piątek, 14 grudnia 2012

"Najbardziej nieudolny ze znanych dotychczas zamachów samobójczych"



W lutym 1955 roku Chandler usiłował odebrać sobie życie, co jeden z jego przyjaciół określił potem jako „naj­bardziej nieudolny ze znanych dotychczas zamachów sa­mobójczych”. Chandler z czasem nie wzdragał się przed omawianiem tego zdarzenia, które prasa i radio roz­głosiły na cały świat w wersji bardzo zniekształconej. Udostępniono nam do wykorzystania w tej książce urzę­dowy raport policyjny pod warunkiem, że nie ujawnimy nazwisk funkcjonariuszy i będziemy korzystali z rapor­tu dyskretnie. i wyrozumiale, gdyż według słów policjantów „Ray to był wspaniały gość”.
W raporcie czytamy: „Chandler mocno przeżywał śmierć żony i motywy zamachu samobójczego miały swe źródło w jego pobudliwej wyobraźni... Sierżant X z od­działu patrolującego miasto La Jolla, składając raport o próbie samobójstwa przy użyciu rewolweru w dniu 22 lutego 1955 roku, stwierdził, że 5 lutego, czyli niezbyt długo przed targnięciem się przez Chandlera na swe ży­cie, był u niego w domu i perswadował mu, żeby zanie­chał myśli o samobójstwie. Zapowiedź samobójstwa z dnia 5 lutego była już trzecią zapowiedzią otrzymaną przez policję”.
22 lutego po południu szwagierka1 Chandlera zadzwo­niła do komisariatu policji w La Jolla zawiadamiając, że Chandler znów grozi samobójstwem. „Oficer, zorien­towany w sytuacji, rozmawiał z Rayem przez telefon, aby go zająć, dopóki nie przyjadą do. niego policjanci”.
O godzinie 15.50 policjant, który przybył na miejsce, rozmawiał ze szwagierka Chandlera, „kiedy usłyszał z łazienki dwa strzały”. Pobiegł tam i zastał pisarza sie­dzącego na podłodze z rewolwerem na kolanach. Jak stwierdził, znajdował się on pod wpływem alkoholu... Odebrał rewolwer Chandlerowi, który miał na sobie tyl­ko szlafrok, pidżamę i ranne pantofle. Policjant po zba­daniu sprawy oświadczył, że dwie kule — jedyne w ma­gazynku — trafiły w sufit i w obudowę prysznicu, a zamierzone samobójstwo skończyło się niczym, gdyż strzały oddane zostały w górę, chybiając celu.
„Chandler był w stanie depresji z powodu śmierci żony, a niedawna rocznica ślubu pogorszyła jeszcze ten stan. Odwieziono go na oddział psychiatryczny szpitala okręgowego, później zaś wskutek interwencji przyja­ciół przeniesiono go do prywatnego sanatorium”.
[1] Lavinia Brown, mieszkająca w La Jolla. 


Do Rogera Machella
5 marca 1955 r.
...Za Boga nie potrafię Ci powiedzieć, czy rzeczywiś­cie chciałem to zrobić, czy może to tylko moja podświa­domość wyreżyserowała tandetne przedstawienie te­atralne. Pierwszy strzał oddałem niechcący. Nigdy nie strzelałem, a cyngiel był tak czuły, że ledwie musnąłem go, ustawiając rękę we właściwej pozycji, gdy zaś od­skoczył, kula odbiła się rykoszetem od ścianek obudo­wy prysznica i trafiła w sufit. Równie dobrze mogła rykoszetem trafić mnie w brzuch. Odgłos wydał mi się bardzo słaby. Potwierdziło się to, kiedy następny strzał (już ten na serio) w ogóle nie padł. Naboje miały już z pięć lat i przypuszczam, że zawilgły w tym klimacie. Od tej chwili nic już nie pamiętam. Policjant, który wówczas przyszedł, powiedział mi później, że siedzia­łem na podłodze kabiny prysznica, usiłując wsadzić pis­tolet do ust, i kiedy kazał mi oddać broń, roześmiałem się tylko i mu ją dałem.
Nic z tego nie pamiętam. Nie wiem, może jest to ja­kaś wada emocjonalna, ale nie czuję się winny ani za­żenowany, kiedy spotykam w La Jolla ludzi, którzy wiedzą,, co się stało. Mówiono o tym przez radio, pisała o tym prasa w całym kraju i dostałem stosy listów.
W Anglii i bodajże w innych krajach zamach samobójczy, czy coś, co na to wygląda, jest przestępstwem. W Kalifornii tak nie jest, ale trzeba potem poddać się obserwacji w szpitalu. Udało mi się wyjść ze szpitala już następnego dnia, ale pod warunkiem, że przeniosę się do prywatnego sanatorium... Stamtąd już znacznie trudniej było się wydostać. Wytrzymałem tam sześć dni, po czym oznajmiłem, że zamierzam wyjść. Szalone po­ruszenie. To po prostu nie uchodzi. Dobrze, powiedzia­łem, wskażcie mi przepis prawny, który każe mi tu zos­tać. Ale takiego przepisu nie ma i ordynator dobrze o tym wiedział.
Wróciłem więc do domu i odtąd nic mnie cała spra­wa nie obchodzi, poza tym, że nafaszerowali mnie narkotykami, żebym był uległy, i ciągle jeszcze mam po tym kaca. Zdumiewa mnie, że ludzie siedzą w takich miejscach znudzeni, załamani, nieszczęśliwi, zamartwia­jąc się o swoje posady, rodziny, tęsknią za domem. Pod­dawani są elektrowstrząsom (na mnie nie ośmielono się tego spróbować), a w przerwach wstrząsom insulino­wym, niepokoją się o koszty tych zabiegów i czują się jak więźniowie, a jednak nie mogą się zdobyć na odwa­gę, żeby wstać i wyjść. Przypuszczam, że na tym właś­nie polega ich niedomaganie. Gdyby mieli więcej odwa­gi, w ogóle by do sanatorium nie trafili. Ale to nie jest chyba cała sprawa. Gdybym ja miał więcej odwagi, nie uległbym rozpaczy i bólowi tak bardzo, żeby zrobić to, co zrobiłem. Ale kiedy znalazłem się oko w oko... z ku­pą bredni psychiatrycznych i nie istniejącą władzą, która usiłowała mi wmówić, że ma mnie w swojej mocy, oka­zało się, że nie potrzeba zbyt wielkiej śmiałości, aby po­wiedzieć im wszystkim, co mam zamiar zrobić i zrobić to. W końcu, rzecz dziwna, chyba nawet im się to podo­bało. Siostra oddziałowa ucałowała mnie i powiedziała, że jestem niezwykle uprzejmym, układnym pacjentem i niech Bóg ma w swojej opiece lekarza, który próbo­wałby mnie zmusić do zrobienia czegoś wbrew mojej woli.

Raymond Chandler "Mówi Chandler" (Raymond Chandler Speaking), przekład Ewa Budrewicz, wstęp Krzysztof Mętrak, Czytelnik, Warszawa 1983.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz