środa, 12 grudnia 2012

O XIX wieku i triumfie literatury, czyli kiedyś to były czasy

"Wymiera pokolenie schorowane na literaturę. Wymierają literaci chorzy na literaturę i znikają w niepamięci czytelnicy chorzy na literaturę. To naprawdę ostatnia pora, żeby spróbować objaśnienia tego krótkiego momentu w niedługich dziejach ludzkości, kiedy literatura przeżywała swój wielki triumf.
Jeszcze się widzi dostojne oblicza literackie, jeszcze ogląda się czasem majestatyczne gesty demiurgów, jeszcze spostrzeże się raptem osobnika z piórem, który potrząsa słuchawką telefonu dyspeczerskiego, instruując tłumy, prowadząc te tłumy do walki, rządząc autorytatywnie światem maluczkich, choć sznur od tej słuchawki już dawno został odcięty przez koła tak zwanego parowozu dziejów.
Wielu literatów obraziło się na cały świat. Patrzą przez szyby z pogardliwym uśmiechem na szamotanie się bliźnich, którzy nic nie wiedzą o literaturze, czyli o umarłej, i nic nie chcą wiedzieć. Patrzą z wysoka na te biedne masy, co odwróciły się od nieba literatury. Patrzą z uczuciem mściwej satysfakcji. Patrzą ze świadomością wzniosłego arystokratyzmu. I wierzą w zmartwychwstanie literatury. I wierzą w totalne pokajanie się tłuszczy za zdradzenie literatury.
Bo przecież to niemożliwe, że ta, co z najwyższych regionów niebios ducha przez duże D rządziła wielkim światem, żeby ta królowa albo święta mogła stać się biedną, nikomu specjalnie nie potrzebną kurwą, co włóczy się o każdej porze, na wszystkich rogach szukając byle jakiego klienta. Bo przecież to nie do pojęcia, żeby despotyczna siła, która obalała cesarstwa, powoływała nowe narody do życia, wymyślała nowych bogów i nowe religie, żeby taka siła stała się tragiczną, śmieszną bezsiłą.

Lew Tołstoj i Antoni Czechow w Jasnej Polanie

Wszak jeszcze niedawno hrabia Lew Tołstoj, twórca wielkiej, światowej sekty tołstojowców, mędrzec i prawodawca moralny drugiej połowy XIX wieku, ten olbrzym z Jasnej Polany wierzył szczerze, iż on pierwszy i być może jedyny w tym wielkim pochodzie ludzkości otrzyma w darze od boga nieśmiertelność i po prostu nigdy nie umrze. Wszak zaledwie sto kilkadziesiąt lat temu nasz Adam Mickiewicz stawał do walki z Bogiem i w pewnych momentach nawet osiągał przewagę. Wszak jeszcze dziś niektórzy moi koledzy wezbrani świętością, najczęściej po wprowadzeniu do organizmu kilku setek polskiego narkotyku, każą mi klękać przed sobą i całować ich po rękach, i okazywać im cześć boską.
Dobrotliwy, czcigodny Wiek Dziewiętnasty. Zwycięski wiek pary i elektryczności. wiek nauki i racjonalizmu. Wiek ufności w przyszłość i w rozum ludzki. Wiek uniwersalizmu i szacunku dla indywidualności człowieka. Jak dobrze było literaturze w tym Dziewiętnastym Wieku. Jak suto, wystawnie i bezpiecznie. Jak ślicznie długowieczny okazał się ten Dziewiętnasty. Dożył do pierwszej wojny światowej, gdzieniegdzie przetrwał jeszcze na ostatnich nogach do drugiej światowej. I właśnie tam gdzieniegdzie spłodził nas, nazywanych Kolumbami (znowu ten Bratny), zarażonymi śmiercią, otrutymi wojną, pryszczatymi, inteligenciakami, marginesem społecznym, reakcjonistami, mięczakami, kompleksiarzami, zrozpaczonymi pesymistami, neurotykami, zboczeńcami, bezsilnymi opozycjonistami, odchodzącą klasą, niewierzącymi fideistami.
My jesteśmy cali z Dziewiętnastego. Kurcze odbytnicy historii wyrzuciły nas na śmietnisko odpadów uranowych, nieudanych przeszczepów, zdezelowanych rakiet kosmicznych. Grzebiemy w tym śmietniku pełni ufności, wynajdując butwiejące cząstki świata, który nas wydał, taplając się w łożysku, w którym przyszliśmy na ów świat. Wpełzamy pod szczątki książek i mówimy: nad nami wielkie, jasne, kojące niebo literatury. Wczołgujemy się na gipsową łysinę popiersia z utrąconym nosem i mówimy: jak daleko stąd widać, ile epok przed nami, ile nieskończoności.[...]
Literaturo, literaturo kochana. Epicka i zmysłowa, ezoteryczna i obyczajowa, lingwistyczna i wagonowa, majestatyczna i z rynsztoka, intelektualna i grafomańska, rozpuczona pychą i fałszywie pokorna, święta i sprzedajna, literaturo słów spisanych pracowicie w rozpaczy albo w zadufaniu, w nienawiści albo w nudzie, w nadziei albo w chwili śmierci, literaturo lawiny słów podobnych do siebie, koślawych, monotonnych, banalnych, takich samych jak biliony słów niezapisanych, co rodzą się w każdej chwili i na zawsze giną w każdej chwili.
Jaka szkoda, że literatura nie rządzi już tym konwulsyjnym światem. Jaka szkoda, że biedne jej ciałko depczą zwycięskie środki masowego przekazu. Jaka szkoda, że nie budzi już tych największych namiętności, że nikogo nie zabija i nikt jej nie zabija, że nikogo nie deprawuje i nikogo nie uświęca, że nie obala tyranów i nie rodzi męczenników. Jaka szkoda, że kiedy wdarłem się do jej świątyni, okazała się ta świątynia gruzem rozpadających się wspaniałych murów i złomami wyniosłych kolumn, co kiedyś podtrzymywały sklepienie niebieskie nad nami."

Tadeusz Konwicki "Kalendarz i klepsydra", Czytelnik, Warszawa 2005, Wydanie II, s. 133-135.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz