sobota, 30 marca 2013

"Terra incognita"


Świt gdzieś w Pucku na poboczu drogi i rozciągnięte wąskie chmury nad Zatoką, spod których wyślizgiwało się jasne ostrze wstającego dnia i zimny zapach morza poprzetykany skrzekiem mew. Bardzo możliwe, że dotarłem wtedy na sam brzeg, bardzo możliwe, że po paru godzinach snu gdzieś obok drogi nadjechała furgonetka i facet powiedział, że jedzie przez cały kraj, na południe, i to było stokroć bardziej pociągające niż nuda przypływów i odpływów, więc wskoczyłem na pakę i zawinięty w koc drzemałem pod łopoczącą plandeką, a w półśnie nawiedzały mnie minione pejzaże pomieszane z fantasmagoriami, jakbym oglądał rzeczy, które widzi ktoś obcy. Warszawa umknęła niczym obce miasto, a ja nie poczułem żadnego drgnienia w sercu. W zębach zgrzytał kurz unoszący się z desek podłogi. Przemierzałem kraj, tak jak przemierza się nieznany ląd. Terra incognita między Radomiem i Sandomierzem. Niebo, drzewa, domy, ziemia — to wszystko mogło znajdować się gdziekolwiek indziej. Poruszałem się w przestrzeni, która nie miała żadnej historii, żadnych dziejów, żadnych wartych wspomnienia dokonań. Byłem pierwszym człowiekiem gdzieś u stóp Gór Pieprzowych i wszystko zaczynało się od mojej obecności. Czas zaczynał płynąć, a rzeczy i krajobrazy zaczynały się starzeć dopiero w chwili, gdy dotykałem ich wzrokiem. Za Tarnobrzegiem zastukałem w blachę szoferki. Poraził mnie ogrom siarkowej odkrywki i musiałem wysiąść. Gigantyczne koparki stały na dnie otchłani. Guzik mnie obchodziło, skąd się wzięły. Mogłem sobie wyobrażać, że spadły z nieba, by wgryźć się w ziemię, przebić ją, przekopać na drugą stronę, na antypody, z których przez olbrzymi szyb spłynie bezmiar wód i zatopi wszystko, a z tamtej strony zostanie pustynia. Smród piekieł unosił się nad okolicą, a ja nie mogłem oderwać wzroku od monstrualnej jamy, której martwota kazała myśleć o mogile, wysypisku ciał, o chłodnym infernie. Nic tam się nie poruszało. Mogła być niedziela, jeśli w takim miejscu w ogóle działał kalendarz. No więc to w ogóle nie była Polska, ten ciąg obrazów, to nie był żaden kraj, to był pretekst. Bardzo możliwe, że człowiek odczuwa swoje istnienie dopiero wtedy, gdy czuje na skórze dotyk bezimiennej przestrzeni, która łączy nas z najdawniejszym czasem, ze wszystkimi umarłymi, z prehistorią, gdy umysł dopiero oddzielał się od świata i jeszcze nie zdawał sobie sprawy ze swojego sieroctwa. Wystawiało się dłoń z okna ciężarówki i między palcami przesuwało się najstarsze. Tak, to nie była Polska, to była pierwotna samotność. To mogło być Timbuktu albo Cape Cod. Z prawej Baranów, „perła renesansu”, mijałem go pewnie w tamtych czasach z dziesięć razy, lecz nigdy nie przyszło mi do głowy, by stanąć na chwilę i mu się przyjrzeć. Każde miejsce było dobre, ponieważ mogłem je opuścić bez żalu. Nie musiało nawet w ogóle się nazywać. Nieustanny wydatek, nieustanna strata, rozrzutność, jakiej świat nie widział, karnawał, rozkurz, trwonienie i ani śladu akumulacji. Rano Wybrzeże, wieczorem lasy nad Sanem, faceci nad kuflami jak zjawy w wiejskiej knajpie, jak fantomy zastygłe na mój widok w ćwierć gestu. Tak ich pamiętam, ale równie dobrze mogło się to wydarzyć koło Legnicy albo czterdzieści kilometrów na północny wschód od Siedlec rok wcześniej albo później w jakiejś wsi. Paliliśmy ognisko, a z mroku wynurzały się wiejskie chłopaki i chyba pierwszy raz w życiu widzieli kogoś obcego. Nie byliśmy dla nich realni ani oni dla nas. Stali, patrzyli, w ciemnościach połyskiwały masywne klamry pasów z głową byka albo skrzyżowanymi coltami. W końcu siadali obok, ale rozmowa miała smak halucynacji i nawet wino, które przynieśli, nie sprowadziło nas na ziemię. O świcie wstali i odeszli. Niewykluczone, że dzień albo dwa później stałem dziesięć godzin w Złoczowie i nic mnie nie wzięło. Pamiętam żywopłot i kamienną balustradę mostku, chociaż tego pierwszego nie jestem pewien, żywopłot mógł być gdzieś indziej, tak jak większość rzeczy, które istnieją w pamięci, ponieważ je zapamiętałem, wyrwałem z krajobrazu, na zawsze składając z nich własną mapę, własną fantastyczną geografię. A któregoś dnia jechałem do Poznania na odkrytej pace stara. Kierowca krzyknął: „Wskakuj, tylko uważaj na ryby!”. Leżałem wśród ogromnych foliowych worków wypełnionych wodą. W środku pływały rybki nie większe niż paznokieć. Setki, tysiące rybek. Woda była lodowata i musiałem zawinąć się w koc. We Wrześni ryby skręcały na Gniezno i zostałem sam o świcie na pustej szosie. Słońce jeszcze nie wzeszło i było zimno. Niewykluczone, że przez Poznań jechałem do Wrocławia. Prawdopodobnie po to, by za dzień, dwa wyruszyć na Wybrzeże albo w Bieszczady. W tym drugim wypadku gdzieś nad Osławą w środku lasu zobaczyłem nagiego mężczyznę. Stał w rzece i mył się. Na mój widok po prostu odwrócił się tyłem. A jeśli jednak Wybrzeże, to, zdaje się, Jastrzębia Góra i był wieczór, pusta plaża, szedłem boso w stronę Karwi i na tle czerwonego nieba widziałem czarne megality Stonehenge. Nie miałem gdzie spać i te ruiny spadły jak z nieba. Zrobione były z desek, dykty i grubego płótna. W tamtych czasach zdarzały się takie rzeczy. Ktoś je wybudował i zostawił, pewnie telewizja. Wczołgałem się przez dziurę do jednego z pionowych głazów i zasnąłem.


piątek, 29 marca 2013

Ryszard Kapuściński o pisaniu, czytaniu i literaturze (2)



Pół wieku czekał Człowiek bez właściwości Roberta Musila na swoje anglojęzyczne wydanie (Knopf,1995). Na marginesie tej niesłychanej zwłoki (wszak chodzi o jedną z największych powieści europejskich XX wieku) pisarz amerykański William H. Gass pisze w „New York Review of Books” (11.1.1996): „Zaniedbania takie leżą w naszym zwyczaju, żeby wspomnieć tylko ciągle nieobecną u nas twórczość Hermanna Brocha czy Karla Krausa”.

Typowa arogancja rynków wydawniczych wielkich języków powodująca, że tak trudno pisarzom nieanglosaskim czy, jak w wypadku rynku francuskiego, pisarzom niefrankofońskim, dostać się do księgarń Londynu, Nowego Jorku, Paryża! Romantyczna koncepcja literatury wciąż określa skalę wartości w polskim piśmiennictwie. Według tej koncepcji literaturą jest to, co stanowi produkt natchnienia, objawienia, olśnienia, iskry bożej. Trzeba być pomazanym. Reszta to wyrobnicy, rzemiechy, woły. Stąd np. w niskiej cenie byli w naszej tradycji literackiej biografowie, bo pisanie biografii to żmudny trud, systematyczność, kopiowanie w archiwach, mrówcze kwerendowanie. Nic to, że w literaturze światowej wielkie są tradycje tego gatunku (Plutarch, Swetoniusz - w starożytności, Emil Ludwig, Andr‚ Maurois, Sartre o Genecie, Vargas Llosa o Garcii Marquezie itd.). Biografistyka kwitnie zwłaszcza w literaturze anglosaskiej, w której pisze się biografie nie tylko o zmarłych, ale i o żywych, a takie pozycje, jak Jamesa Kinga Virginia Woolf czy Richarda Ellmanna Oscar Wilde, należą już do klasyki tego gatunku.

Tradycyjna akademicka historia literatury prowadzi od powieści do powieści, od poematu do poematu. Brakuje natomiast historii literatury, która biegłaby od dziennika do dziennika i obejmowała ten rodzaj pisarstwa uprawiany przez tak wielu pisarzy - właśnie Amiela, Gide'a, braci Goncourt, Juliena Greena, Camusa itd. [...]

Na ogół panuje przekonanie o łatwości pisania. Talent to w opinii ludzi - „lekkość pióra”. Kiedy mówi się, że pisanie kosztuje wiele wysiłku i czasu, ludzie traktują to podejrzliwie, jako blagę, wykręt albo żart. Jak duży jest udział fizycznego wysiłku we wszelkiej twórczości, popularnie uważanej wyłącznie za dzieło ducha, natchnienia, iskry bożej, itd. Ileż razy rzeźbiarz musi uderzyć młotkiem w kamień, ileż pisarz musi zaczernić kartek! Ludzie ci po skończonej pracy jakże są zmęczeni, fizycznie wyczerpani. Kiedyś byłem umówiony z Tadeuszem Łomnickim w jego garderobie. Zszedł właśnie ze sceny po przedstawieniu „Ostatniej taśmy” Becketta, w którym grał rolę Krappa. Łomnicki usiadł na krześle, oparł ręce na kolanach, dyszał ciężko, mówił z trudem. Był cały mokry od potu.

Bolesław Prus w liście do Oktawii Rodkiewiczowej z 19.12.1890: „...proszę mi wybaczyć milczenie, bo dość, gdy powiem, że autora zaczynającego powieść powinni umieszczać w instytucie położniczym i tyle... ja, wówczas gdy piszę, jestem "wściekły pies". Jestem dziki, opryskliwy, nietowarzyski, impertynent, słowem - choroba morska”.[...]

Pisanie podobne jest do pracy archeologa. Archeolog kopie w miejscu, w którym spodziewa się, że coś może być, że coś znajdzie. Jego zdobycze: skorupy naczyń, narzędzia, części ubiorów i mebli, resztki zabudowań, nawet ślady ulic i miast. W poszukiwaniach archeologa jest zawsze element niespodzianki i zaskoczenia, tajemnicy i nadziei. A po drodze - ileż odrzuconej ziemi, ile kopania, kucia, drążenia, ile mozołu i potu. Podobnie w pisaniu. Każda biała kartka jest wyprawą w nieznane. Poszukiwaniem, które tylko niekiedy kończy się odkryciem, znaleziskiem, zdobyczą. Ucieczka energii twórczej, energii myśli i wyobraźni szczelinami w bok: a to zdenerwował nas opryskliwy urzędnik, a to po chamsku jakiś kierowca zajechał nam drogę. jak już się denerwujemy, oburzamy. Zamiast poświęcić uwagę rzeczom ważnym, wyczerpujemy siły na czczych błahostkach, na bzdurach, na marnościach. Z prostej ekonomiki sił płynie wniosek, aby nie wychylać nosa z pracowni, nie wychodzić z celi klasztornej, nie opuszczać pustelni.

Joan Mellon z Temple University w Filadelfii zaprosiła mnie na zajęcia, które prowadzi z młodymi adeptami sztuki pisarskiej. Tematy niby proste, ale w praktyce okazały się szalenie trudne: opisać pokój, w którym mieszkasz. Opisać twoją ulicę. Opisać las. Rzekę. Brzegi tej rzeki. Wyrabiać wzrok, uwagę, spostrzegawczość. Wprawiać rękę.

Ralph W. Emerson: To dobry czytelnik tworzy dobre książki.

Kryzys literatury bierze się także z kryzysu czytelnictwa, ze sposobu, w jaki ludzie czytają. Czytelnik jest dziś częściej biernym, powierzchownym odbiorcą niż uważnym, skupionym współuczestnikiem tworzenia literatury. Podają alarmujące statystyki, że wielu ludzi nie kupuje książek, nie czyta ich. Ale równie niepokojące jest to, że ci, którzy czytają, czynią to źle - pośpiesznie, nieuważnie, „po łebkach”. Nawet jeżeli przeczytają książkę, to tylko pozornie, niewiele z niej pamiętając. W ten sposób rozmijają się, nigdzie się nie spotykając, dwa różne rytmy: rytm pisania - powolny, skupiony, refleksyjny, oraz rytm czytania - ten właśnie przelatujący po powierzchni liter i zdań ( jednym z absurdów naszej cywilizacji są tzw. szkoły szybkiego czytania. Najlepiej byłoby uczyć w nich na tekstach Husserla czy Heideggera). Przypomina mi się wywiad przeprowadzony w latach pieriestrojki w telewizji moskiewskiej z jakimś człowiekiem, który oznajmił, że w ciągu jednego dnia przeczytał wszystkie dzieła Lenina (ponad 50 tomów). Jak wyście to zrobili? - pyta reporter. A to proste, odpowiedział ów człowiek. Lenin pisząc - najważniejsze myśli podkreślał. Otóż przeczytałem tylko te podkreślenia, a reszta przecież nie jest taka ważna.

W akcie kupowania książki jest często naiwne, nieuświadomione złudzenie, że kupić i mieć ją, to tyle co przeczytać. Że przez samą obecność w domu, na stole, na półce, książka, jej treść, jej duch i mądrość nie jako osmotycznie przenikną w nas. W jednym księgarnie upodabniają się coraz bardziej do piekarń: chcą mieć tylko świeży towar.[...]

Z literaturą stało się to, co wcześniej stało się z malarstwem: nastąpiło umasowienie poprawności. Wszystkiego jest coraz więcej. ale to więcej to rozrost owej przeciętnej poprawności. Poprawność - ta kategoria sprawia nam wiele kłopotów, kiedy przychodzi nam wybierać, wartościować. Ciągle stajemy wobec wytworów, o których chce się powiedzieć: „no, właściwie, to może być”, „no tak, to jest nawet dobre”, „tak, to jest na swój sposób ciekawe” itd., itp. Chodzi tu o tę masę dzieł, które pozostawiają nas zupełnie obojętnymi, na których banał, pustkę, pozór czy dziwactwa odpowiadamy wzruszeniem ramion. Kultura masowa to nie tylko masowy odbiorca, ale i masowy twórca czy - wytwórca. Za wszelką cenę chce zwrócić na siebie uwagę krzykliwością i dosadnością barwy, dźwięku, słowa. Heterogeniczność w pisaniu (w malowaniu, w komponowaniu) może także oznaczać brak pewności. Oto rzeka natrafia nagle na przeszkody, jej równy, mocny, dynamiczny nurt, nie mogąc toczyć się dalej swoim korytem - zaczyna rozgałęziać się, szukać nowych ujść, rozchodzić się, tworzyć odnogi, kanały, ramiona, zakosy, labirynty, strugi, zatoki. Tak jest i z pisaniem. Heterogeniczność będzie w tym wypadku zawahaniem, zawirowaniem i - dalszym poszukiwaniem.[...]

Nawet w najlepszej prozie muszą być fragmenty banalne. Są one niezbędne jako odprężenie dla uwagi, którą nieustanne napięcie szybko męczy i stępia. Są konieczne jako oddech, jako moment luzu i wytchnienia przed wspinaczką na wysoką górę. Przykładem Dostojewski, w którego książkach, obok stron genialnych, można znaleźć oczywiste banały.

W 1975 roku Julien Green zanotował w swoim Dzienniku: „Gdybym mógł zapamiętać wszystko, co przeczytałem, zwariowałbym. Pamięć poddaje się sama zbawiennym operacjom, wyrzuca przez okno tysiące tomów. Myślałem, żem nie czytał nigdy Sezama i lilii Ruskina. Wczoraj przeglądałem egzemplarz, były w nim adnotacje robione moją ręką w roku 1930”.

Wiele dotychczasowych cywilizacji czciło jako obiekt kultu Księgę: Wedy, Biblię, Koran, Popol Vuh. Co będzie takim obiektem w naszej cywilizacji? Komputer? W 1988 roku prowadziłem warsztaty literackie na uniwersytecie Temple w Filadelfii. Moje seminarium:15 młodych amerykańskich poetów, powieściopisarzy, reporterów i dramaturgów. Dyskutowaliśmy o tym, j ak pisać, rozmawialiśmy o stylu, kompozycji ijęzyku. Po południu miałem czas wolny, więc chodziłem do biblioteki. Na drzwiach jednego pokoju była tabliczka z napisem: Poetry Room. Wewnątrz, na półkach stały rzędy tomików wierszy, na stole leżały czasopisma poświęcone poezji. Zacząłem szperać po półkach, przeglądać książki i pisma z początku ze zwykłej ciekawości, ale z czasem już bardziej systematycznie. jedno bowiem zwróciło moją uwagę, a mianowicie dziesiątki, setki nazwisk poetów, które widziałem po raz pierwszy, mimo iż myślałem, że coś niecoś o poezji amerykańskiej wiem. Nazwiska te pojawiały się w tomikach wydanych przed laty, a potem ich poetycki żywot nagle się urywał i ginął. Poeci znikali, nie było ich świeżych wierszy. Na nowych tomikach widniały zupełnie inne nazwiska - zresztą też mi nie znane. Dowiedziałem się, jak odbywa się w tym kraju obieg poezji. Poeci z jednego uniwersytetu wysyłają wiersze poetom z innych uniwersytetów, a ci wysyłają im swoje itd. Są to tomiki poezji albo wiersze drukowane w czasopismach literackich, lub po prostu pisane na maszynie czy komputerze. Wiersze te, czytane lub nie, trafiają potem na półki owych Poetry Rooms, które można spotkać na wielu uniwersytetach. Ale nie ten zamknięty obieg poezji najbardziej mnie zaciekawił. Rzucało się w oczy co innego, a mianowicie - ulotność, kruchość, nietrwałość poetyckiego losu. Całe litanie nazwisk, które napotykamy po raz pierwszy i które po jakimś czasie, często bardzo krótkim, znikają na zawsze. I już następne i następne. Ale co się stało z tamtymi sprzed pięciu lat? Sprzed dwóch? Sprzed roku? Dlaczego dalej nie piszą? I czym się teraz zajmują? Gdzie pracują? Czy jeszcze interesują się poezją? Czy pamiętają, że sami drukowali wiersze? Wydawali tomiki? Czy poezja była tylko epizodem w ich życiu, który nie zostawił śladu, o którym zapomnieli? Bo tylko kilka nazwisk pozostawało na lata, powracało, istniało: Ashbery, Creeley, Ginsberg.[...]

Filadelfia przypomniała mi się teraz, w czasie lektury książki zredagowanej przez amerykańskiego fizyka Johna Brockmana - Trzecia kultura. Brockman zapowiada w niej koniec literatury tradycyjnej (albo, jak czasem mówimy - literatury pięknej). Ona już nic nie wnosi, nic w niej już nie ma, to - jak powiedział inny Amerykanin, John Barth - literatura wyczerpana. Zamiast niej, pisze Brockman, „odkryłem pojawienie się zupełnie nowego rodzaju literatury. Spotkałem grupę fascynujących osób i wielkich uczonych, z których wielu było autorami bestsellerów nie kwalifikujących się do żadnego ze znanych gatunków literackich. Ich książki nie były powieściami, popularyzacją nauki, dziennikarstwem czy biografiami - była to żyjąca nauka. Powstaje trzecia kultura. Trzecia kultura to uczeni, myśliciele i badacze świata empirycznego, którzy dzięki swoim pracom i pisarstwu przejmują rolę tradycyjnej elity intelektualnej w poszukiwaniu odpowiedzi na pytania od zawsze nurtujące ludzkość: czym jest życie, kim jesteśmy i dokąd zmierzamy”.

czwartek, 28 marca 2013

Mężczyzna i kobieta

Katherine Mansfield i John M. Murry

 Tajemnicza to rzecz mężczyzna i kobieta. Kobieta siedziała na korytarzu, a on stał nad nią, podczas gdy ciemnowłosy tęgi służący słał im łóżka. Kobieta robiła wrażenie, że jest w złym humorze, nadąsana i znudzona, ale widać było wyraźnie, że ona mu się podoba.
- Zastukaj we drzwi, moja droga, jak będziesz gotowa!
Drzwi zamknęły się za nią. Usiadł i, przygładziwszy swe proste włosy, złożył kościste ręce. Wąska stopa kołysała się na cienkiej kostce. W jego szkłach odbijało się światło. Widząc go nikt nie przypuszczałby, że kobieta nim rządzi. Lecz, pomimo to, budził podziw we mnie; dumna byłam z tej pary Made in England.

Katherine Mansfield "Dziennik".

"Kłótnia żebraków" K.I. Gałczyński


ma zaszczyt przedstawić
obraz Breughela
pt.

"Kłótnia żebraków"


Żebrak pierwszy

(do Żebraka Drugiego): Czego pan tak patrzy na mnie? Co?

Żebrak drugi:

Przede wszystkim wcale nie patrzę, bo jestem ślepy.

Żebrak pierwszy:

Pan jest ślepy? Nic o tym nie słyszałem. Pan jest najwyżej początkujący ślepiec. Jak ja byłem ślepy, to pan jeszcze piżamę w zębach nosił, a na księżyc mówił kapusta.

Żebrak drugi:

A pan jest tak zwany rzekomy garbus, czyli człowiek o potrójnym sumieniu, czyli widmo pod latarnią.

Żebrak pierwszy:

A pan jest wodny osioł, czyli żaba.

Żebrak drugi:

Wodny osioł? Ha, niech i tak będzie! Ja zniosę wszystko. (znosi wszystko i w charakterze wodnego osła odpływa w nieznanym kierunku)

Kłótnia:
(ustaje)

Słońce:
(wschodzi)

K U R T Y N A

(spada)

Konstanty Ildefons Gałczyński

1949

Pieter Bruegel Kalecy, 1568

niedziela, 24 marca 2013

"Polski Wersal" - K.I.Gałczyński


 MA ZASZCZYT ZAWIADOMIĆ
PRZEŚWIETNĄ PT. PUBLICZNOŚĆ
z ubolewaniem, że przedstwienie
z powodu choroby nerek
 Hermenegildy Kociubińskiej
się nie odbędzie
                               Dyrekcja


PUBLICZNOŚĆ:
(ryki)


GŻEGŻÓŁKA:
Niestety proszę państwa, ale nic do tego, co jest wydrukowane powyżej, dodać nie mogę. Hermenegilda dziś nie wystąpi i improwizować nie będzie.

PUBLICZNOŚĆ:
Zmusić ją!


GŻEGŻÓŁKA:
Zlitujcie się, ona jest chora na nerki.


 PUBLICZNOŚĆ:
Niech ją szlag trafi, ale niech gra. Moliera też szlag trafił na scenie. Niech ona nie odgrywa hrabiny. Służba nie drużba. Pokazać nerki!


 GŻEGŻÓŁKA:
(pokazując obolałe nerki Hermenegildy):
Jak widzicie, wykluczone. Proszę państwa! Zamiast Hermenegildy wystąpią koledzy Osiołek Porfirion i pies Fafik i odegrają sztukę prof. Bączyńskiego z perkusją

pt.:

POLSKI WERSAL

Dekoracja: Drzwi. Fafik i Porfirion certują się, kto ma przejść pierwszy.

FAFIK:
(do Porfiriona):

Pan będzie łaskaw. (8 razy)

PORFIRION:
(do Fafika)

Nie. Pan będzie łaskaw. (10 razy)


FAFIK I PORFIRION:
(razem):

Zmęczyliśmy się.

(siadają, razem na siedzący)

Pan będzie łaskaw. Nie. Pan będzie łaskaw. (24 razy)


PORFIRION:

Uf, to ciężka robota. Ledwo zipię. 

(kładzie się)


 FAFIK:
 (kładzie się):

Pan będzie łaskaw.

 PORFIRION:

 Nie. Pan będzie łaskaw. 

(548 razy na leżący)


PERKUSJA:
 (bębny, kotły & filiżanki):

Pan będzie łaskaw. PAN będzie łaskaw. PAN będzie łaskaw.TA. TA. TA. PAN będzie łaskaw....


Kurtyna


K.I.Gałczyński "Teatrzyk Zielona Gęś", Wydawnictwo Iskry, s. 108-110.

czwartek, 21 marca 2013

Julian Barnes "Papuga Flauberta"



Biografia stoi sobie na półce, opasła i po mieszczańsku stateczna: życie za szylinga ujawni wszystkie fakty, życie za dziesięć funtów - także wszystkie hipotezy. Ale pomyśleć tylko, co się wymyka, co ulatuje wraz z ostatnim tchnieniem człowieka, którego biografię się pisze. Jakie szanse ma najprzemyślniejszy choćby biograf, jeśli przedmiot jego zainteresowania zobaczy, co się święci, i postanowi się zabawić?

Zazdroszczę Julianowi Barnesowi. Gdybym kiedykolwiek miał zostać pisarzem, ale tak się nie stanie, mogę Was uspokoić, to chciałbym napisać książkę taką jak "Papuga Flauberta". Mimo, że czytałem ją już drugi raz, nadal robi na mnie duże wrażenie. Trudno jest zdefiniować i zaszufladkować tę niezwykłą powieść, jedną z najsłynniejszych książek biograficznych ostatniego ćwierćwiecza, nominowaną do Nagrody Bookera. 

Czym bowiem jest ona w rzeczywistości? Biografią? Powieścią o Gustawie Flaubercie,  jak by nie było, jednym z największych pisarzy w dziejach? Esejem o autorze Pani Bovary i czasach w jakich przyszło mu żyć? Przewodnikiem po zakamarkach ludzkiej psychiki i pamięci? Napisaną przez Anglika pochwałą Francji i francuskości? Czy może w końcu historią obsesji Geoffreya Braithwaite'a, angielskiego lekarza i narratora książki, zafascynowanego Flaubertem, próbującego zrozumieć i dosięgnąć tego pisarza, który wciąż okazuje się być zupełnie kimś innym.



Narrator, doktor Braithwaite, podróżuje kilkakrotnie do Francji, gdzie odwiedza miejsca związane z życiem i twórczością Gustawa Flauberta. Chce napisać o nim książkę. Nie jest to jednak łatwe zadanie. Flaubert uważał bowiem, że autor nie powinien być widoczny w swoich dziełach, usunąć się w cień, bo jest najmniej ważny. Do tego wszystkiego autor Salambo był bardzo skomplikowaną, trudną do opisania i niejednoznaczną postacią. Niechaj świadczy o tym choćby to, że w książce można znaleźć dwie chronologie wydarzeń z jego życia, optymistyczną i pesymistyczną, w zależności od punktu widzenia oraz tego co Flaubert i inni mówili i jak patrzyli na różne sprawy. Doktor mimo wszystko jakoś sobie radzi, zbiera materiały, szczegółowo i na różne sposoby objaśnia nam osobowość Flauberta, zajmując się nawet takimi zagadnieniami jak: kolor oczu Emmy Bovary, stosunek pisarza do pociągów i innych wynalazków, wieloletni związek z poetką Luizą Colet czy bestiarium Flauberta (wyobrażał on sobie siebie i bliskie mu osoby w postaci różnych zwierząt). Narrator przeprowadza nawet rozprawę sądową broniąc Flauberta i jego poglądów. Podczas lektury dowiadujemy się mnóstwa rzeczy związanych z Flaubertem w sposób ciekawy i zupełnie bezbolesny. Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze osobisty wątek doktora Braithwaite'a i jego żony, która zdradzała go, i podobnie jak Emma Bovary, popełniła w końcu samobójstwo.

A o co w ogóle chodzi z tą papugą? No cóż, mógłbym teraz wszystko wyjaśnić. Nie chcę Wam jednak psuć przyjemności z czytania i rozwiązywania tej zagadki. Powiem tylko tyle, że papug w życiu i twórczości Flauberta było więcej, że przewijają się przez całą powieść będąc pewnym symbolem. Książka jest po prostu znakomita, czyta się ją świetnie, nie nudzi i co, przynajmniej dla mnie jest ważne, zawiera sporą dawkę humoru i ironii, która jest charakterystyczną cechą dla pisarstwa i życia tego pisarza. Papuga Flauberta to książka nie tylko dla fanów twórczości Gustawa Flauberta czy też miłośników biografii, ale też dla wszystkich, którzy chcieli by poznać fantastycznie opowiedzianą historię życia interesującego człowieka, najbardziej antymieszczańskiego mieszczanina.

Julian Barnes, Papuga Flauberta, z angielskiego przełożył Adam Szymanowski, Świat Książki, Warszawa 2011, s. 222.

wtorek, 19 marca 2013

"Piasek zagarnia wszystko"

Gustaw Flaubert

"Janine Dakyns, mieszkająca przy małej uliczce opodal szpitala, studiowała, podobnie jak Michael, w Oksfordzie i z biegiem czasu stworzyła prywatną niejako, wolną od wszelkiego intelektualnego zadęcia, wychodzącą zawsze od niejasnego szczegółu, nigdy tego co jawne, naukę o dziewiętnastowiecznej powieści francuskiej, ze szczególnym uwzględnieniem najbardziej przez nią cenionego Gustave’a Flauberta, z którego obszernej, liczącej tysiące stron korespondencji przy najróżniejszych okazjach cytowała długie, za każdym razem na nowo wprawiające mnie we zdumienie fragmenty. Ponadto Janine, która wykładając swoje myśli, popadała często w stan niemal zatrważającego uniesienia, z maksymalnym zaangażowaniem osobistym starała się zgłębić pisarskie skrupuły Flauberta, lęk przed fałszem, który jak mówiła, sprawiał czasem, że Flaubert tygodniami i miesiącami tkwił na kanapie, w strachu, że nigdy już nie napisze choćby pół linijki, nie kompromitując się najfatalniej. W takich okresach, mówiła Janine, nie tylko wszelka przyszła praca pisarska wydawała mu się kompletnie wykluczona, ale też był przekonany, że wszystko, co dotychczas napisał, stanowi jedynie nagromadzenie najbardziej niewybaczalnych, nieprzewidywalnych w skutkach błędów i zakłamania. Janine utrzymywała, że przyczyną tych skrupułów były obserwowane przez Flauberta niepowstrzymane postępy głupoty, atakującej, jak mniemał, jego własną głowę. To tak, miał kiedyś powiedzieć, jakby człowiek zapadał się w piach. Stąd prawdopodobnie, uważała Janine, tak wielkie znaczenie piasku w twórczości Flauberta. Piasek zagarnia wszystko".

W.G. Sebald, Pierścienie Saturna, przeł. M. Łukasiewicz, W.A.B., Warszawa 2009, s.12-13.

niedziela, 17 marca 2013

"Optymistyczny pesymizm"


"Często najlepsze chwile w życiu to te kiedy nic nie robisz, tylko zastanawiasz się nad swoim istnieniem, kontemplujesz różne sprawy. I tak kiedy na przykład mówisz, że wszystko nie ma sensu, to nie może do końca nie mieć sensu, bo przecież jesteś świadom, że nie ma sensu, a Twoja świadomość braku sensu nadaje temu jakiś sens. Rozumiecie o co mi chodzi? Optymistyczny pesymizm."

Charles Bukowski


czwartek, 14 marca 2013

30 najśmieszniejszych książek świata

Przypadkowo, jak zwykle, zupełnie przypadkowo, znalazłem poniższą listę, o TUTAJ, a jak powszechnie wiadomo, kto szuka, ten najczęściej znajduje. Trudno jest mi się zgodzić z większością pozycji, jedynie kilka nie budzi mojego sprzeciwu. Poza tym lista jest okropnie anglocentryczna, niestety autorzy tej listy nie czytają po polsku, rosyjsku czy też czesku i nie wiedzą co to znaczy naprawdę śmieszna książka. Czy kiedyś się o tym przekonają? Ogłaszanie „Klubu Pickwicka”, tej ramotki,  jako jednej z 30 najśmieszniejszych książek świata jest dużym nadużyciem. Podobnie jest w kilku innych wypadkach. „Finnegans Wake”?, wybaczcie honorable colleagues. O niektórych książkach nie wiem nic, nawet o nich nie słyszałem, to też o czymś świadczy: albo jestem krańcowo niedoinformowany, albo ktoś tu się bardzo myli. Tłustym drukiem zaznaczyłem książki, które przeczytałem i uważam, że są rzeczywiście śmieszne. Pozostaje oczywiście jeszcze kwestia gustu, o którym się nie dyskutuje. Co o tej liście sądzicie?


środa, 13 marca 2013

"Czerniaków 1933" - Stanisław Grzesiuk

Stanisław Grzesiuk
Na dalszą naukę nie ma pieniędzy i możliwości. Chłopak, który ma piętnaście lat, powinien już starać się zarobić, żeby była pomoc w domu. Ale jak zarobić? Złodzieje z naszego domu namawiali mnie, żebym "pracował" z nimi.
- Jesteś cwaniak, policja ciebie nie zna - z nami będzie ci dobrze, nie zginiesz.
Odmówiłem. Po co kraść, jak nie można przynieść do domu? Gdy byłem mniejszy, a nieraz coś z chłopakami zwędziliśmy dla sportu - to w domu matka brała za łapę, kazała odnieść i przeprosić, a czasem to jeszcze dobrze wlała. Więc kraść nie miało dla mnie sensu. Wszystkie ogrody i sady w okolicy były w mojej bezpłatnej dzierżawie. Właziłem do każdego i nigdy mnie nie złapano - ale to było robione tylko dla sportu. Lubiłem każde ryzyko i niebezpieczne sytuacje.
Ojciec, jak był trzeźwy, nie mówił nic. Jak był pijany, krzyczał, żebym sobie roboty szukał. Cóż więc robiłem?
Rano przynosiłem matce dwa wiadra wody i wynosiłem brudną. Potem przynosiłem węgiel z piwnicy lub ze składu, kupiłem, co potrzeba, w sklepie - i już byłem wolny. Wtedy przynosiłem kilka wiader wody jednej lokatorce. Miała za drzwiami na korytarzu beczkę, z której brała wodę do prania i zmywania. Płaciła mi pięć groszy za przyniesienie jednego wiadra; tak samo jak u woziwody, tylko ja przynosiłem jej wodę pod drzwi, a od woziwody brało się spod bramy i trzeba było nieść na piętro. Jak przynio­słem pięć wiader, to zarobiłem dwadzieścia groszy, bo jeden grosz za wiadro brał inwalida przy pompie ulicznej. Następnie kręciłem się przy składzie opałowym. Niejeden raz zarobiłem trochę groszy za odniesienie komuś węgla do domu. Płacili jeden grosz od kilograma. Pracował tam już starszy kolega, ale jak on poszedł z węglem i nie było nikogo, a znów trzeba było odnieść, brałem ja. Nie dźwigałem po pięćdziesiąt kilogramów, bo to było dla mnie za ciężko, ale dwadzieścia, trzydzieści to nosiłem.
Teraz, gdy już miałem pieniądze, szedłem na Mokotów do biblioteki. Nie była to prawdziwa biblioteka, lecz sklep sprzedający papier, zeszyty i przybory szkolne, w którym na jednej ścianie były półki z książkami. Właściciel sklepu wypożyczał te książki za opłatą dziesięciu groszy od jednej książki po złożeniu dwu złotych kaucji. Ze swego zarobku złożyłem kaucję za dwie książki, ale były dnie, że wymieniałem tylko jedną książkę; częściej jednak wymieniałem dwie i czytałem jednego dnia. Nikt nie dawał mi żadnych rad co do wyboru lektury. Wyczytywałem więc wszystkie książki o Dzikim Zachodzie, Karola Maya, Branda, Baxtera, kryminalne Romańskiego, Marczyńskiego, Wallace'a i innych. Wyczytałem książki o przygodach Arsena Lupina, Sherlocka Holmesa i wszystkie o Tarzanie; Michała Zevaco, Dumasa i Trylogię Sienkiewicza. Książki grube dzielone były na kilka mniejszych i za każdą płaciło się dziesięć groszy. Gdy już miałem w ręku książkę, brałem w kieszeń kawał chleba i szedłem nad starą fosę fortową na Czerniakowie. Tam, leżąc na słońcu, czytałem. Dla urozmaicenia co pewien czas zażywałem kąpieli, a raz lub dwa razy w ciągu dnia kilku z nas przepływało na drugą stronę fosy i zapuszczaliśmy się w ogrody badylarzy na strąki grochu.
Moimi ulubionymi bohaterami z książek byli ludzie, których cechowała szaleńcza odwaga i ryzykanctwo, obrońcy słabych i uciśnionych, a bojowi wobec ludzi złych. W postępowaniu swoim starałem się naśladować takich właśnie bohaterów. Cieszyłem się, gdy raz udało mi się wywalić okno w płonącym drewnianym budynku i zanim nadbiegli inni, wyniosłem dwoje małych dzieci oraz wyrzuciłem na podwórze wszystkie ubrania z szafy. Byłem wszędzie tam, gdzie groziło jakieś niebezpieczeństwo, i musiałem zawsze należeć do tych, którzy ostatni wycofują się z niebezpiecznej sytuacji.
Żeby być mocnym wobec złych, nie wystarczała sama odwaga, potrzebna była także zaprawa i trening. W mieszkaniu na drzwiach wieszałem stare ubrania i palta i godzinami ćwiczyłem uderzenia głową z różnych pozycji. Wiedziałem, że jest to najskuteczniejsze i najbardziej zdradliwe uderzenie. Doszedłem do takiej wprawy, że "na łeb" byłem jednym z najlepszych na Czerniakowie. Trenowałem też nożem. Rzucanie nożem do celu na odległość. Ukrywanie noża w rękawie. Błyskawiczne wyciąganie noża z kieszeni spodni i z kieszeni marynarki, tak zwanej "za parkanem".. Niejeden urwany guzik i rozdarte spodnie kosztował trening przeskakiwania przez parkan, chodzenia po drzewach i skakania ze znacznych nawet wysokości. Wyrabia­łem w sobie silną wolę, upór i mściwość w stosunku do tych, którzy skrzywdzili mnie z premedytacją lub wykorzystywali swoją przewagę fizyczną. Po kilku awanturach ze starszymi i silniejszymi mówiono o mnie: "Chłopak grzeczny, ale i charakterny..." Słabszego nie uderzyłem nigdy.
Wieczorem wyskakiwałem na plac Unii Lubelskiej "postarać się trochę na majdanie" - co znaczy po prostu: sprzedawać gazety. "Starało się" tam wielu kolegów, z którymi kończyłem szkołę. Oni byli majdaniarzami rejestrowanymi (po złożeniu kaucji), ja starałem się na dziko: koledzy brali więcej gazet i część dawali do sprzedaży mnie.
Jaki był z tego zarobek? Dwa grosze od gazety w cenie pięciu groszy i trzy od dziesięciogroszowej. Od dodatku nadzwyczajnego osiem groszy od sztuki, ale wtedy mi nie dawali, ciężko też było trafić na moment wydania. Umieć sprzedać gazety - to była wielka sztuka.
- Ile sprzedałeś? - pytałem jednego kolegi.
- Dwanaście sztuk - odpowiada.
- A ja tylko dwie.
- A ty ile? - pytam drugiego.
- Piętnaście.
- A ja dwie.
Wreszcie i ja połapałem się w technice sprzedawania. Gdy dostałem gazety do ręki - jak najszybciej przed siebie, byle dalej, żeby być tam, gdzie nie dotarł jeszcze żaden nowy gazeciarz. Raz dotarłem w ten sposób do ulicy Filtrowej. W każdym tramwaju jadącym w stronę placu Narutowicza idą dwie, cztery gazety. Po pewnym czasie gazeciarze z placu Narutowicza połapali się, że im handel idzie słabiej - zjechali kupą, dali mi dobry wycisk i przegnali z dobrego stanowiska. Pojechałem do swoich chłopaków. Ci zostawili swój "majdan" w różnych kioskach i sklepach i grupą w osiemnas­tu chłopaków zrobiliśmy nalot na tamtych. I odegraliśmy się - ale już więcej w ich parafię nie jeździłem.

wtorek, 12 marca 2013

Yossarian cenzorem, czyli zabawa w Boga



Wszyscy oficerowie przebywający w szpitalu mieli obowiązek cenzurowania listów pacjentów - szeregowców, którzy leżeli w innych salach. Było to nudne zajęcie i Yossarian doznał zawodu, przekonawszy się, że życie szeregowców jest niewiele ciekawsze niż życie oficerów. Po pierwszym dniu tej pracy stracił do niej zupełnie serce i, aby się nieco rozerwać, zaczął sobie wymyślać zabawy. Precz z określnikami, oświadczył pewnego razu, i we wszystkich listach, które przeszły przez jego ręce, znikły przysłówki i przymiotniki. Innego dnia wypowiedział wojnę spójnikom. Jeszcze większą inwencję wykazał w dniu, kiedy to powykreślał wszystko oprócz „a”, „i”, „ale” itp. Stwierdził, że dynamizuje to napięcie między wierszowe, a poza tym prawie zawsze nadaje listom o wiele bardziej uniwersalny charakter. Potem zamazywał pozdrowienia, pozostawiając tekst listów nietknięty. Pewnego razu zaczernił wszystko z wyjątkiem słów „Kochana Mary” i dopisał pod spodem „Tęsknię za tobą tragicznie. A.T. Tappman, kapelan Armii Stanów Zjednoczonych”. A.T. Tappman był ich kapela­nem.

Kiedy wyczerpał już wszystkie możliwości w tekście listów, zaczął atakować nazwiska i adresy na kopertach, jednym niedbałym ruchem dłoni unicestwiając całe domy i ulice, niwecząc metropolie, jakby był Bogiem. Paragraf 22 wymagał, aby każdy ocenzurowany list był podpisany przez oficera, który go czytał. Yossarian większości listów nie czytał w ogóle i na tych podpisywał się imieniem i nazwiskiem. Te, które czytał, podpisywał jako Washington Irving. Kiedy stało się to zbyt monotonne, pisał Irving Washington. Cenzurowanie kopert miało poważne następstwa, gdyż wywołało falę zaniepokojenia w pewnej nie lubiącej rozgłosu instytucji wojskowej, która skierowała do szpitala swojego człowieka jako rzekomego pacjenta. Wszyscy wiedzieli, że jest to facet z Wydziału Śledczego, ponieważ wypytywał o oficera nazwiskiem Irving lub Washington i już na drugi dzień odmówił cenzurowania listów. Zbyt go to nudziło.

Joseph Heller "Paragraf 22".

Dwóch ludzi


poniedziałek, 11 marca 2013

"Dziś wieczorem jestem głodny"

James Joyce

List Jamesa Joyca do Nory Barnacle Joyce

Dublin, 44 Fontenoy Street,  20 grudnia 1909

Moja słodka, niegrzeczna dziewczynko,
Dostałem dziś wierczorem Twój list ...
Dziś nastąpiło otwarcie kinematografu. Wyjeżdżam do Triestu w niedzielę, 2 stycznia. Mam nadzieję, że załatwiłaś to, o co Cię prosiłem: kuchnia, linoleum, fotel, zasłony. Nawiasem mówiąc, nie szyj tych majtek przy kimkolwiek obcym. Czy Twój kostium jest gotowy? Mam nadzieję, że tak - z długim żakietem, paskiem i mankietami ze skóry itd. Nie mam pojęcia skąd wziąć pieniądze na podróż dla Eileen. Na m98iłość boską, załatw wszystko tak, żebyśmy oboje mieli wygodne łóżko. Nie bardzo mam ochotę robić coś z Tobą, kochanie. Chcę tylko Twego towarzystwa. możesz nie obawiać się, że chodzę na -. Rozumiesz. To się nie zdarzy, kochanie.
Och, jestem teraz głodny. Poproś Evę w dniu mojego przyjazdu, żeby zrobiła pudding za trzy pensy, i zrób jakiś waniliowy sos bez wina. Mam ochotę na rosbef, zupę ryzową, capuzzi garbi [kapusta kiszona], pure z kartofli, pudding i czarną kawę. Nie, nie, zjadłbym stracotto di maccheroni [mięso duszone z makaronem], mieszaną sałatę, duszone śliwki, torroni [nugaty], herbatę i presnitz [ciasto triesteńskie]. Albo nie, chciałbym duszone węgorze albo polentę [potrawa mączna] z ...
Wybacz mi, kochana. Dziś wieczorem jestem głodny.
Noro, kochanie, mam nadzieję, że przezyjemy razem szczęśliwy rok. Jutro napiszę do stanniego o kinematografie.
Tak się cieszę, że niemal już widzę Miramar. Martwię się tylko, czy to, co zrobiłem, nie narazi mnie znów na tę przeklętą rzecz. Módl się za mnie, najdroższa.
Addio, addio, addio, addio!

Jim

James Joyce "Listy 1900-1920", wybór i przeklad Michał Ronikier, komentarz Maciej Słomczyński, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1986, s.203

sobota, 9 marca 2013

"Jak ocalał świat" - Stanisław Lem

Konstruktor Trurl sporządził raz maszynę, która umiała robić wszystko na literę n. Kiedy była gotowa, na próbę kazał jej zrobić nici, potem nanizać je na naparstki, które też zrobiła, następnie wrzucić wszystkie do sporządzonej nory, otoczonej natryskami, nastawniami i naparami. Wykonała polecenie co do joty, ale ponieważ nie był jeszcze pewny jej działania, kolejno musiała zrobić nimby, nausznice, neutrony, nurty, nosy, nimfy i natrium. Tego ostatniego nie umiała, i Trurl, bardzo zmartwiony, kazał się jej tłumaczyć.
- Nie wiem, co to jest - wyjaśniła. - Nie słyszałam o czymś takim.
- Jak to? Ależ to sód. Taki metal, pierwiastek...
- Jeżeli nazywa się sód, jest na s, a ja umiem robić tylko na n.
- Ale po łacinie nazywa się natrium.
- Mój kochany - rzekła maszyna - gdybym mogła robić wszystko na n we wszelkich możliwych językach, byłabym Maszyną Która Może Wszystko Na Cały Alfabet, bo dowolna rzecz, w jakimś tam obcym języku na pewno nazywa się na n. Nie ma tak dobrze. Nie mogę robić więcej, niż to wymyśliłeś. Sodu nie będzie.

środa, 6 marca 2013

"Jaśnie Panicz" - Joanna Siedlecka

"Książka Joanny Siedleckiej o Gombrowiczu - „Jaśniepanicz”. Książka napisana z kobiecą drobiazgowością, a zarazem mądra, wrażliwa. Autorka ma świetny słuch i jeżeli mu zawierzyć - lud w jej relacjach mówi pysznym, barwnym językiem, natomiast język inteligencji jest bezosobowy, standardowy, „wyrównany”. Stosunek ludu do twórczości artystycznej - ironiczny, nawet pogardliwy. Styl życia Gombrowicza określają jako próżniactwo, jako „obijankę”. Dla nich jedyną wartością i miarą jest praca fizyczna, którą można wymierzyć ilością godzin bądź ilością przeoranych skib. To w części objaśnia, dlaczego czerń w czasie rewolucji tak ochoczo niszczyła dzieła sztuki - bo to był wymysł, zbytek, kaprys możnych.

Książka jest dostępna w księgarni Selkar.

Z tej książki można również wyczytać wiele o polskim stosunku do pracy. Matka Gombrowicza, która żyje do 87 lat, przez całe życie nie nauczyła się nawet zaparzyć herbaty. Niewielu z jej otoczenia pracuje - większość nic nie robi. Pracuje ciemny lud. Stąd pracy tej brak myśli, organizacji, kultury, etosu.

Powtarza się uwaga tych, którzy znali Gombrowicza, że często obserwował w lustrze swoją twarz, przyglądał się jej. Ale obserwował też dokładnie twarze innych. Większość ludzi nie mogła mu się podobać. To zrozumiałe - kiedy zaczynamy drobiazgowo obserwować czyjąś twarz, ta twarz brzydnie, ponieważ jej poszczególne części, fragmenty, rysy zaczynają żyć własnym życiem, konkurować ze sobą, walczyć, przepychać się (albo kryć wstydliwie), a przez to dochodzi do przerysowania, skłócenia, deformacji.

Rozmówcy autorki - ich skłonność, aby oceniać człowieka na podstawie pierwszego wrażenia, jakiego nam dostarcza w czasie pierwszego spotkania, w czasie pierwszej spędzonej z nim chwili (waga tego momentu podkreślana przez Schopenhauera). A przecież nie sposób utrzymać pełnię formy przez cały czas - zdarzają się chwile słabości, chwile upadku. Okazuje się, że one nigdy nie będą wybaczone. Okazuje się, że dla współczesnych postawa, zachowanie stoi przed dziełem!"

Ryszard Kapuściński "Lapidaria I-III. Tom 6", Czytelnik, Warszawa 2006, s.123-124.

"Dwie odrębne planety"



Przeczytałem Jarosława Haśka „Historię Partii Umiarkowanego Postępu (w Granicach Prawa)”. Świetna i bardzo haszkowsko-szwejkowska. Jakże pogodna, zabawna i otwarta jest w tej książce Europa Wschodnia roku 1911! Jedzą, piją, lulki palą w Pradze, na Węgrzech, w Sofii i Wiedniu. 

Haśek: ur. 1883 - zm. 1923
Kafka: ur. 1883 - zm. 1924

Rzadko zwraca się uwagę, że byli to rówieśnicy mieszkający i piszący w tym samym czasie, w tym samym mieście - a jednak tak różni! Jasny, ciepły, jowialny Haśek i zamknięty, mroczny, przejmujący Kafka. Ich światy tak inne, ich wyobraźnie - dwie odrębne planety.

Ryszard Kapuściński "Lapidaria I-III. Tom 6", Czytelnik, Warszawa 2006, s.122.

poniedziałek, 4 marca 2013

Nikt nie jest prorokiem we własnym kraju

Stanisław Lem


Z listów Stanisława Lema do Sławomira Mrożka

kwiecień 1967

Zauważyłem ciekawy fenomen, na sobie samym, który do myślenia daje. Oto bardzo różne są losy moich książek na Wschodzie i na Zachodzie. Na Wschodzie jestem po prostu rodzaj oceanu, otrzymuję z Rosji otchłanne listy, całe duże i czasem niegłupie nawet filozoficzne traktaty, jako ów Mądry Starzec, który wie, jak żyć, a potargane egzemplarze moich polskich edycji służą do nauki naszego języka ojczystego. Polska to casus specjalny, bo nikt nie jest u siebie prorokiem. Ale pewien Czech pisze sobie z powieści mej operę. Różne wysoko uczone osoby zaś z Rosji przysyłają mi swe dzieła z dedykacją itp.

24 listopada 1964

Zapewne, z grubsza biorąc, to jest tak, że gdy kto już jest uznany i ma patent (...) wtedy, w pewnym sensie przynajmniej i w pewnych granicach, może sobie i chały pisać, chociaż raczej nie nazbyt w ich chałowatości klarowne, bo i tak za dzwoniące złoto dukatowe zostanie poczytane. A gdy nie ma patentu ktoś, to też może pisać, co sobie chce, bo jednakowo to zignorowane zostanie; tak zatem, w tym punkcie nierozpoznania, niepostawienia diagnozy "właściwej", produkta oba się ze sobą zejdą i pokryją. Sprawa jednakże samej diagnozy, tego rozpoznania właściwego wartości, jest niewątpliwie interesująca. Mnie się zdaje, że innej, oprócz własnej oceny, być nie może, mnie przynajmniej na innych nie zależy, jako odbiorcy, rozumie się. Cóż na to można poradzić, jeśli mnie się pewne płótna, czy, z branży już, utwory bardzo sławne, nie podobają ani trochę? Wpędzać siebie w kompleksy domniemaniem jakowychś ślepych plam, jakowejś ślepoty lokalnej, własnej? I po co właściwie? Nic prostszego zresztą, niż w podobnej sytuacji ekstrapolować na całość odbiorców, tj. ustalić, powiedzmy, że oni mają wszyscy razem taką ślepą plamkę w odniesieniu do tych czy innych utworów. ale mnie taki punkt widzenia nie odpowiada, ponieważ zakłada on jednak istnienie jakiejś wyższej, ostatecznej, to jest, po prostu, absolutnej skali ocen, takiej, wicie, wszechmocy wprawdzie absolutnie biernej, która palcem nie rusza, ale po eonach czasu jednak sprawiedliwość wymierzy, jednych wzniesie, innych na zapomnienie skaże itd. Jednakże ja się w żadnej mierze na takie stanowisko nie piszę. Uważam, że od wyroków żyjących nie ma w ogóle żadnego apelu, i gadanie o potomności, co się pozna, jest jednakowo bzdurą, czy się pozna, tj. czy zauważy, czy też nie zauważy (się nie pozna). Bo jeżeli my znajdujemy stary nocnik w jakimś grobowcu sprzed 11 000 lat i się tym nocnikiem będziemy szczerze zachwycali, to z tego nie wynika doprawdy, aby on, jako nocnik, był wtedy, gdy do niego faraon kupki sadził, był też takim nadzwyczajnym Dingiem. Po prostu okoliczności, upływ czasu, nasza wiedza o nim itd. itp., wszystko to razem wwindowało nam ów nocnik na odpowiednie wyżyny. A jeżeli ktoś był Norwid i prekursor, to też nie można powiedzieć, że ci, co w dupie go mieli, się głęboko mylili, tacy, wicie, tępi, a my, lepsi, żeśmy się poznali, co i nam, i jemu honor, ale nam większy, przynosi. Tak nie jest. Ja wiem, że tę moją relatywizację posuwam, z punktu widzenia zdrowego rozsądku, o włos, o krok za daleko, ponieważ niby to nie jest takie proste i są "wartości trwałe", którym się jedna epoka przygląda, bekając z niesmaku, a inna je do serc tuli; wszelako, generalnie, i w pierwszym przybliżeniu, które mi na razie wystarcza, jednak lepiej już uznać, że zarówno uznanie, jak i nieznanie, jest to zjawisko immanentne, bez apelacji, odniesień, skarg i trybunałów w łonie wieczności ukrytych.

[W]: Tomasz Lem "Awantury na tle powszechnego ciążenia", Wydawnictwo Literackie, Kraków 2009, s.84-87.