środa, 14 listopada 2012

Śmierć

Klatka schodowa, którą szło się do gabinetu doktora Reefy, w bloku Heffnera nad paryskim magazynem mód, była skąpo oświetlona. Przy wejściu na schody umocowano na ścianie lampę z zasmolonym szkłem. Jej blaszany odblask, zżarty przez rdzę, pokrywał kurz. Ci, co szli na górę, wstępowali śladem wieluset stóp. Drewniane stopnie ugięły się z czasem i zagłębienia w nich znaczyły całą drogę.
U szczytu schodów, kto skręcił w prawo, trafiał do drzwi doktora. W lewo ciągnął się mroczny korytarz zapchany rupieciem. Stare krzesła, manekiny, drabinki sklepowe i puste skrzynie leżały w ciemnościach grożąc łydkom obdarciem skóry. Ta sterta rupiecia należała do paryskiego magazynu mód. Wybrakowane kontuary albo półki sklepowe ekspedienci wnosili na schody i zwalali na stos.
Doktor Reefy miał gabinet wielki jak stodoła. Na samym środku gabinetu rozsiadł się opasły piec. U spodu obsypywały go trociny w ogrodzeniu z ciężkich desek przybitych do podłogi. Pod drzwiami stał ogromny stół, mebel z magazynu krawieckiego, na którym niegdyś demonstrowano garnitury klientom. Zawalały go książki, butelki i instrumenty lekarskie. Na brzegu stołu leżały trzy, cztery jabłka, podarek od przyjaciela, Jana Spaniarda, który miał szkółkę drzewek owocowych i kiedy wchodził do pokoju, wyciągał ukradkiem jabłka z kieszeni.
W sile wieku doktor Reefy był wysoki i niezgrabny. Nie nosił jeszcze siwej brody, tylko górną wargę ocieniał mu brunatny wąs. Doktor nie prezentował się tak ujmująco, jak w późniejszych latach i nie umiał sobie poradzić z własnymi rękoma i nogami.
W letnie popołudnie Elżbieta Willard wchodziła czasami po wysłużonych schodach do gabinetu doktora Reefy; była już dawno po ślubie, a jej syn, Jerzy, liczył sobie lat dwanaście czy czternaście. Jej smukła postać zaczęła się już garbić i przybierać ów niedbały, apatyczny wygląd. Na pozór odwiedzała doktora ze względu na swoje zdrowie, ale nie tylko po to złożyła mu kilka wizyt. Owszem, mówili i o zdrowiu, lecz przede wszystkim rozmawiali o jej życiu, o życiu ich obojga i dzielili się myślami, jakie nasunęły im lata przeżyte w Winesburgu.
W ogromnym pustym gabinecie siedzieli przyglądając się sobie, złączeni wyraźnym podobieństwem. Nie ciała, bo i kolor oczu mieli różny, i nosy mieli różne, i okoliczności ich życia ze sobą się nie pokrywały, ale coś w ich duszy tęskniło za tym samym, pragnęło tego samego wyzwolenia i zostawiłoby w pamięci przygodnego widza wrażenie podobieństwa. Później, kiedy już doktor się postarzał i ożenił z młodą dziewczyną, często jej opowiadał o owych godzinach spędzonych ze swoją pacjentką i wyrażał wówczas niejedno, czego niegdyś nie umiał powiedzieć Elżbiecie. Na starość stał się nieledwie poetą i sprawom minionym nadawał kształt poetycki. – Nadszedł taki czas w moim życiu, kiedy czułem potrzebę modlitwy, wynalazłem więc własnych bogów i do nich się modliłem – mówił. – Nie używałem słów, nie padałem na klęczki, siedziałem tylko w krześle zupełnie bez ruchu. W letnie popołudnia, kiedy upał i spokój panowały na Main Street, albo zimą, kiedy dni ciągnęły się ponure, moi bogowie schodzili do gabinetu i myślałem sobie, że nikt nie wie o nich. I przekonałem się, że właśnie Elżbieta wiedziała, że wielbiła ona tych samych bogów. Mam wrażenie, że przyszła do gabinetu, bo myślała, że zastanie w nim bogów, ale ucieszyła się spostrzegłszy, że nie jest sama. Tego przeżycia nie da się wytłumaczyć, choć przypuszczam, że trafia się ono stale mężczyznom i kobietom w najrozmaitszych okolicznościach.
W letnie popołudnia, kiedy Elżbieta i doktor siedzieli w gabinecie i rozmawiali o sobie, wspominali nie tylko swoje życie. Czasem doktor błysnął epigramatem. I chichotał zaraz z uciechy. Od czasu do czasu po chwilach ciszy padało słowo lub aluzja, która rzucała dziwne światło na ich osobiste przeżycia, z życzeń rodziły się pragnienia, a na wpół zwiędłe tęsknoty nagle rozkwitały blaskiem. Zazwyczaj słowa płynęły z ust kobiety, wypowiadała je nie patrząc na doktora.
Z każdą wizytą wyrażała się coraz swobodniej i po godzinie lub dwóch schodziła po schodach na Main Street czując się odrodzona i uodporniona przeciwko okrutnej nudzie swojego bytowania. Niemal z dziewczęcą gracją szła ulicami, ale kiedy wróciła na swoje krzesło pod oknem i kiedy zapadł zmrok, a dziewczyna z jadalni przyniosła jej na tacy posiłek – wszystko stygło. Uciekała myślami w swoją młodość ku owej namiętnej tęsknocie za przygodą i wspominała mocne uściski męskich ramion z minionego na zawsze czasu przygód. Pamiętała zwłaszcza kogoś, kto przez pewien czas był jej kochankiem i w porywie namiętności wołał do niej po stokroć powtarzając szaleńczo wciąż te same słowa: „Och, cudna! Och, cudna! Och, cudna kochana!” Słowa te w jej mniemaniu wyrażały coś, co pragnęłaby w życiu osiągnąć.
W swoim pokoju, W zaniedbanym starym hotelu, schorowana żona hotelarza zaczynała płakać; przyłożywszy dłonie do twarzy kiwała się monotonnie. Dźwięczały jej w uszach słowa doktora Reefy, jedynego jej przyjaciela. – Miłość jest jak wiatr w ciemną noc mierzwiący trawę pod drzewami – powiadał. – Nie wolno miłości usidlać. To Boski przypadek. Spróbujmy tylko zastawić na nią sidła i zasiąść na stałe pod drzewem, gdzie wieje łagodny nocny wiatr, a już nas czeka długi i skwarny dzień rozczarowania, szorstki pył spod kopyt na drodze osiada na wargach czułych i gorejących od pocałunków.
Elżbieta Willard nie pamiętała swojej matki, która umarła, gdy ona sama miała zaledwie pięć lat. Jej dzieciństwo upłynęło absolutnie samopas. Ojciec pragnął tylko spokoju, a hotel mu spokój odbierał. Żył też i umarł w zgryzocie. Codziennie wstawał z uśmiechniętą twarzą, ale już o dziesiątej rano był wyprany z radości do cna. A to gość narzekał, że kuchnia za droga, to znów posługaczka wychodziła za mąż i rzucała pracę – tupał wtedy w podłogę i klął. Wieczorami w łóżku myślał o tym, że córka wzrasta w takim rozgardiaszu, wśród gości, co nieustannie przepływają przez hotel, i robiło mu się ciężko na sercu. Kiedy dziewczyna dorosła i zaczęła spacerować wieczorem z mężczyznami, chciał z nią porozmawiać, ale nie wychodziło mu to zupełnie. Zawsze zapominał, co miał do powiedzenia, i tylko utyskiwał przed córką na swoje kłopoty.
W młodości Elżbieta starała się wieść żywot naprawdę awanturniczy. Osiemnastolatkę życie tak wzięło w obroty, że pożegnała się z dziewictwem, a jednak – chociaż miała z pół tuzina kochanków, nim wyszła za Toma Willarda – nigdy nie kierowała nią tylko zwykła namiętność. Jak wszystkie kobiety na świecie tęskniła za prawdziwym kochankiem. Zawsze szukała czegoś na oślep, zapamiętale, jakiejś ukrytej w życiu cudownej tajemnicy. Nosząca się z taką gracją ta smukła i piękna dziewczyna, która zadawała się z mężczyznami, wyciągała stale dłoń w ciemnościach, by poczuć uścisk innej dłoni. Z całej paplaniny swoich przygodnych kochanków starała się wyłowić słowo jedno jedyne – prawdziwe.
Elżbieta wyszła za Toma Willarda, urzędnika z Hotelu, bo akurat znalazł się pod ręką i chciał się żenić, kiedy ją napadła ochota, żeby wyjść za mąż. Przez pewien czas zwyczajem młodych panienek myślała, że małżeństwo wszystko odmieni. Jeśli miała wątpliwości co do przyszłego pożycia z Tomem, pozbyła się ich czym prędzej. Ojciec, bliski już śmierci, chorował w owym czasie; ją zaś wprawiał w zakłopotanie mizerny koniec romansu, który właśnie przeżyła. Inne dziewczęta z Winesburga wychodziły za mąż za swojaków, sklepikarzy czy młodych farmerów. Wieczorem spacerowały z mężami po deptaku i kiedy je mijała, uśmiechały się szczęśliwie. Zaczęła więc myśleć, że w małżeństwie niejedno zapewne się kryje. Młode mężatki, z którymi rozmawiała, odzywały się łagodnie i wstydliwie. – To wiele zmienia mieć dla siebie męża – powiadały.
W wieczór przed ślubem wzburzona dziewczyna miała rozmowę z ojcem. Później zastanawiała się, czy te samotne godziny z chorym nie przyczyniły się do jej decyzji, żeby wyjść za mąż. Ojciec opowiadał o swoim życiu i przestrzegał córkę, żeby się nie dała wplątać w podobnie paskudną kabałę. Zmieszał z błotem Toma Willarda i to kazało Elżbiecie wziąć go w obronę. Chory zdenerwował się i chciał się wygramolić z łóżka. Nie pozwoliła mu chodzić po izbie, więc zaczął się użalać. – Nigdy nie miałem spokoju – mówił. – Napracowałem się solidnie, a hotel jak nie dawał, tak nie daje zysków. Jeszcze teraz jestem zadłużony w banku. Przekonasz się o tym, jak zamknę oczy.
Głos chorego stężał z podniecenia. Nie mogąc się podnieść, wyciągnął rękę i skłonił do siebie głowę dziewczyny. – Ale jest wyjście – szepnął. – Nie wychodź za Willarda, ani za nikogo stąd, z Winesburga. W blaszanym pudełku, w kufrze, mam osiemset dolarów. Weź to i uciekaj.
Znów głos chorego stał się opryskliwy. – Masz mi przysiąc – oświadczył. – Jeśli nie zechcesz przysiąc, że nie wyjdziesz za mąż, daj mi słowo, że nigdy nie powiesz Tomowi o tych pieniądzach. Pieniądze są moje i jeśli ci je daję, mam prawo postawić taki warunek. Schowaj je.
To ma być rekompensata za moje niewydarzone ojcostwo. Być może da ci to kiedyś szansę, wielką szansę ucieczki. A zatem – powiadam ci, że stoję już nad grobem – obiecaj mi, co wolisz.
W gabinecie doktora Reefy Elżbieta – zmęczona, wychudła i postarzała, choć miała ledwie czterdziestkę – siedziała na krześle nie opodal pieca i patrzyła w podłogę. Przy małym biurku pod oknem siedział doktor. Bawił się ołówkiem, który leżał przed nim na stole. Elżbieta opowiadała o swoim życiu po ślubie. Robiła to w sposób pośredni, zapominając o mężu, który jawił się tylko jako figurant w tej opowieści. – A potem wyszłam za mąż i całkiem mi się nie powiodło – mówiła gorzko. – Jak tylko wdepnęłam w to, strach mnie obleciał. Chyba za dużo wiedziałam przedtem, a potem odkryłam chyba za wiele w pierwszą noc po ślubie. Nie pamiętam.
Jakaż ja byłam głupia. Kiedy ojciec dawał mi pieniądze i próbował wybić mi z głowy małżeństwo, nie chciałam go słuchać. Myślałam, o czym to mówiły mężatki, i sama paliłam się za mąż. Nie zależało mi na Tomie, zależało mi na małżeństwie. Kiedy ojciec zasnął, wychyliłam się przez okno i myślałam o tym, jakie to ja życie wiodę. Nie chciałam być zepsuta. Miasteczko trzęsło się od plotek na mój temat. Zaczęłam nawet bać się, że Tom się rozmyśli.
Głos Elżbiety zadrżał z podniecenia. Doktora Reefy, który całkiem nieświadomie zaczął w niej się kochać, ogarnęło dziwne złudzenie. Zdawało mu się, że Elżbieta mówiąc odmienia się cała, że staje się młodsza, zgrabniejsza, silniejsza. Kiedy nie mógł się otrząsnąć z tego wrażenia, przyjrzał mu się zawodowym okiem. – To gadanie służy jej – mruknął – fizycznie i psychicznie.

Zaczęła opowiadać o wypadku, który zdarzył się jej pewnego popołudnia w parę miesięcy po ślubie. Głos miała bardziej opanowany. – Późnym popołudniem wybrałam się sama na przejażdżkę – mówiła. – Miałam swój powozik i siwego kucyka, którego trzymałam w zajezdni u Moyera. Tom odmalowywał i tapetował pokoje w hotelu. Potrzebował pieniędzy i nosiłam się z myślą, żeby mu powiedzieć o ośmiuset dolarach od ojca. Ale nie mogłam się zdecydować. Nie lubiłam go tak, jak potrzeba. W owym czasie ręce i twarz miał stale umazane farbą i pachniał nią cały. Usiłował odrestaurować starą ruderę, zrobić z niej nowy i elegancki hotel.
Podniecona niewiasta wyprostowała się w krześle i zrobiła ręką szybki, dziewczęcy gest, opowiadając o swojej samotnej przejażdżce w wiosenne popołudnie. – Było pochmurnie, zanosiło się na burzę – mówiła. – Czarne niebo wydobyło na jaw zieleń drzew i trawy z taką mocą, aż oczy bolały. Wyjechałam za rogatkę, z jakąś milę czy dalej, a potem skręciłam w polną drogę. Kucyk biegł szybko naprzód, pod górę i w dół. Niecierpliwiłam się. Dokuczały mi myśli i chciałam się ich pozbyć. Zaczęłam smagać konia. Czarne chmury opadły i lunął deszcz. Chciałam puścić się straszliwym pędem, gnać i gnać, bez ustanku. Wyrwać się z miasta, z własnego ubrania, z własnego ciała, ze wszystkiego. Zmordowałam ku cyka zmuszając go do galopu, a kiedy już ledwo włóczył nogami, wyskoczyłam z powozu i biegłam przed siebie w mrok, aż upadłam i potłukłam się. Chciałam uciec od wszystkiego, ale chciałam też biec ku czemuś. Nie rozumiesz, kochany, jak to było?
Elżbieta zerwała się z krzesła i zaczęła chodzić po gabinecie. Takiego chodu doktor Reefy nigdy jeszcze nie widział. Była w nim gracja, był rytm, który go oszołamiał. Kiedy zbliżyła się i uklękła na podłodze obok jego krzesła, wziął ją w ramiona i zaczął namiętnie całować. – Płakałam całą drogę do domu – powiedziała próbując ciągnąć dalej opowieść o szaleńczej eskapadzie, ale on nie słuchał. – Och, cudna! Och, cudna kochana! Och, ty cudna kochana! – mamrotał i myślał, że trzyma w ramionach śliczne niewinne dziewczę, które jakimś cudem wykluło się z ciała steranej życiem kobiety.
Doktor Reefy nie ujrzał więcej tej, którą trzymał w ramionach; zobaczył ją dopiero po jej śmierci. Owego letniego popołudnia w gabinecie, kiedy już miał zostać jej kochankiem, groteskowy na poły przypadek położył kres jego amorom. Kiedy trwali oboje w uścisku, na schodach do gabinetu zatupotały ciężkie kroki. Zerwali się na równe nogi i stali nasłuchując i drżąc. Tego łomotu na schodach narobił ekspedient z paryskiego magazynu mód. Z hukiem cisnął pustą skrzynką na stos rupiecia w korytarzu, a potem ciężko zszedł po schodach. Elżbieta wyszła tuż za nim. To, co w niej ożyło, kiedy zwierzała się przed jedynym przyjacielem, zmarło niespodziewanie. Popadła w histerię, podobnie jak doktor Reefy, i nie chciała więcej rozmawiać. Szła ulicą cała rozogniona, ale kiedy skręciła z Main Street i ujrzała przed sobą światła hotelu Willarda, zaczęła dygotać i tak jej kolana drżały, aż myślała przez chwilę, że upadnie na bruk.
Ostatnie miesiące jej życia upłynęły w tęsknocie za śmiercią. Szła jej tropem, poszukując, łaknąc. Przydała śmierci kształt człowieczy, kazała jej wcielać się to w postać silnego młodzieńca o czarnej grzywie, co mknie ponad wzgórzami, to znowu w surowego, spokojnego mężczyznę, któremu życie poszczerbiło twarz. W ciemnościach, spośród fałdów pościeli, wyciągała rękę z nadzieją, że śmierć jak ktoś żywy poda jej swoją dłoń. – Bądź cierpliwy, kochanku – szeptała. – Bądź cierpliwy, zachowaj piękno i młodość.
Tego wieczoru, kiedy choroba przygniotła ją ciężką łapą i pokrzyżowała jej plany, żeby powiadomić syna o ukrytych ośmiuset dolarach, zwlokła się z łóżka i przepełzła połowę pokoju błagając śmierć o jedną godzinę życia. – Zaczekaj, cudny! Mój chłopiec! Chłopiec! Chłopiec! – prosiła, z całych sił starając się odepchnąć ramiona kochanka, za którym tęskniła tak gorąco.
Elżbieta zmarła pewnego dnia w marcu tego roku, kiedy jej syn, Jerzy, ukończył lat osiemnaście; młody chłopiec nie bardzo zdawał sobie sprawę ze znaczenia tej śmierci. Dopiero czas miał mu w tym dopomóc. Od miesiąca widział ją, jak leży w łóżku, blada, spokojna i niema, a potem jednego popołudnia doktor zatrzymał go na korytarzu i powiedział mu kilka słów.
Młody człowiek poszedł do swojego pokoju i zamknął drzwi. Czuł jakąś dziwną pustkę w okolicy żołądka. Przez chwilę siedział gapiąc się w podłogę, a później zerwał się i wyszedł na spacer. Poszedł wzdłuż peronu, a potem dokoła przez dzielnice willowe, minął budynek szkolny, myśląc prawie bez przerwy o własnych sprawach. Albowiem śmierć nie zapadła jeszcze w jego
świadomość, w istocie był trochę podrażniony tym, że matka akurat tego dnia umarła. Otrzymał dopiero co karteczkę od Helenki White, córki bankiera, w odpowiedzi na swoją własną. „Wieczorem mógłbym się z nią spotkać, a teraz trzeba to będzie odłożyć” – myślał prawie z gniewem.
Elżbieta umarła w piątek o trzeciej po południu. Ranek tego dnia był zimny i deszczowy, ale potem wyjrzało słońce. Od tygodnia leżała sparaliżowana, nie mogła mówić ani się poruszać, żył w niej tylko umysł i oczy. Przez trzy dni okropnie się męczyła, pamiętając o chłopcu, usiłując powiedzieć choć kilka słów z myślą o jego przyszłości; w jej oczach płonęło tak wzruszające błaganie, że wszyscy, którzy to widzieli, zachowali na długo obraz umierającej w pamięci. Nawet Tom Willard, choć zawsze krzywo na nią patrzył, zapomniał o swoich urazach i łzy mu kapały z oczu i osiadały na wąsach. Tom je sobie farbował, gdyż zaczynały mu siwieć. Pomada, która mu do tego służyła, zawierała oliwę i łzy osiadłe na wąsach, które stale ocierał, wywoływały delikatną lotną mgiełkę. W smutku twarz Toma Willarda przypominała mordkę psiaka, który wałęsał się długo w paskudną pogodę.
