piątek, 29 marca 2013

Ryszard Kapuściński o pisaniu, czytaniu i literaturze (2)



Pół wieku czekał Człowiek bez właściwości Roberta Musila na swoje anglojęzyczne wydanie (Knopf,1995). Na marginesie tej niesłychanej zwłoki (wszak chodzi o jedną z największych powieści europejskich XX wieku) pisarz amerykański William H. Gass pisze w „New York Review of Books” (11.1.1996): „Zaniedbania takie leżą w naszym zwyczaju, żeby wspomnieć tylko ciągle nieobecną u nas twórczość Hermanna Brocha czy Karla Krausa”.

Typowa arogancja rynków wydawniczych wielkich języków powodująca, że tak trudno pisarzom nieanglosaskim czy, jak w wypadku rynku francuskiego, pisarzom niefrankofońskim, dostać się do księgarń Londynu, Nowego Jorku, Paryża! Romantyczna koncepcja literatury wciąż określa skalę wartości w polskim piśmiennictwie. Według tej koncepcji literaturą jest to, co stanowi produkt natchnienia, objawienia, olśnienia, iskry bożej. Trzeba być pomazanym. Reszta to wyrobnicy, rzemiechy, woły. Stąd np. w niskiej cenie byli w naszej tradycji literackiej biografowie, bo pisanie biografii to żmudny trud, systematyczność, kopiowanie w archiwach, mrówcze kwerendowanie. Nic to, że w literaturze światowej wielkie są tradycje tego gatunku (Plutarch, Swetoniusz - w starożytności, Emil Ludwig, Andr‚ Maurois, Sartre o Genecie, Vargas Llosa o Garcii Marquezie itd.). Biografistyka kwitnie zwłaszcza w literaturze anglosaskiej, w której pisze się biografie nie tylko o zmarłych, ale i o żywych, a takie pozycje, jak Jamesa Kinga Virginia Woolf czy Richarda Ellmanna Oscar Wilde, należą już do klasyki tego gatunku.

Tradycyjna akademicka historia literatury prowadzi od powieści do powieści, od poematu do poematu. Brakuje natomiast historii literatury, która biegłaby od dziennika do dziennika i obejmowała ten rodzaj pisarstwa uprawiany przez tak wielu pisarzy - właśnie Amiela, Gide'a, braci Goncourt, Juliena Greena, Camusa itd. [...]

Na ogół panuje przekonanie o łatwości pisania. Talent to w opinii ludzi - „lekkość pióra”. Kiedy mówi się, że pisanie kosztuje wiele wysiłku i czasu, ludzie traktują to podejrzliwie, jako blagę, wykręt albo żart. Jak duży jest udział fizycznego wysiłku we wszelkiej twórczości, popularnie uważanej wyłącznie za dzieło ducha, natchnienia, iskry bożej, itd. Ileż razy rzeźbiarz musi uderzyć młotkiem w kamień, ileż pisarz musi zaczernić kartek! Ludzie ci po skończonej pracy jakże są zmęczeni, fizycznie wyczerpani. Kiedyś byłem umówiony z Tadeuszem Łomnickim w jego garderobie. Zszedł właśnie ze sceny po przedstawieniu „Ostatniej taśmy” Becketta, w którym grał rolę Krappa. Łomnicki usiadł na krześle, oparł ręce na kolanach, dyszał ciężko, mówił z trudem. Był cały mokry od potu.

Bolesław Prus w liście do Oktawii Rodkiewiczowej z 19.12.1890: „...proszę mi wybaczyć milczenie, bo dość, gdy powiem, że autora zaczynającego powieść powinni umieszczać w instytucie położniczym i tyle... ja, wówczas gdy piszę, jestem "wściekły pies". Jestem dziki, opryskliwy, nietowarzyski, impertynent, słowem - choroba morska”.[...]

Pisanie podobne jest do pracy archeologa. Archeolog kopie w miejscu, w którym spodziewa się, że coś może być, że coś znajdzie. Jego zdobycze: skorupy naczyń, narzędzia, części ubiorów i mebli, resztki zabudowań, nawet ślady ulic i miast. W poszukiwaniach archeologa jest zawsze element niespodzianki i zaskoczenia, tajemnicy i nadziei. A po drodze - ileż odrzuconej ziemi, ile kopania, kucia, drążenia, ile mozołu i potu. Podobnie w pisaniu. Każda biała kartka jest wyprawą w nieznane. Poszukiwaniem, które tylko niekiedy kończy się odkryciem, znaleziskiem, zdobyczą. Ucieczka energii twórczej, energii myśli i wyobraźni szczelinami w bok: a to zdenerwował nas opryskliwy urzędnik, a to po chamsku jakiś kierowca zajechał nam drogę. jak już się denerwujemy, oburzamy. Zamiast poświęcić uwagę rzeczom ważnym, wyczerpujemy siły na czczych błahostkach, na bzdurach, na marnościach. Z prostej ekonomiki sił płynie wniosek, aby nie wychylać nosa z pracowni, nie wychodzić z celi klasztornej, nie opuszczać pustelni.

Joan Mellon z Temple University w Filadelfii zaprosiła mnie na zajęcia, które prowadzi z młodymi adeptami sztuki pisarskiej. Tematy niby proste, ale w praktyce okazały się szalenie trudne: opisać pokój, w którym mieszkasz. Opisać twoją ulicę. Opisać las. Rzekę. Brzegi tej rzeki. Wyrabiać wzrok, uwagę, spostrzegawczość. Wprawiać rękę.

Ralph W. Emerson: To dobry czytelnik tworzy dobre książki.

Kryzys literatury bierze się także z kryzysu czytelnictwa, ze sposobu, w jaki ludzie czytają. Czytelnik jest dziś częściej biernym, powierzchownym odbiorcą niż uważnym, skupionym współuczestnikiem tworzenia literatury. Podają alarmujące statystyki, że wielu ludzi nie kupuje książek, nie czyta ich. Ale równie niepokojące jest to, że ci, którzy czytają, czynią to źle - pośpiesznie, nieuważnie, „po łebkach”. Nawet jeżeli przeczytają książkę, to tylko pozornie, niewiele z niej pamiętając. W ten sposób rozmijają się, nigdzie się nie spotykając, dwa różne rytmy: rytm pisania - powolny, skupiony, refleksyjny, oraz rytm czytania - ten właśnie przelatujący po powierzchni liter i zdań ( jednym z absurdów naszej cywilizacji są tzw. szkoły szybkiego czytania. Najlepiej byłoby uczyć w nich na tekstach Husserla czy Heideggera). Przypomina mi się wywiad przeprowadzony w latach pieriestrojki w telewizji moskiewskiej z jakimś człowiekiem, który oznajmił, że w ciągu jednego dnia przeczytał wszystkie dzieła Lenina (ponad 50 tomów). Jak wyście to zrobili? - pyta reporter. A to proste, odpowiedział ów człowiek. Lenin pisząc - najważniejsze myśli podkreślał. Otóż przeczytałem tylko te podkreślenia, a reszta przecież nie jest taka ważna.

W akcie kupowania książki jest często naiwne, nieuświadomione złudzenie, że kupić i mieć ją, to tyle co przeczytać. Że przez samą obecność w domu, na stole, na półce, książka, jej treść, jej duch i mądrość nie jako osmotycznie przenikną w nas. W jednym księgarnie upodabniają się coraz bardziej do piekarń: chcą mieć tylko świeży towar.[...]

Z literaturą stało się to, co wcześniej stało się z malarstwem: nastąpiło umasowienie poprawności. Wszystkiego jest coraz więcej. ale to więcej to rozrost owej przeciętnej poprawności. Poprawność - ta kategoria sprawia nam wiele kłopotów, kiedy przychodzi nam wybierać, wartościować. Ciągle stajemy wobec wytworów, o których chce się powiedzieć: „no, właściwie, to może być”, „no tak, to jest nawet dobre”, „tak, to jest na swój sposób ciekawe” itd., itp. Chodzi tu o tę masę dzieł, które pozostawiają nas zupełnie obojętnymi, na których banał, pustkę, pozór czy dziwactwa odpowiadamy wzruszeniem ramion. Kultura masowa to nie tylko masowy odbiorca, ale i masowy twórca czy - wytwórca. Za wszelką cenę chce zwrócić na siebie uwagę krzykliwością i dosadnością barwy, dźwięku, słowa. Heterogeniczność w pisaniu (w malowaniu, w komponowaniu) może także oznaczać brak pewności. Oto rzeka natrafia nagle na przeszkody, jej równy, mocny, dynamiczny nurt, nie mogąc toczyć się dalej swoim korytem - zaczyna rozgałęziać się, szukać nowych ujść, rozchodzić się, tworzyć odnogi, kanały, ramiona, zakosy, labirynty, strugi, zatoki. Tak jest i z pisaniem. Heterogeniczność będzie w tym wypadku zawahaniem, zawirowaniem i - dalszym poszukiwaniem.[...]

Nawet w najlepszej prozie muszą być fragmenty banalne. Są one niezbędne jako odprężenie dla uwagi, którą nieustanne napięcie szybko męczy i stępia. Są konieczne jako oddech, jako moment luzu i wytchnienia przed wspinaczką na wysoką górę. Przykładem Dostojewski, w którego książkach, obok stron genialnych, można znaleźć oczywiste banały.

W 1975 roku Julien Green zanotował w swoim Dzienniku: „Gdybym mógł zapamiętać wszystko, co przeczytałem, zwariowałbym. Pamięć poddaje się sama zbawiennym operacjom, wyrzuca przez okno tysiące tomów. Myślałem, żem nie czytał nigdy Sezama i lilii Ruskina. Wczoraj przeglądałem egzemplarz, były w nim adnotacje robione moją ręką w roku 1930”.

Wiele dotychczasowych cywilizacji czciło jako obiekt kultu Księgę: Wedy, Biblię, Koran, Popol Vuh. Co będzie takim obiektem w naszej cywilizacji? Komputer? W 1988 roku prowadziłem warsztaty literackie na uniwersytecie Temple w Filadelfii. Moje seminarium:15 młodych amerykańskich poetów, powieściopisarzy, reporterów i dramaturgów. Dyskutowaliśmy o tym, j ak pisać, rozmawialiśmy o stylu, kompozycji ijęzyku. Po południu miałem czas wolny, więc chodziłem do biblioteki. Na drzwiach jednego pokoju była tabliczka z napisem: Poetry Room. Wewnątrz, na półkach stały rzędy tomików wierszy, na stole leżały czasopisma poświęcone poezji. Zacząłem szperać po półkach, przeglądać książki i pisma z początku ze zwykłej ciekawości, ale z czasem już bardziej systematycznie. jedno bowiem zwróciło moją uwagę, a mianowicie dziesiątki, setki nazwisk poetów, które widziałem po raz pierwszy, mimo iż myślałem, że coś niecoś o poezji amerykańskiej wiem. Nazwiska te pojawiały się w tomikach wydanych przed laty, a potem ich poetycki żywot nagle się urywał i ginął. Poeci znikali, nie było ich świeżych wierszy. Na nowych tomikach widniały zupełnie inne nazwiska - zresztą też mi nie znane. Dowiedziałem się, jak odbywa się w tym kraju obieg poezji. Poeci z jednego uniwersytetu wysyłają wiersze poetom z innych uniwersytetów, a ci wysyłają im swoje itd. Są to tomiki poezji albo wiersze drukowane w czasopismach literackich, lub po prostu pisane na maszynie czy komputerze. Wiersze te, czytane lub nie, trafiają potem na półki owych Poetry Rooms, które można spotkać na wielu uniwersytetach. Ale nie ten zamknięty obieg poezji najbardziej mnie zaciekawił. Rzucało się w oczy co innego, a mianowicie - ulotność, kruchość, nietrwałość poetyckiego losu. Całe litanie nazwisk, które napotykamy po raz pierwszy i które po jakimś czasie, często bardzo krótkim, znikają na zawsze. I już następne i następne. Ale co się stało z tamtymi sprzed pięciu lat? Sprzed dwóch? Sprzed roku? Dlaczego dalej nie piszą? I czym się teraz zajmują? Gdzie pracują? Czy jeszcze interesują się poezją? Czy pamiętają, że sami drukowali wiersze? Wydawali tomiki? Czy poezja była tylko epizodem w ich życiu, który nie zostawił śladu, o którym zapomnieli? Bo tylko kilka nazwisk pozostawało na lata, powracało, istniało: Ashbery, Creeley, Ginsberg.[...]

Filadelfia przypomniała mi się teraz, w czasie lektury książki zredagowanej przez amerykańskiego fizyka Johna Brockmana - Trzecia kultura. Brockman zapowiada w niej koniec literatury tradycyjnej (albo, jak czasem mówimy - literatury pięknej). Ona już nic nie wnosi, nic w niej już nie ma, to - jak powiedział inny Amerykanin, John Barth - literatura wyczerpana. Zamiast niej, pisze Brockman, „odkryłem pojawienie się zupełnie nowego rodzaju literatury. Spotkałem grupę fascynujących osób i wielkich uczonych, z których wielu było autorami bestsellerów nie kwalifikujących się do żadnego ze znanych gatunków literackich. Ich książki nie były powieściami, popularyzacją nauki, dziennikarstwem czy biografiami - była to żyjąca nauka. Powstaje trzecia kultura. Trzecia kultura to uczeni, myśliciele i badacze świata empirycznego, którzy dzięki swoim pracom i pisarstwu przejmują rolę tradycyjnej elity intelektualnej w poszukiwaniu odpowiedzi na pytania od zawsze nurtujące ludzkość: czym jest życie, kim jesteśmy i dokąd zmierzamy”.

1 komentarz:

  1. Uwielbiam "Lapidaria" i żałuję, że w sumie niewiele notek jest datowanych, przez co ich przydatność dla Płaszcza znikoma. :(

    OdpowiedzUsuń