środa, 3 lipca 2013

"Wokoło mnie nic, tylko wir nudy i beznadziejności"

24 stycznia 1915

Z F. w Podmokłym. Uważam za niemożliwe abyśmy się kiedyś połączyli, brak mi jednak odwagi, by to jej wyznać, i w rozstrzygającej chwili samemu sobie. Toteż zbyłem ją raz jeszcze pociechą — idiotycznie, każdy bowiem dzień postarza mnie i czyni bardziej strupieszałym. Powtarzają się dawne bóle głowy, gdy próbuję zrozumieć to, że ona cierpi, a równocześnie jest spokojna i wesoła. Nie powinniśmy wzajemnie zamęczać się ponowną, obszerną pisaniną, byłoby najwygodniej przejść nad tym spotkaniem niby nad faktem oderwanym; lub wierzę — być może —w to, że tutaj się wyzwolę, i będę żył z pisania, i wyjadę za granicę lub dokądkolwiek i będę żył potajemnie z F.? Bo i tutaj nie znaleźliśmy w sobie zupełnie żadnych zmian. Każde z nas mówi sobie po cichu, że druga część dwugłosu jest nieczuła i bezlitosna. Ja — nie przestanę ani trochę rościć sobie pretensji do życia pełnego fantazji, nastawionego wyłącznie na moją pracę — ona, głucha na wszelkie nieme prośby — pragnie przeciętności, komfortowego mieszkania, zainteresowania się fabryką, obfitego jedzenia, wysypiania się od godziny jedenastej wieczorem, opalonego pokoju i nastawia na właściwą minutę mój zegarek, spieszący od ćwierć roku o półtorej godziny. I ona ma rację i miałaby nadal rację; tak, racja jest po stronie F., kiedy poprawia mnie, gdy zwracam się do kelnera: „Przynieś pan gazetę, aż będzie przeczytana”, a ja nie mogę sprostować niczego, gdy mówi o „indywidualnym charakterze” (wymówić można to tylko skrzypliwie), co dotyczy zamierzonego urządzenia mieszkania. F. nazywa obie moje starsze siostry „deskami”, o najmłodszą z nich nie pyta wcale, nie pyta też prawie wcale ani w sposób wyczuwalny nie interesuje się moją pracą. Tak wygląda jedna strona medalu. Ja sam niezdolny jestem i wyjałowiony jak zazwyczaj, nie powinienem mieć czasu na zastanawianie się nad czym innym prócz pytania, czemu się to dzieje, że ktoś ma ochotę pomacać mnie piątym palcem. W krótkich odstępach czasu owiałem trzykrotnie ludzi tym wystygłym oddechem. Tych ludzi z Hellerau, rodzinę R. w Podmokłym i F. F. powiedziała: „Jak rozsądni jesteśmy tutaj oboje”. Milczałem, jak gdyby mój zmysł słuchu został wyłączony w momencie tej sentencji. Przez dwie godziny byliśmy sami w pokoju. Wokoło mnie nic, tylko wir nudy i beznadziejności. Nie przeżywaliśmy z sobą dotychczas ani jednej dobrej chwili, w czasie której odetchnąłbym swobodnie. Słodyczy płynącej ze stosunku do kochanej kobiety, jaką odczuwałem w Zuckmantel i W Rivie — słodyczy tej nie znałem w odniesieniu do F. nigdy, chyba tylko w listach, ograniczając się do niezmiernego podziwu, uległości, współczucia, rozpaczy i pogardzania samym sobą. Czytywałem jej też to i owo, niemile obijały się zdania jedno o drugie; żadnego kontaktu ze słuchaczką, która przymknąwszy powieki i leżąc na kanapie, wchłaniała bez słowa treść. Półgłośna prośba o pozwolenie zabrania i przepisania rękopisu. Przy opowiadaniu o odźwiernym żywsza uwaga i bystrzejsza obserwacja. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę ze znaczenia tej noweli; F. również pojęła ją jak należy, co nie przeszkadza, że potem godziliśmy w nie z gruba ciosanymi uwagami, czemu ja dałem początek. Trudności, na jakie napotykam, rozmawiając z ludźmi —na pewno dla ludzi tych niepojęte — mają źródło w tym, że moja myśl, lub trafniej treść mej świadomości, jest zupełnie mglista; że w tym wszystkim — jeśli chodzi tylko o mnie — spoczywam spokojnie i czasem zadowolony z siebie; a tymczasem rozmowa z ludźmi wymaga pointy, podtrzymania i powiązania, więc rzeczy, których mi brak. Nikt nie zechce przebywać ze mną w oparach mgły, a gdyby nawet zechciał, to nie potrafię przepędzić mgły z czoła, między dwojgiem ludzi ona zresztą rozwiewa się i nicestwieje. F. bardzo nakłada drogi, jadąc przez Podmokły, fatyguje się zdobywaniem paszportu, musi ścierpieć mnie po nie przespanej nocy i na domiar złego jeszcze wysłuchać prelekcji, a wszystko to jest nonsensem. Czy cierpi z tego powodu, tak jak ja? Na pewno nie, nawet przyjąwszy jednakową wrażliwość. Nie ma w niej przecież poczucia winy. Moja diagnoza była trafna i przyznano jej rację: każde z nas kocha swego partnera takim, jakim on jest. Ale będąc sam taki, jaki jest, wie dobrze, że z partnerem swoim nie potrafi żyć. Duet: dr W. stara się mnie przekonać, że F. jest warta nienawiści, zaś F. stara się mnie przekonać, że W. jest wart nienawiści. Wierzę obojgu i kocham lub staram się kochać oboje.

Franz Kafka "Dziennik".

1 komentarz:

  1. Nietuzinkowy tekst. Podoba mi się.
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń