piątek, 14 grudnia 2012

"Była światłem mojego życia, całą moją ambicją"

12 grudnia 1954 roku umarła żona Chandlera. Była od niego o osiemnaście lat starsza, ale dla Chandlera nie miało to nigdy znaczenia.

Do Leonarda Russella 1
styczeń 1955 r.
...Dostałem wiele listów i dużo wyrazów współczucia. Twój list jednak różni się od innych tym, że mówi o utraconym pięknie, nie składa zaś kondolencji dość bezużytecznemu życiu, które trwa nadal. Cissy była tym wszystkim, o czym piszesz, ale nie tylko. Przez trzy­dzieści lat była biciem mojego serca. Była ledwie do­słyszalną muzyką na granicy dźwięku. Żałuję ogromnie, a teraz już nadaremno, że nigdy nie napisałem nic go­dnego jej uwagi, żadnej książki, którą mógłbym jej za­dedykować. Planowałem, myślałem o takiej książce, ale nigdy jej nie napisałem. Może nie potrafiłem. Może ona teraz wie, że się starałem i że poświęcenie kilku lat niezbyt znaczącej kariery literackiej byłoby dla mnie nikłą ceną, gdybym mógł sprawić, aby uśmiechnęła się jeszcze kilka razy.
1 Zastępca redaktora naczelnego „Sunday Times” w Lon­dynie. 


Do Hamisha Hamiltona
5 stycznia 1955 r.
...Proszę Cię, nie przysyłaj mi już książek, bo mogę je tylko posłać na skład. Sprzedałem dom i wyprowadzam się około 15 marca albo nawet wcześniej. Zawiadomię Cię, skoro tylko sam będę wiedział, kiedy przyjadę do Londynu. Jak wynika z Twojego listu, chciałbyś, żebym się na jakiś czas zatrzymał u Ciebie. Otóż nie posądzaj mnie o niewdzięczność, mimo wszystko jednak wolę być sam. Chciałbym wynająć pokój w hotelu, dopóki nie pomożesz mi znaleźć mieszkania: nie chcę być nikomu ciężarem ani kłopotem. Jestem doszczętnie rozbity i ten stan może trwać bardzo długo, bo cała sprawa wstrzą­snęła mną dość głęboko.
Zorientowałeś się chyba, że podczas naszego pobytu w Londynie stan zdrowia Cissy był nie najlepszy. Po powrocie do domu czuła się i wyglądała tak dobrze, jak się nie czuła od dwóch lat, ale trwało to krótko. Traciła siły, coraz prędzej się męczyła. Cierpiała na mało znaną i rzadką chorobę, która nazywa się zwłóknieniem płuc. Jest to powolne twardnienie tkanki płucnej, proces za­czyna się od dołu i posuwa ku górze... Już w 1948 roku prześwietlenie wykazało u Cissy ten proces, ale dużo czasu upłynęło, zanim uświadomiłem sobie, że to może się tylko tak skończyć. Ona sama nigdy chyba nie traciła nadziei, może w ostatnich paru tygodniach zdawała so­bie sprawę z sytuacji, ale nie dała tego po sobie poznać...
Leżała cały czas pod namiotem tlenowym, ale odsu­wała go, żeby móc trzymać mnie za rękę. Co do nie­których rzeczy plątały jej się myśli, co do innych znów zachowywała rozpaczliwą wprost przytomność. Odwra­cała naraz głowę i kiedy traciła mnie z pola widzenia, zdawało się, że wcale nie pamięta ó moim istnieniu.
12 grudnia — była to niedziela — kilka minut po dwunastej, zatelefonowała do mnie pielęgniarka ze szpitala i powiedziała, że jest bardzo niedobrze. Kiedy przy­jechałem, zabrano już namiot tlenowy, a Cissy leżała z półotwartymi oczami... Lekarz trzymał stetoskop przy jej sercu i słuchał. Po chwili cofnął się i skinął głową. Zamknąłem jej oczy, pocałowałem ją i wyszedłem.
Oczywiście, w pewnym sensie pożegnałem się z nią już dawno. W ciągu ostatnich dwóch lat nieraz w nocy czułem pewność, że muszę ją utracić, że to tylko sprawa czasu. Ale spodziewać się czegoś, a przeżyć to nie to same. Zresztą rad byłem, że umarła. Nie do zniesienia była myśl, że Cissy, ten dumny, nieustraszony ptak, może spędzić resztę życia zamknięta w pokoju jakiegoś ohydnego sanatorium niby w klatce.
Sypiam w jej pokoju. Zdawało mi się, że się na to nie zdobędę, ale potem pomyślałem, że jeśli pokój będzie stał pusty, zagnieżdżą się w nim duchy, że ile razy przejdę obok drzwi, będę umierał ze strachu, jedynym więc rozwiązaniem jest wprowadzić się do tego pokoju, napełnić go moimi szpargałami, stworzyć tu bałagan, w jakim zwykle mieszkam. Decyzja była słuszna.
Przez trzydzieści lat, dziesięć miesięcy i cztery dni Cissy była światłem mojego życia, całą moją ambicją. Wszystko inne, co robiłem, było tylko ogniskiem, żeby mogła ogrzać przy nim ręce. 

Do Helgi Greene
19 marca 1957 r.
...Byłem wierny mojej żonie nie z powodu jakichś tam zasad, ale dlatego, że Cissy była taka urocza, tak nieprawdopodobnie zachwycająca. Potrzeba nowych do­znań, odczuwana przez mężczyzn w pewnym wieku, którym zdaje się, że dużo tracą nie zdobywając różnych pięknych dziewcząt, była mi zawsze obca. Ja miałem już przy sobie kobietę idealną. Kiedy była młodsza, miewała nagłe, krótkotrwałe wybuchy gniewu, gdy rzucała we mnie poduszkami. Śmiałem się tylko. Imponował mi jej temperament. Nie znała w ogóle strachu. Kiedy zna­lazła się w trudnej lub niemiłej sytuacji, stawiała jej czoła bez namysłu. Zawsze też odnosiła zwycięstwo, nie dlatego, żeby w chwilach decydujących używała świa­domie swego wdzięku, ale po prostu dlatego, że nie sposób było się jej oprzeć, z czego nie zdawała sobie sprawy i o co nie dbała. I taka kobieta musiała umierać wolno, cal po calu. Przypuszczam, że za wszystko trzeba w taki czy inny sposób zapłacić. 

Do Rogera Machella
7 lutego 1955 r.
...Kiedy mam chandrę, a w żaden sposób nie mogę się tak upić, żeby zasnąć, siedzę do Bóg wie której, słucha­jąc płyt. Noce są chyba najgorsze. I nic się nie poprawia. Od soboty nikogo tu nie ma poza Mabel, moją kucharką i gospodynią, Holenderką z Pensylwanii. Ma mnóstwo zalet, ale jej towarzystwo jest słabą pociechą. Może kiedy wyjadę z tego domu i oddalę się od związanych z nim wspomnień, uda mi się znów zabrać do pisania. Ale wtedy znów może mnie ogarnąć tęsknota za domem, a tęsknota za domem, którego nie ma, bywa doku­czliwa.
Jutro przypada, a raczej przypadałaby, trzydziesta pierwsza rocznica naszego ślubu. Mam zamiar ustawić w domu moc czerwonych róż i zaprosić przyjaciela na szampana, bo Cissy i ja taki mieliśmy zwyczaj. Bez­sensowny zapewne i głupi gest, bo moja ukochana stra­cona jest bezpowrotnie, a nie wierzę w żadne życie po­zagrobowe. Jednakże tak właśnie zrobię. My, silni mężczyźni, jesteśmy w głębi duszy beznadziejnie sen­tymentalni.

Raymond Chandler "Mówi Chandler" (Raymond Chandler Speaking), przekład Ewa Budrewicz, wstęp Krzysztof Mętrak, Czytelnik, Warszawa 1983.

5 komentarzy:

  1. Poruszyła mnie ta historis. Spojrzałam na Chandlera świeżym okiem!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo polecam tę właśnie książkę, to coś w rodzaju autobiografii mającej formę pisanych przez niego do różnych osób listów. Pogrupowane tematycznie, dają obraz człowieka i autora, jakiego nie znamy. Można się z niej dowiedzieć: co sądził o literaturze, które kryminały uważał za najlepsze i jak należy je wg niego pisać. Poza tym mamy tam wiele informacji o jego życiu, żonie i kotach. Po prostu Mówi Chandler:)

      Usuń
  2. wpadłam podlać paprotkę i posiedzieć w fotelu przy oknie :)

    OdpowiedzUsuń