środa, 1 stycznia 2014

Bullshit Mountains, czyli krytyk zawsze ma rację



 AS z rękawa: Na przełęczach Bullshit Mountains 

Przyznam, że choć zdecydowanie lepiej odpoczywam przy lekturze zwykłej, uczciwej beletrystyki, zdarza mi się wcale często zajrzeć do czegoś, co napisał krytyk. Lubię sobie czasami poczytać o tzw. metodzie, względnie sprawdzić, co krytyk za metodę uważa. I zabawię się czasem, moi kochani, po stokroć lepiej, niż przy beletrystyce.

Przekonuję się, że sporo racji jest w stwierdzeniu jakoby krytyk to nic innego jak pisarz, który częściowo lub całkowicie utracił zdolność do samodzielnej kreacji. Jeśli krytyk patrzy w ścianę, w niebo lub na ukwieconą łąkę, w głowie ma on totalny wakuum. Jeśli jednak rzuci okiem na cudzy tekst, momentalnie doznaje przypływu natchnienia i zaczyna eksplodować feeriami elokwencji. 

Popisowym numerem krytyka jest, ma się rozumieć, analiza cudzego tekstu na okoliczność występowania w tymże tzw. bullshitów, czyli przykładów łamania kanonów narzuconych jeżeli nie przez "prawa natury i materialnego świata", to przez najzwyklejszy zdrowy rozsądek.

Zrobiłem sobie ostatnio powtórkę z klasyki. Lem, "Fantastyka i futurologia". Sięgając od razu do miejsc zaznaczonych przed laty zasuszonymi bratkami, chichotałem, gdy Arcymistrz robił wała z Jacka Vance'a, który w powieści "Blue World" próbował wmówić czytelnikowi, że z wodorostów można sporządzić akumulatory a z gąbek prądnice. Choć znam się na akumulatorach jeszcze mniej, niż na wodorostach, gotów jestem zgodzić się z Arcymistrzem - Vance popełnił tęgi lapsus. Fantazja poniosła go niby spłoszony koń i zaniosła na przełęcze Bullshit Mountains.

Ale zdziebko dalej Arcymistrz kpi sobie z Philipa Jose Farmera i jego "Kochanków". Dla tych, którzy nie pamiętają: Farmer opisuje w "Kochankach" pozaziemską istotę, Lalithę, wielce skłonną do uprawiania miłości z Ziemianinem, niejakim Halem Yarrow. Lalitha ma zaś taką właściwość: poczyna (t.j. zachodzi w ciażę) wyłącznie wtedy, gdy w momencie orgazmu patrzy partnerowi w oczy. Ha, ha, drwi Arcymistrz, toż to bullshit nad bullshitami, bullshit, który ma wszystkie bullshity pod sobą. Istnieje ze dwadzieścia przyczyn, które coś podobnego wykluczają, dla których coś takiego jest naukowo i fizycznie niemożliwe - choćby prosty fakt, że taki mechanizm poczynania, wykształcony ewolucyjnie, musiałby uwzględniać protohominidalne zachowania (t.j. pozycje) seksualne, a mianowicie prehistoryczny obyczaj chędożenia od zadu, któren to sposób naukowo zwie się "a posteriori". Lalitha, drwi Arcymistrz, chcąc patrzeć partnerowi w oczy, musiałaby używać lusterka wstecznego. Uahahahaha!



Podobna szkoła wytykania bullshitów, zwana "naukowo-dowcipną", znalazła wielu współczesnych naśladowców. Wspomnieć jednak trzeba o jeszcze jednaj szkole, równie klasycznej co popularnej - o szkole "naukowo-niedowcipnej". Za ojca tejże uznałbym niejakiego Witalija Siewastianowa, autora przedmowy do almanachu "Fantastika 79" ("Mołodaja Gwardia", 1979). Tamże towarzysz Siewastianow surowo gani młodych fantastów radzieckich za pisanie nielogicznych, nienaukowych bzdur, w szczególności zaś za to, że lokują akcję swych utwrów na Zachodzie. Mało tego - piszą o współpracy radzieckich i AMERYKAŃSKICH naukowców i kosmonautów. Ten, kto pisząc o przyszłości sugeruje, że będą wtedy jeszcze istniały jakieś Stany Zjednoczone, woła Siewastianow, ten grzeszy przeciw logice,nauce i rozsądkowi, albowiem tylko patrzeć, jak w Stanach zapanuje komunizm - jest to równie oczywiste jak to, że z glonów i gąbek nie da się zrobić elektrowni.

Z powyższego wynika oczywisty fakt - krytyk zawsze wie lepiej. Krytyk wie, z czego robi się prąd elektryczny, kto kogo i w jakiej konfiguracji winien chędożyć, co będzie z Polską za lat dwieście a z całym światem za lat tysiąc. A autor, który się wychyli i rozfigluje w fantazji, jest wałem i bałwanem.

I to jest prawda. Ale jest pewien szkopuł: krytyków jest wielu i są oni niemożliwie wręcz rozproszeni. Nie ma sposobu, by dogodzić wszystkim. Farmer, Vance, Simak, Sheckley, Leiber i Ellison byli obsypywani "Nebulami" i pochwałami, ale Siewastianow i jego koledzy wieszali na nich psy, bo autorzy wymienieni wychodząc w fantastyczną przyszłość za cholerę nie widzieli tam komunizmu, a wręcz przeciwnie. Ergo: łamali święte, naukowe prawa, rządzące rozwojem formacji społeczno-politycznych. A Farmer, w szczególności, nie wiedział, jakie prawa rządzą chędożeniem.

A ja, gdy już jestem przy głosie, pozwolę sobie na małą uwagę: W powieści "The Lovers" Farmer pisze o miłości. O uczuciu. I napluć mi na protohominidalne techniki chędożenia. Bo dla mnie miłość to patrzenie sobie w oczy - również in actu et in orgasmo. Farmer nie jest może naukowy, ale umie podkreślić siłę uczucia, bo patrzenie w oczy to może niezbyt protohominidalny, ale bardzo ludzki sposób artystycznego wyrażania miłości. Koniec uwagi.

Wiem, wiem, tak nie wolno. Bullshit to bullshit, uwagi są tu nie na miejscu. Krytyk zawsze ma rację. Trzeba pisać logicznie i naukowo. O tak: "Nie widziałam cię już od miesiąca. I nic. Jestem może bledsza, trochę śpiąca, trochę bardziej milcząca... bo tak mi brakuje orgazmu, który najłatwiej osiągam w pozycji coitus a tergo habitus in genua, bo wówczas mam irritatio magna parietis posterioris vaginae, feminae genibus et cubitus sustentae etiam clitoris irritatur. Lecz widać można żyć bez powietrza!"

Prawda, że ładnie? I naukowo bez zarzutu, co potwierdzi każdy ginekolog. 


Andrzej Sapkowski 

Nowa Fantastyka 142/1994


2 komentarze: