sobota, 18 stycznia 2014

"Chętnie przyjmę, że nie jestem całkiem normalny"

Ze Stanisławem Lemem rozmawia Tomasz Fiałkowski.

"— Kiedy czyta się „Wysoki Zamek”, książkę o pańskim dzieciństwie, wchodzi się w obszar poza czasem i historią. Nie ma prawie odbicia wydarzeń zewnętrznych, jest zamknięty świat pasji dziecięcego bohatera. Czy to cecha właściwa odbiorowi rzeczywistości przez dziecko, czy tez pańska szczególna właściwość?
 
— Chętnie przyjmę, że nie jestem całkiem normalny. Opowiem anegdotę — późna sprawa, ale rzuca światło wstecz. Kiedy mój syn studiował fizykę w Princeton — spędził tam cztery lata — utrzymywałem z nim dość intensywną korespondencję. I on się skarżył matce w liście, że ojciec, zamiast pisać o swoim życiu wewnętrznym albo pytać o jego nastroje, pisze o galaktykach, o czarnych dziurach, o zakrzywieniu przestrzeni. Żona moja odpowiedziała mu: życiem wewnętrznym twojego ojca są właśnie czarne dziury i galaktyki. I naprawdę tak jest.
 

Tak jest też z moimi wynalazkami opisanymi w Wysokim Zaniku — a nie przyznałem się tam do wszystkiego, nie chcąc robić wrażenia, że się chwalę. Naprawdę wynalazłem mechanizm różnicowy, nie wiedząc, że jest już znany; parokrotnie w podobny sposób odkrywałem Amerykę. Stwarzałem też rozmaite zwierzęta. Nie konkurowałem z Panem Bogiem, tylko po prostu wymyślałem je, rysując w specjalnych zeszytach; wszystko to robiłem skrycie. I królestwo legitymacyjne z Zamku jest najświętszą prawdą, rzeczywiście stworzyłem je jako chłopiec, chociaż Sadkowski bodaj napisał, że to jakaś blaga. Nasze gimnazjum nosiło numer 560; przedtem było to Drugie Gimnazjum imienia Karola Szajnochy. Cyfry na naszych tarczach zrobione były z cienkich srebrnych nitek, i ja naprawdę tymi nitkami zszywałem swoje legitymacje. Miałem oczywiście kolegów, grałem z nimi w piłkę nożną, ale najważniejsze było moje życie wewnętrzne, którego z nikim właściwie nie dzieliłem. Nie miałem aż do samej matury żadnego romansu chłopięcego. Naturalnie spotykałem się z dziewczętami, chociaż wtedy nie było jeszcze koedukacji, ale — jak dziś przypuszczam — odstraszałem je, opowiadając im o gwiazdach. Inaczej nie umiałem, a gwiazdami interesowałem się bardzo.



Latem jeździłem przeważnie w góry. Moja najmłodsza ciotka wyszła za nauczyciela gimnazjalnego. Żeby dorobić, co roku wynajmowała w Sokolem albo w Worochcie dom na cały okres wakacji i prowadziła w nim pensjonat dla młodzieży. Jeździłem tam i ja; rodzice byli radzi, że znajduję się pod opieką. Opieka polegała głównie na tym, że dostawałem podwójną leguminę, poza tym nikt się mną nie interesował. To było wspaniałe: Prut, wyprawa na Howerlę. Słyszałem legendy o żmijach, które na Howerli żyć miały w wielkiej obfitości, ale daremne były moje poszukiwania — żadnej nie udało się znaleźć. Silne wrażenie zrobiła na mnie też pewna przejażdżka. Ogromna część Czarnohory była wtedy własnością barona Groedla. Prowadzono wyrąb lasu i pnie ostrugane ściągano kolejką wąskotorową. Kiedy ta kolejka wyjechała na górę, siadało się obok hamulcowego i zjeżdżało w dół stromymi serpentynami. Strasznie mi się to podobało. Krajobrazy w Karpatach były niezmiernie urokliwe, i tam powstały moje pierwsze wiersze — trudno sobie wyobrazić gorsze. „Nad górami zaś wynika szczyt Jawornika” albo historia o „wodospadziku—wodogrzmociku” i temu podobne okropności, które potem starannie przed światem ukryłem.
Nawet kiedy jako szesnastolatek byłem w Delatynie na obozie przysposobienia wojskowego — opisuję ten obóz w Wysokim Zamku — i po osiemnastu chłopa spaliśmy w namiotach, też się właściwie z nikim bliżej nie zaprzyjaźniłem. Jako podoficer dyżurny, nosiłem kolegom na przemian smalec, masło lub marmeladę. Przedwojenna marmelada była pakowana w pudełka z cienkiej jakby dykty, jabłkowa, pyszna i bardzo twarda. Kiedy się przychodziło do sierżanta sztabowego, odkrawał najpierw gruby kawałek dla siebie; ja w ślad za nim odkrawałem sobie kawałek nieco cieńszy i pozostałą część dopiero przekazywałem dalej. Uważałem, że mi się to należy, skoro jestem podoficerem służbowym. Karabiny mieliśmy poaustriackie, lebele z 1890 zdaje się roku, zupełnie rozkalibrowane; strzelało się na manewrach ślepakami. Pamiętam, że raz zerwali nas o czwartej rano — to było w lipcu — i świat wydał mi się cudowny, obiecywałem sobie, że częściej postaram się go takim oglądać. Po powrocie do domu opowiedziałem o tym ojcu, a on na to: — Wiesz, nas też na manewrach zbudzono kiedyś o czwartej i też postanowiłem sobie, że często będę w przyszłości wstawał o tej cudownej porze — nigdy jednak tego postanowienia nie zrealizowałem…"


Produkt dzieła lema - porównaj ceny w Nokaut.pl

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz