wtorek, 2 kwietnia 2013

Karol Bukowski, Brzeska 4

Chgarles Bukowski
Że też wszystkiego o Los Angeles muszę dowiadywać się z trzech źródeł: z amerykańskich seriali, od Chandlera i od Bukowskiego. I mam coraz mniejszą ochotę pojechać do Ameryki, zwłaszcza do Kalifornii. Na serialowe salony mnie nie wpuszczą, czasy Chandlera przeminęły i prywatny detektyw nie jest już postromantycznym samotnikiem, a detektywów od bandziorów trudno odróżnić. A Bukowski...? Jaki z niego Amerykanin czy - niechby tylko po matce - Niemiec?! To jest zwykły Polak, który wzorem większości Polaków postanowił zrobić karierę w Ameryce. W dodatku był cwańszy od reszty i zrobił. Późno bo późno, ale zrobił. Z tym „późno”, tak sobie myślę, to była przemyślana strategia. Bo jakby zrobił wcześnie, to - znając jego upodobania - nie dożyłby swoich siedemdziesięciu paru lat. Dla tych, co picie i pisanie traktują zamiennie albo wręcz równolegle, bieda jest błogosławieństwem. Póki trzeba pisać, żeby można się było napić, wszystko jakoś idzie; i pijący, i literatura na tym wygrywają. Kariera (oczywiście w Ameryce) jest natomiast sytuacją, w której nie trzeba już pisać, żeby można było napić się do woli. Chwilami mam podejrzenie, że kariera jest podstępnym wymysłem konkurentów-abstynentów. Ale miało być o tym cwanym Polaku... 

No więc pewnie wyemigrował i było mu ciężko. Jako emigrantowi i jako pisarzowi. Wszystkim emigrantom i pisarzom jest ciężko. Tym pierwszym dlatego, że nie rozumieją, co się do nich mówi, tym drugim jest ciężko z powodów dokładnie odwrotnych. Bukowski był bystry i wiedział, że Ameryka została dokładnie opisana przez swoich amerykańskich pisarzy na długo przed jego przybyciem. W dodatku opisywana jest wciąż i najprawdopodobniej w przyszłości też. Żadnych szans w tej konkurencji, karty rozdane, etaty obsadzone, na fuchy załapali się kolesie z co egzotyczniejszych krajów, a ty, Bukowski, możesz co najwyżej zostać bohemą albo tyrać na poczcie. Bukowski, owszem, poszedł robić za listonosza, ale cały czas kombinował: Jak ty ze mną tak, Ameryko, to ja z tobą inaczej. Nie da się po dobroci, nie da się na siłę, to spróbujemy podstępem, nie przymierzając jak szewczyk Dratewka. I zaczął Bukowski opisywać Polskę. Prostymi słowami, prostymi zdaniami, wszak żaden z niego Nabokov, języka nauczył się w urzędzie pocztowym i wcale nie ma zamiaru udawać mądrzejszego niż jest, bo i tak by się wszyscy poznali. Ale żeby Amerykanie w ogóle chcieli czytać te jego historie, musiał posłużyć się wybiegiem. Amerykanie, jak wiadomo, interesują się tylko tym, co amerykańskie, resztę świata traktując jako nieszkodliwe dziwactwo. Sposób na to był genialny i prosty: całe to Los Angeles to jest najprawdopodobniej przechrzczony Ursus, Rembertów albo Pelcowizna, tyle tylko że trwa tam nieustanne lato stulecia, zamiast kiełbasy z rożna na Wileńskim je się hamburgery, a zamiast w nogę gra się w baseball. Ta plaża, na której Chinaski chce dać malcowi „gówno w czekoladzie”, to jest ten kawałek między Śląsko-Dąbrowskim a Gdańskim, oczywiście nie teraz, tylko dwadzieścia lat temu, gdy jeszcze działał bar Winniczek i po pierwszej szychcie w FSO siedziała tam cała załoga, a przynajmniej ci, co mieszkali na prawym brzegu Wisły, i małolaci mogli patrzeć z nienawiścią i podziwem na swoich zgredów, jak w lipcowym skwarze zalewają się w drobny mak, a im, małolatom znaczy, jeszcze nie wolno. Albo ta Lily Fischman... Przecież to jest Lilka Rybicka spod trzeciego, ta, która błyskała majtkami na trzepaku, a potem, rok albo dwa później, nie bała się z tym czy z tamtym iść na dzikie wysypisko do tego wraku starej dekawki i temu czy tamtemu zrobić... (patrz Z szynką raz, str. 121-122). Albo to tanie wino z braku szkła sączone ze słoika po dżemie. Albo ta polonistka (sorry, anglistka) w krótkiej sukience siedząca na biurku z nogą na nogę, albo ta matka, te wszystkie matki powtarzające nieodmiennie słowa pociechy - „ojciec jest zawsze sprawiedliwy”, albo pryszcze, albo trzepanie kapucyna, albo przepiękny dialog ze strony 78 i 79, albo... Można by tak w nieskończoność wynajdywać te kawałeczki, okruchy rzeczywistości wyjęte gdzieś spomiędzy Targowej i Stalowej, gdzieś spomiędzy Wiatracznej i Makowskiej. Ludzie zaczęli chodzić na puste parcele i zbierać zielsko. Dowiedzieli się, że niektóre chwasty można gotować i jeść. Na pustych parcelach i na rogach ulic mężczyźni tłukli się pięściami. No może z tym zielskiem to Bukowski trochę przesadził, ale Kosiński też w końcu trochę przesadzał, a tylko niektórzy mieli do niego pretensję. Licentia prosaica pozwala przecież mieszać swobodnie porządek doświadczenia, porządek wyobraźni i - powiedzmy - lektury. Niewykluczone, że w sprawie „zielska” posłużył się Bukowski jakimś wspomnieniem z Konopnickiej, bo to u niej chyba jada się lebiodę. Takie odwołania nie powinny dziwić u Bukowskiego, bo jest on przecież pisarzem na wskroś ludowym. I w formie, i w treści. Nie dajmy się zwieść jego postawie romantycznego odszczepieńca czy buntownika. Wprawdzie w jakiejś wypowiedzi wspomina z uznaniem o twórczości Geneta i Ginsberga, ale chwilę potem w zdrowym i proletariackim odruchu nazywa ich „pedałami” i boleje nad rym, że normalni faceci muszą się akurat od nich uczyć pisarstwa. Tak. Karol to prawdziwy vox populi. W powieści Hollywood Bukowski-Chinaski opisuje przypadkowe spotkanie ze swoimi wielbicielami gdzieś w barze. Spotkanie, z którego czym prędzej czmycha, a jego towarzyszka pyta: To już żadni inteligentni ludzie cię nie czytają? Tu mnie rozczarował, bo położył uszy po sobie i nie rzekł ani słowa. Trochę tak, jakby dzieło jednak przerosło mistrza albo wymknęło mu się z rąk. Nawet przyłapałem się na brzydkiej myśli, że może on oszust, żaden ludowy pisarz, lecz jedynie folklorysta, coś jak Kolberg albo Grzesiuk. Ale taka wpadka chyba tylko raz mu się zdarzyła, może miał gorszy dzień i w ogóle. Zazwyczaj pisze od serca, biografii od literatury nie oddziela, opisuje dokładnie to, co widzi i słyszy, niczego nie dodaje ani nie ujmuje, wali prawdę w oczy, nawet jak ta prawda kiepsko wygląda i jeszcze gorzej pachnie. Milcząca większość, do niedawna jeszcze słabo czytająca, dzięki jego pisaniu otrzymuje prawo głosu i możliwość czytania o sobie samej. Amerykański lud w osobie polskiego pisarza znalazł swojego Maksyma Gorkiego - do czego sam autor przyznaje się w sposób ostentacyjnie zawoalowany: Kurwy, szpitale i więzienia - na takich uniwersytetach życia otrzymałem kilka tytułów.  

Sprytny ten Charles. Sprzedał Polskę Amerykanom i jeszcze wziął jak za Amerykę. W dodatku sprzedał towar nie przetworzony, wręcz surowiec. Ludzie - tak sobie pewnie myślał - mają po dziurki w nosie przetworów. W modzie jest natura. Nie tylko w kwestii przyodziewku czy odżywiania, ale w kwestii literackiej też. Do świata - tak sobie kombinował - trzeba przemawiać tak, jak świat sam przemawia. Albo literacka alienacja, albo ma być tak, jak każdy widzi. Minął już czas - dywaguje Bukowski między jednym drinkiem a następnym papierosem - gdy aspirujące warstwy niższe usiłowały posługiwać się językiem warstw wyższych, i tym samym kultura stawała się dziedziną aspiracji. Było, minęło! Teraz jest demokracja i język przestał wyrażać te aspiracje. Każdy gada, jak mu wypada, i każdy słucha, co najbardziej lubi. Doszedłszy do takich wniosków, Bukowski zapewne dopił, co było w szklance, zgasił peta, a potem spokojnie udał się na róg do baru, żeby zebrać materiał do następnej powieści, czyli odświeżyć sobie pamięć o tym, jak to Pod Niedźwiedziem albo w Grochowskim drzewiej bywało.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz