czwartek, 11 kwietnia 2013

"Wycie, Emfaza, Hiperbola. Bądźmy rozpasani!"


"Nic dziwnego, że kiedy zaczął pisać (a zaczął niemal tego samego dnia, w którym zechciał wreszcie poznać litery), wszystko, co wyszło spod jego pióra, musiało zostać poddane próbie głosu - każdy tekst musiał przejść przez gueuloir, czyli zostać śpiewnie wyryczany w zaciszu gabinetu, inaczej nie istniał. 'Żeby sprawdzić swoje zdania, [Flaubert] 'wywrzaskiwał' je, [siedząc] sam przy stole, i nie był z nich zadowolony, dopóki nie przeszły przez jego 'wycie' z taką muzyką, z jaką chciał. W Croisset ta metoda była dobrze znana, służba wiedziała, że ma nie przerywać mu pracy, kiedy słyszy, jak pan krzyczy' - opowiadał Zola w 'Wiestniku Jewropy' zdumionym Rosjanom.

Naturalnie bracia Goncourt również poczynili stosowny zapis o 'metodzie' Flauberta, zrobili to jednak - swoim zwyczajem - w tonie chłodnym i niechętnym, jak przystało na notatkę o kolejnym dziwactwie nienormalnego kolegi. 'Mówi nam o swojej manii [...] namiętnego deklamowania powieści w miarę postępów pracy, kiedy wydziera się tak bardzo, że musi opróżniać pełne dzbanki wody, upaja się swoim krzykiem tak głośnym, że wprawia w drżenie metalowy półmisek podobny do tego, który ma tutaj [w Paryżu], do tego stopnia, że pewnego dnia w Croisset poczuł, jak w żołądku rośnie mu coś ciepłego i bał się, że zacznie pluć krwią' - głosi koślawy donos zamieszczony w Dzienniku braci pod datą 7 kwietnia 1861 roku.

Plucie krwią to nie przesada, metoda Flauberta naprawdę była metodą ekstremalną - 'Pan' krzyczał ile sił w płucach całymi godzinami i mocno nadwyrężał sobie przeponę, a także pozostałe mięśnie klatki piersiowej i brzucha oraz gardło.

Bywało, że ryczał w nocy, stojąc w otwartym oknie swego domu w Croisset w samej tylko koszuli. 'Jest
pierwsza nad ranem. Nie wiem, jak to możliwe, że klatka piersiowa jeszcze mi nie pękła, skoro od czwartej wyję bez przerwy. Zdecydowanie muszę mieć płuca otoczone potrójną warstwą spiżu' - chwalił się w liście do Bouilheta pewnej lipcowej nocy w roku 1852. 'Ochrypłem zupełnie, bo przez cały wieczór przesadnie krzyczałem przy pracy, jak to mam w zwyczaju - zwierzał się Louise Colet pod koniec kwietnia 1853 roku. - Niech mi nie mówią, że nie uprawiam żadnych ćwiczeń, bo czasami tak się przy tym zmęczę, że starcza mi to, kiedy kładę się spać, za dwie albo trzy mile zrobione pieszo'. Do Caro, w sierpniu 1876 roku, zwracał się w konwencji makabrycznej: 'Nadal wyję jak goryl w ciszy gabinetu i nawet dzisiaj czuję w plecach czy raczej w płucach ból, który nie ma innej przyczyny. Pewnego dnia rozerwę się jak pocisk. Znajdziecie moje flaki na stole'. Czasami krzyczał z czystej radości: 'Samotność upaja mnie jak alkohol - pisał do Ernesta Feydeau. - Ogarnia mnie szalona wesołość, bez powodu, i ryczę sam jeden w imieniu wszystkich lokatorów, mało pierś mi nie pęknie'. Czasem znów dla uśmierzenia samotności. 'Nie wychodzę - zdawał sprawę ze swojego położenia Jules'owi Duplan. - Nie widuję nikogo, solidnie dorzucam do pieca i mącę echa swojej samotności swoimi rykami, frenetycznymi i nieprzerwanymi'.

O tekście, który uważał za udany, miał do powiedzenia tylko to, co o ostatniej z Trzech baśni napisał w liście do Turgieniewa: 'Herodiada nadaje się na porządne rykowisko, bo przecież, w gruncie rzeczy, tylko to się liczy: Wycie, Emfaza, Hiperbola. Bądźmy rozpasani!'. To samo, tylko znacznie bardziej powściągliwie, wyraził w przedmowie do wierszy Bouilheta [...]: 'Proza [...] - pisał tam - powinna [...] dać się przeczytać na głos. Źle napisane zdania nie wytrzymują takiej próby; uciskają pierś, zakłócają bicie serca i przez to znajdują się na zewnątrz warunków życia'".

Renata Lis, Ręka Flauberta, Wydawnictwo Sic!, Warszawa 2011, s. 212-214.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz