wtorek, 23 kwietnia 2013

"Tyrmand nie był bikiniarzem"

Leopold Tyrmand

Dla jednych był moralnym drogowskazem czasu PRL-u, inni uważali go za niepoważnego bikiniarza. O tym, kim naprawdę był Leopold Tyrmand, rozmawiamy z Mariuszem Urbankiem, autorem książki "Zły Tyrmand", w której o popularnym pisarzu opowiadali autorowi ludzie wcześniej sami sportretowani na łamach "Dziennika 1954" i innych książek Tyrmanda (m.in. Agnieszka Osiecka, Irena Szymańska, Stefan Kisielewski, Zygmunt Kałużyński i Szymon Kobyliński).

Beata Gigiel: Jedni nazywali go wzorem elegancji, inni mawiali, że ma fryzjerczykowaty wygląd– napisał pan w swojej książce "Zły Tyrmand" o ikonie Warszawy.
 

Mariusz Urbanek: Ikonie Warszawy lat 50. Zygmunt Broniarek powiedział mi, że w czasach, kiedy nie było jeszcze telewizji, on cieszył się popularnością wręcz telewizyjną. Kiedy szedł Alejami Jerozolimskimi albo Nowym Światem, wiadomo było, że to właśnie idzie Leopold Tyrmand – człowiek od jazzu i kolorowych ciuchów.
 
I skarpetek w paski, które stały się niemal jego znakiem firmowym.
 

Jest w różnych opowieściach o Tyrmandzie sprzeczność - czy był, jak mówią jedni, bikiniarzem, czy, jak chcą inni, ubierał się w sposób elegancki i stonowany. Choć w tym stonowaniu jego legendarne kolorowe skarpetki wyróżniały się jeszcze bardziej. To było wyzwanie rzucone ustrojowi i wszechogarniającej szarzyźnie. Mówiło się, że jeżeli przy stole siedzi siedmiu facetów i sześciu z nich jest ubranych w szare garnitury z samodziałowego materiału, który został właśnie rzucony do MDM-u, natomiast siódmy wygląda na ich tle jak kolorowy paw – to tym siódmym jest właśnie Leopold Tyrmand. Ja jestem przekonany, że on był naprawdę bardzo elegancko ubrany. Takie są świadectwa osób mu bliskich. Tych, które znały go nie tylko z anegdoty, albo marzyły, żeby choć raz napić się z Tyrmandem wódki, ale jego przyjaciół i związanych z nim kobiet. A one przecież wiedziały, jak się ubierał. Zresztą poświadczają to zdjęcia. Bikiniarza próbowali zrobić z niego ci, którzy zazdrościli mu barwności, luzu, a także młodych i pięknych dziewczyn, wpatrzonych w Tyrmanda jak w obraz. Był raczej arbitrem elegancji niż bikiniarzem.
 
Elegancki, ale ekscentryczny i chimeryczny, potrafił nagle zerwać kontakty z najlepszymi i najwierniejszymi przyjaciółmi.
 

Był bardzo wymagający. Chyba nie pasował do czasów, które nastały po 1945 roku. Jego elegancja to nie była wprawdzie elegancja Starszych Panów – Wasowskiego i Przybory – ale Tyrmand pielęgnował wiele z przedwojennych obyczajów. Oczekiwał, że ludzie będą punktualni, będą odpowiadali na korespondencję i będą przestrzegali reguł kindersztuby. Potrafił być rzeczywiście bezwzględny. Jeżeli ktoś naruszył dobre obyczaje, to, jak Witkacy, był przez Tyrmanda przesuwany na liście przyjaciół z pozycji siódmej na np. dziewięćdziesiątą trzecią. Tyle, że on nie informował nawet o tym zainteresowanego. Po prostu nagle ktoś zauważał, że dawny przyjaciel jest dla niego bryłą lodu. 
 
Najdłużej przetrwała jego przyjaźń ze Stefanem Kisielewskim.
 

Byli sobie bardzo bliscy już od połowy lat 40., kiedy spotykali się w Warszawie; później Kisiel wciągnął go do "Przekroju". Tyrmand stracił tę pracę po sytuacji prześmiesznej. Relacjonował mecz bokserski Polska-Związek Radziecki, który Rosjanie musieli oczywiście wygrać. Stronniczy sędziowie wbrew faktom typowali ich zwycięstwa, widownia wyła z wściekłości, wyzywała i zionęła nienawiścią do Rosjan, a Tyrmand napisał, że obiektywna i sprawiedliwa polska publiczność dała wyraz swojemu szacunkowi dla werdyktu. Ci, którzy wiedzieli, jak było naprawdę, słusznie odczytali to jako gryzącą drwinę i Tyrmand wyleciał z pracy. Posadę znalazł znów dzięki Kisielewskiemu, tym razem w "Tygodniku Powszechnym", gdzie byli razem do 1953 roku, kiedy pismo przestało wychodzić. Ich przyjaźń trwała aż do 1965 roku, kiedy Tyrmand wyjechał z Polski. Spotykali się systematycznie, Leopold był duchowym przewodnikiem dla syna Stefana Kisielewskiego, czyli słynnego pianisty Wacka z duetu Marek i Wacek. Po wyjeździe Tyrmanda do USA spotkania były rzadsze, ale istnieje gruby plik listów, świadczących, że temperatura tej znajomości była cały czas wysoka.
Mariusz Urbanek.html
Mariusz Urbanek/fot. Martyna Urbanek

Opisuje pan zaskakujący epizod z życia Tyrmanda... dopiero w 1967 roku, czyli już po wyjeździe, przyznał się, że w 1940 roku pracował w zajętym przez Rosjan Wilnie w redakcji "Komsomolska Prawda". Pisał tam sprawozdania sportowe i felietony.

I przez ćwierć wieku nie przyznawał się do tego. W "Kulturze" paryskiej napisał tylko, że pracował w okresie wileńskim w "Prawdzie", ale dopiero w latach 80. znaleźli się ludzie, którzy dotarli w archiwach do jego felietonów z tamtych lat. Zachowało się około 140 bardzo politycznych, ewidentnie prorosyjskich tekstów. Trzeba jednak pamiętać, że to był rok 1940. Rosjanie pojawili się w Wilnie po Litwinach, którzy byli dla przebywających tam Polaków znacznie gorsi. Polacy odetchnęli, okupacja rosyjska okazała się łagodniejsza od litewskiej. I właśnie wtedy zaledwie dwudziestoletni Tyrmand, co też nie jest bez znaczenia, pojawił się w "Komsomolskiej Prawdzie" i zaczął pisywać teksty wzywające do przyjaźni polsko-radzieckiej. Z dzisiejszego, inkwizytorskiego punktu widzenia, fakt absolutnie nie do przyjęcia. Czy wtedy można było tę postawę rozumieć? Moim zdaniem tak! A poza tym Tyrmand swoim późniejszym życiem odpokutował za wszystko, co wtedy pisał.

Kilka osób, z którymi pan rozmawia w swojej książce twierdzi, że jego "Dziennik 1954" był pisany ex post.

Dziś już wiadomo, że "Dziennik 1954" powstawał miedzy pierwszym dniem stycznia, a pierwszym dniem kwietnia 1954 roku. Henryk Dasko odnalazł i opublikował jego oryginał. Okazało się, że to, co poznaliśmy w latach 80., było wersją lekko podredagowaną. Jednocześnie okazało się, że nie jest prawdą to, co mówili ludzie niechętni Tyrmandowi, że nie mógł być w 1954 roku aż tak mądry i politycznie przenikliwy, by stworzyć tak bezlitośnie obnażającą wszystkie wady komunizmu analizę, jaka została zawarta w "Dzienniku 1954". Tymczasem okazało się, że Tyrmand był tak przenikliwy i jego analiza była prawdziwa.

Cezurą w jego życiu był "Zły" – książka, z której był bardzo dumny. Akcja niektórych współczesnych powieści np. kryminalnych rozgrywa się często w miejscach opisywanych przez Tyrmanda. W powieści "Uwikłanie" Zygmunt Miłoszewski "korzysta" z Tyrmanda. To pewien symbol, dowód, że autor "Złego" wciąż jest czytany.

To jest symbol i tamtej Warszawy, i tamtego ustroju. Pierwszy PRL-owski, socjalistyczny, ale zarazem prawdziwy kryminał. "Zły" był bestsellerem, po który stały kolejki dłuższe niż po szynkę i pomarańcze, które w tamtym ustroju nie występowały prawie w ogóle. To była też finansowa cezura w jego życiu, wreszcie mógł sobie pozwolić na wymarzony samochód. Zadawał szyku na ulicach Warszawy, spoglądając zza szyby na swoich ideologicznych przeciwników z partii komunistycznej, którzy kiedyś go niszczyli, a teraz musieli z zazdrością patrzeć, jak jedzie Marszałkowską srebrzystym oplem recordem. I to jeszcze z piękną młodą dziewczyną u boku. Wyobrażam sobie, że musiało to wzbudzać koszmarną zawiść.

Dzisiaj twórczość Tyrmanda przeżywa renesans. Organizowane są festiwale i wycieczki śladami "Złego". Ale w Internecie znalazłam sporo głosów rozczarowanych lekturą. Internauci piszą, że "Zły" to książka przereklamowana. To by oznaczało, że ta powieść nie wytrzymała próby czasu. Jak powinno się ją dzisiaj czytać?

Ta książka jak każda legenda bardzo trudno poddaje się weryfikacji. Ktoś, kto podchodzi do niej jak do sensacji w dzisiejszym rozumieniu – musi poczuć się zawiedziony. Przecież dziś takie słowa, jak przestępstwo, afera, gangster, mafia nabrały zupełnie nowego wymiaru. Od kryminału oczekuje się już czego innego. Dziś "Złego" warto czytać tak, jak czyta się powieści Marka Hłaski czy ogląda film "Niewinni czarodzieje" Andrzeja Wajdy. To jest po prostu kawał prawdy o Polsce lat 50. Natomiast nie jest to już powieść sensacyjna, która mogłaby trzymać w prawdziwym napięciu. To nie "Oficerowie" ani "Sfora". Dlatego są tak wielkie trudności z przeniesieniem "Złego" na ekran, mimo podejmowanych już kilkakrotnie prób. Nie można go zekranizować tak, jak został napisany, bo to by już nikogo nie poruszyło.

Czyli "Zły" jest tylko przewodnikiem po Warszawie, z którego czasem korzysta popkultura?

Dla ludzi, którzy są w Warszawie zakochani, przeterminowana i zwietrzała kryminalna fabułka jest nieistotna. Natomiast istotne są inwokacje, które przetykają poszczególne rozdziały – do warszawskich fryzjerów, taksówkarzy, warszawskich bram i redakcji, do warszawskiego bruku i kurzu. Widać, że Tyrmand kochał swoje miasto. Ta książka dzisiaj to przede wszystkim pomnik wystawiony Warszawie lat 50. I to Warszawie prawdziwej, która w latach 50- próbowała jeszcze przechować pamięć o czasach przedwojennych, a nie Warszawie Pałacu Kultury i pochodów pierwszomajowych.


Zły Tyrmand.html Tyrmand miał też ciekawy wrocławski epizod.

W 1948 roku przyjechał jako wysłannik "Przekroju" na Kongres Intelektualistów. Na początku wydawało się, że będzie to wydarzenie rangi światowej, ale szybko przemieniło się w propagandowe udowadnianie, że "nasz" ustrój jest lepszy od "ich" ustroju. W proteście przeciw takiemu podejściu część delegatów z państw zachodnich wyjechała. Tyrmand, wierny swoim poglądom, robił wywiady właśnie z nimi, co świadczyło o jego odwadze. Kiedy bardzo krytyczne przemówienie wygłosił Huxley, w kuluarach powstała wokół niego próżnia. Jedynym, który podszedł, aby przeprowadzić rozmowę, był właśnie Leopold Tyrmand.

Zabawną anegdotę o Tyrmandzie opowiada w pana książce Zygmunt Broniarek.

Ludowa Polska bardzo się wtedy chciała popisać przed światem, zgodnie ze staropolskim obyczajem - zastaw się, a postaw się. Delegaci na Kongres mogli korzystać z wszystkich restauracji i kawiarni w mieście nie płacąc, a podpisując jedynie rachunki. A w kartach było rzeczywiście wszystko, co tylko można było sobie wyobrazić, a jednocześnie nie było tego w sklepach. Tyrmand zapraszał więc znajomych do lokali, zamawiając najdroższe potrawy. Ktoś zapytał go w końcu, czy nie obawia się, co będzie, gdy ktoś przejrzy rachunki. Nie był przecież delegatem na Kongres, tylko akredytowanym dziennikarzem, więc nie miał prawa do konsumpcji za darmo. On spokojnie odpowiedział, że nic mu nie grozi, bo podpisuje rachunki jako Jerzy Borejsza, czyli sekretarz Kongresu, pomysłodawca, współorganizator i wszechmocny zarządca ówczesnej prasy.

Tyrmand był trochę ekscentryczny, lubił zwracać na siebie uwagę i najwyraźniej do dziś tak się dzieje, skoro napisał pan o nim już drugą książkę.

Ta książka jest bardzo zmienionym i rozszerzonym wydaniem książki "Zły Tyrmand" z 1992 roku. Praktycznie jest grubsza o prawie 70 procent – są w niej nowe rozmowy, fakty, dokumenty, anegdoty i listy Leopolda Tyrmanda. Jest m.in. rozmowa z Barbarą Hoff, z którą spotkałem się już przy pierwszym wydaniu, później jednak wycofała się z publikacji. Powiedziała, że jeszcze na to za wcześnie. I musiałem to uszanować. Przecież rozwodziła się z Tyrmandem w dramatycznym dla obojga czasie, kiedy on opuszczał Polskę. Teraz była już gotowa, żeby o nim mówić. Odświeżony i uzupełniony przez nią tekst, długi i bardzo jak sądzę szczery, znalazł się w tej książce.

A dla pana Tyrmand jest kimś szczególnym?

Podwójnie szczególnym, bo uczyłem się na Tyrmandzie prawdy o komunizmie. "Dziennik 1954" ukazał się po raz pierwszy w Londynie w 1980 roku, ja miałem z nim pierwszy kontakt w stanie wojennym, w wydanej w podziemiu książeczce, maleńkiej, z fatalnym drukiem. Przebijałem się przez tą książkę, bo była fascynująca. Dlatego, że Tyrmand tak głęboko analizował to, co nas wtedy otaczało. To był komunizm wzmocniony jeszcze przez stan wojenny, więc tym bardziej czytałem Tyrmanda z wypiekami na twarzy. Dochodził do tego wątek jego relacji z kobietami, przede wszystkim z nastoletnią Bogną, polską Lolitą. To przecież jedna z najpiękniejszych postaci polskiej literatury. Chyba tylko o Oleńce Billewiczównie i o Izabeli Łęckiej pisano równie pięknie, jak Tyrmand o Bognie. A poza tym to przez lekturę "Dziennika 1954" zacząłem nosić okulary, tak bardzo pogorszył mi się wzrok. Dlatego "Zły Tyrmand" to z jednej strony spłata długu za to, że to od Tyrmanda nauczyłem się nie mieć złudzeń na temat komunizmu, a z drugiej strony moja zemsta za to, że muszę nosić okulary.


Autor: Beata Gigiel/Polskie Radio Wrocław

Źródło: kulturaonline.pl

9 komentarzy:

  1. Wielkie dzięki za ten wpis! Potrzebowałam mentalnego "kopa na rozpęd", by sięgnąć po "Złego" i postaram się niedługo zdobyć tę książkę ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To tak jak ja. Podchodziłem już kiedyś do tej książki, ale zabierałem się do niej jak pies do jeża, a teraz wiem o co "kaman" :) Za to "Dziennik 1954" bardzo lubię, czytałem wiele lat temu w wersji ocenzurowanwej, i jak się okazuje z wywiadu, nieco podrasowanej, mam zamiar jeszcze raz w wersji oryginalnej.

      Usuń
  2. Chyba w drodze wyjątku poczekam na film Żuławskiego, zazwyczaj nie obejrzę, póki nie przeczytam, teraz po raz pierwszy mam ochotę zrobić odwrotnie. A książkę o książce na samym końcu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A ja najbardziej mam chęć właśnie na "Złego Tyrmanda" Mariusza Urbanka. Małe sprostowanie, to jest raczej biografia czy też książka wspomnieniowa o Tyrmandzie, aniżeli książka o książce, "Złym" Tyrmanda :) Przeważnie adaptacje literatury są gorsze niż ich pierwowzory, nie wszystko da się-przenieść na ekran. Jest takie powiedzenie, że "adaptacja filmowa jest jak kobieta, piękna nie jest wierna, a wierna przeważnie niezbyt piekna".

      Usuń
    2. No proszę, okazało się, że ja "Złego Tyrmanda zaczęłam czytać, tyle, że siedemnaście lat temu, i utknęłam, ale na pewno zrobię jeszcze i udane podejście. Falstart zaliczyłam też z "U brzegów jazzu" Tyrmanda, całkiem niedawno. Do trzech razy sztuka. Z tym Tyrmandem.

      "Zapędziłeś" mnie do Mirona, to może i z Leopoldem "zaskoczy" :)

      Usuń
    3. "Złego Tyrmanda" Urbanka, nie "Złego" Tyrmanda, jaka wielka różnica, a taki mały znaczek jak cudzysłów.

      Usuń
    4. Nikogo nie zmuszam do czytania, tylko zachęcam, ale kilka osób dzięki zamieszczonym na blogu fragmentom zmieniło swój pogląd na niektórych pisarzy, na bardziej pozytywny oczywiście :)

      Usuń
    5. W moim przypadku nie chodzi o zmianę poglądów tylko o wciśnięcie do "harmonogramu" jeszcze jednego nazwiska. A właściwie wciśnięcie nazwiska przed inne nazwiska, czyli roszady i przetasowania w tym "harmonogramie" ;)

      Usuń
    6. So many books, so little time. I tak nie przeczytam wszystkich książek, które chciałbym przeczytać :)

      Wiem jedno, gdyby nie "Dziennik 1954" i to kupiony przypadkowo, bo kolega polecał i sam nabywał, to nigdy pewnie nie przeczytałbym nic tego autora. Podobnie było z "Lolitą", trafiłem na tłumaczenie Stillera i wydanie z jego przypisami. Teraz, gdy czytam tlumaczenie Kłobukowskiego, to tak jakbym czytał inną książkę :)

      Usuń