W
raporcie czytamy: „Chandler mocno przeżywał śmierć żony i motywy zamachu
samobójczego miały swe źródło w jego pobudliwej wyobraźni... Sierżant X z oddziału
patrolującego miasto La Jolla, składając raport o próbie samobójstwa przy
użyciu rewolweru w dniu 22 lutego 1955 roku, stwierdził, że 5 lutego, czyli
niezbyt długo przed targnięciem się przez Chandlera na swe życie, był u niego
w domu i perswadował mu, żeby zaniechał myśli o samobójstwie. Zapowiedź
samobójstwa z dnia 5 lutego była już trzecią zapowiedzią otrzymaną przez policję”.
22 lutego po
południu szwagierka1 Chandlera zadzwoniła do komisariatu policji w
La Jolla zawiadamiając, że Chandler znów grozi samobójstwem. „Oficer, zorientowany
w sytuacji, rozmawiał z Rayem przez telefon, aby go zająć, dopóki nie przyjadą
do. niego policjanci”.
O godzinie 15.50
policjant, który przybył na miejsce, rozmawiał ze szwagierka Chandlera, „kiedy
usłyszał z łazienki dwa strzały”. Pobiegł tam i zastał pisarza siedzącego na
podłodze z rewolwerem na kolanach. Jak stwierdził, znajdował się on pod wpływem
alkoholu... Odebrał rewolwer Chandlerowi, który miał na sobie tylko szlafrok,
pidżamę i ranne pantofle. Policjant po zbadaniu sprawy oświadczył, że dwie
kule — jedyne w magazynku — trafiły w sufit i w obudowę prysznicu, a
zamierzone samobójstwo skończyło się niczym, gdyż strzały oddane zostały w górę,
chybiając celu.
„Chandler był w
stanie depresji z powodu śmierci żony, a niedawna rocznica ślubu pogorszyła
jeszcze ten stan. Odwieziono go na oddział psychiatryczny szpitala okręgowego,
później zaś wskutek interwencji przyjaciół przeniesiono go do prywatnego
sanatorium”.
[1] Lavinia Brown,
mieszkająca w La Jolla.
Do Rogera Machella
Do Rogera Machella
5 marca 1955 r.
...Za Boga nie potrafię Ci powiedzieć, czy rzeczywiście
chciałem to zrobić, czy może to tylko moja podświadomość wyreżyserowała tandetne
przedstawienie teatralne. Pierwszy strzał oddałem niechcący. Nigdy nie
strzelałem, a cyngiel był tak czuły, że ledwie musnąłem go, ustawiając rękę we
właściwej pozycji, gdy zaś odskoczył, kula odbiła się rykoszetem od ścianek
obudowy prysznica i trafiła w sufit. Równie dobrze mogła rykoszetem trafić
mnie w brzuch. Odgłos wydał mi się bardzo słaby. Potwierdziło się to, kiedy
następny strzał (już ten na serio) w ogóle nie padł. Naboje miały już z pięć
lat i przypuszczam, że zawilgły w tym klimacie. Od tej chwili nic już nie
pamiętam. Policjant, który wówczas przyszedł, powiedział mi później, że siedziałem
na podłodze kabiny prysznica, usiłując wsadzić pistolet do ust, i kiedy kazał
mi oddać broń, roześmiałem się tylko i mu ją dałem.
Nic z tego
nie pamiętam. Nie wiem, może jest to jakaś wada emocjonalna, ale nie czuję się
winny ani zażenowany, kiedy spotykam w La Jolla ludzi, którzy wiedzą,, co się
stało. Mówiono o tym przez radio, pisała o tym prasa w całym kraju i dostałem
stosy listów.
W Anglii i bodajże w innych krajach zamach samobójczy, czy coś, co na to wygląda, jest
przestępstwem. W Kalifornii tak nie jest, ale trzeba potem poddać się
obserwacji w szpitalu. Udało mi się wyjść ze szpitala już następnego dnia, ale
pod warunkiem, że przeniosę się do prywatnego sanatorium... Stamtąd już znacznie
trudniej było się wydostać. Wytrzymałem tam sześć dni, po czym oznajmiłem, że
zamierzam wyjść. Szalone poruszenie. To po prostu nie uchodzi. Dobrze, powiedziałem,
wskażcie mi przepis prawny, który każe mi tu zostać. Ale takiego przepisu nie
ma i ordynator dobrze o tym wiedział.
Wróciłem więc do domu i odtąd nic mnie cała sprawa
nie obchodzi, poza tym, że nafaszerowali mnie narkotykami, żebym był uległy, i
ciągle jeszcze mam po tym kaca. Zdumiewa mnie, że ludzie siedzą w takich
miejscach znudzeni, załamani, nieszczęśliwi, zamartwiając się o swoje posady,
rodziny, tęsknią za domem. Poddawani są elektrowstrząsom (na mnie nie
ośmielono się tego spróbować), a w przerwach wstrząsom insulinowym, niepokoją
się o koszty tych zabiegów i czują się jak więźniowie, a jednak nie mogą się
zdobyć na odwagę, żeby wstać i wyjść. Przypuszczam, że na tym właśnie polega
ich niedomaganie. Gdyby mieli więcej odwagi, w ogóle by do sanatorium nie
trafili. Ale to nie jest chyba cała sprawa. Gdybym ja miał więcej odwagi, nie
uległbym rozpaczy i bólowi tak bardzo, żeby zrobić to, co zrobiłem. Ale kiedy
znalazłem się oko w oko... z kupą bredni psychiatrycznych i nie istniejącą
władzą, która usiłowała mi wmówić, że ma mnie w swojej mocy, okazało się, że
nie potrzeba zbyt wielkiej śmiałości, aby powiedzieć im wszystkim, co mam
zamiar zrobić i zrobić to. W końcu, rzecz dziwna, chyba nawet im się to podobało.
Siostra oddziałowa ucałowała mnie i powiedziała, że jestem niezwykle uprzejmym,
układnym pacjentem i niech Bóg ma w swojej opiece lekarza, który próbowałby
mnie zmusić do zrobienia czegoś wbrew mojej woli.
Raymond Chandler "Mówi Chandler" (Raymond Chandler Speaking), przekład Ewa Budrewicz, wstęp Krzysztof Mętrak, Czytelnik, Warszawa 1983.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz