniej na razie. Muszę wrócić do owej
lipcowej nocy, gdy jechałam wzdłuż rzeki Blackstone, niedaleko miejsca, które
natchnęło Saltonstalla do namalowania „Tonącej dziewczyny”. Do nocy, kiedy
spotkałam syrenę nazywającą się Eva Canning. Ale też do innej nocy, śnieżnej
listopadowej nocy w Connecticut, gdy jechałam przez
las wąską asfaltową szosą i natknęłam się na
dziewczynę, będącą tak naprawdę wilkiem i być może
tym samym duchem, co Eva Canning, dziewczynę, która natchnęła innego artystę,
innego nieboszczyka, niejakiego Alberta Perrault, by spróbował uchwycić jej
podobiznę w swym dziele.
A gdy wcześniej wspomniałam o dziewczynie, która znosi wszystkie moje dziwaczne
schizy... To było kłamstwo, bo opuściła mnie niedługo po tym, gdy zjawiła się
Eva Canning. Ponieważ w końcu schizy stały się zbyt
odleciane. Nie winię jej za to, że mnie rzuciła, choć za nią tęsknię i bardzo chciałabym, by ze mną była. Właściwie jednak
chodzi o to, że to było kłamstwo: tylko udawałam,
że wciąż jest ze mną. A jak mówiłam, pisanie tego
wszystkiego nie ma najmniejszego sensu, jeśli zdołam pomieścić tu tylko
kłamstwa.
Zatem muszę się pilnować.
I starannie dobierać słowa.
W istocie uświadamiam sobie, że
bardzo szybko i niespodziewanie odkrywam, że
próbuję opowiedzieć samej sobie historię w języku,
który muszę po drodze wynajdować. Jeśli będę leniwa i za
bardzo się skupię na tym, jak ktoś inny – ktokolwiek
inny – by ją opowiedział, efekt okaże się
idiotyczny. Na sam widok i dźwięk będę przerażona,
zawstydzona. Albo też przerażona i zawstydzona, i wtedy się poddam. Schowam ten maszynopis w nieużywanej walizce pod łóżkiem i nigdy
nie dotrę do miejsca, które arbitralnie miałoby okazać się końcem. Nie, nawet
nie końcem, lecz ostatnią stroną, którą zapiszę, nim przestanę opowiadać tę
historię.
Muszę uważać, tak jak powiedziała Rosemary. Muszę przerwać i cofnąć się o krok.
***
Tonaca dziewczyna dostepne od 2014 01 15 - porównaj ceny w Nokaut.pl
Swietne. Wlasnie zamierzałam "Tonaca dziewczyne" zdobyc i przeczytać, wiec tym bardziej ciesze się, ze warto.
OdpowiedzUsuńA ja cieszę się, że ten fragment komuś się do czegoś przydał, bo przecież "Szczyt przyjemności dają nam przecież fragmenty" Thomas Bernhard "Dawni mistrzowie" :)
Usuń,,Patrzymy na obraz wiszący na ścianie i nagle on wydaje nam się oknem" - jestem schizofreniczką, wszędzie widzę takie okna ;-))
OdpowiedzUsuńE tam, chciałabyś :) Schizofrenia to straszna choroba, widzisz różne osoby, słyszysz głosy, boisz się ludzi, masz różne urojenia. Polecam "Piękny umysł" z Rusellem Crow'em, jesli jeszcze nie widziałaś, poruszający obraz geniusza, ktory zachorował na schizofrenię.
UsuńOdpukać z tą schizofrenią, brrr...
Usuń,,Piękny umysł" widziałam. Bardzo dobry film i świetna rola.
No i przez Ciebie kupiłam tę książkę ;). Swoją drogą, ma świetną okładkę.
OdpowiedzUsuńCzuję się trochę winny, przepraszam :) Ale, jak można się zorientować po zamieszczonym przeze mnie fragmencie, było warto.
UsuńOwszem :) fragment wciagnal.
Usuń