W dniu śmierci matki Jerzy wrócił do domu o zmroku główną ulicą i zajrzawszy do siebie, żeby się uczesać i oczyścić, poszedł korytarzem do pokoju, gdzie leżały zwłoki. Świeca stała na toalecie pod drzwiami, a w krześle przy łóżku siedział doktor Reefy. Wstał i ruszył do drzwi. Wyciągnął dłoń, jakby chciał pozdrowić chłopca, i zaraz niezgrabnie ją cofnął. Atmosfera pokoju stała się ciężka i doktor szybko wyszedł.
Syn zmarłej usiadł na krześle i patrzył w podłogę. Znowu myślał o swoich własnych sprawach i postanowił ostatecznie, że dokona zmiany w swoim życiu, opuści Winesburg. „Wyjadę gdzieś do miasta. Może uda mi się zaczepić w jakimś dzienniku” – myślał, a potem wspomniał o dziewczynie, z którą miał spędzić ten wieczór, i znów rozgniewał się, że bieg wypadków pokrzyżował mu plany.
W półmroku pokoju zmarłej młody człowiek zaczął marzyć. Marzył o życiu, podobnie jak matka marzyła niegdyś o śmierci. Zamknął oczy i śnił, że różowe świeże usta Helenki przylgnęły do jego warg. Dygotał na całym ciele i ręce mu drżały. A potem coś się stało. Chłopiec zerwał się na nogi i zdrętwiał. Patrzył na postać zmarłej okrytą prześcieradłem i tak mu się wstyd zrobiło swoich myśli, że zaczął płakać. Coś mu przyszło do głowy, odwrócił się i rozejrzał niespokojnie dokoła, jakby się bał, aby go nie przyłapano na gorącym uczynku.
Ogarnęło go jakieś szaleństwo, żeby uchylić rąbek prześcieradła i zobaczyć twarz matki. Ta myśl porwała go ze straszliwą mocą. Nabrał przekonania, że to nie matka, ale ktoś inny leży przed nim na łóżku. Było to złudzenie tak rzeczywiste, że prawie nie do zniesienia. Leżała pod prześcieradłem postać smukła, przez swą śmierć młoda i powabna. Chłopcu w tym jego oniemieniu wydawała się niebywale urocza. Wrażenie, że ta postać żyje, że za chwilę wyskoczy z łóżka cudna kobieta i stanie przed nim – narzucało mu się z taką siłą, że nie mógł znieść niepewności. Raz po raz wyciągał dłoń. Wreszcie dotknął i uniósł nieco rąbek prześcieradła, ale więcej odwagi mu nie starczyło i podobnie jak doktor Reefy odwrócił się i wyszedł z pokoju. Na korytarzu za drzwiami przystanął i tak dygotał, że musiał wyciągnąć rękę i oprzeć się o ścianę. – To nie jest moja matka. To nie ona tam leży – szeptał i znów wstrząsnął nim dreszcz lęku i niepewności. Kiedy „ciotunia” Swift, która chciała czuwać przy zwłokach, wyszła z sąsiedniego pokoju, chwycił ją za ręce i zaczął łkać, trzęsąc głową, oślepiony niemal z żalu. – Moja matka nie żyje – powiedział, a potem zapominając o „ciotuni” odwrócił się i wlepił spojrzenie w drzwi, z których przed chwilą wyszedł.
– Cudna, cudna, och, cudna kochana – wymamrotał powodowany jakimś dziwnym impulsem.
A osiemset dolarów, które zmarła tak długo przechowywała i które miały ułatwić Jerzemu start w mieście, leżało sobie w blaszanym pudełku zamurowanym w ścianie u nogi matczynego łóżka. Elżbieta wynalazła tę kryjówkę w tydzień po ślubie odbijając patykiem tynk. Potem wzięła jednego z robotników, których mąż zatrudniał wtedy przy remoncie hotelu, żeby zalepił ścianę. – Wybiłam tę dziurę kantem łóżka – wyjaśniła mężowi nie mogąc się wyrzec swoich marzeń o wyzwoleniu, a zaznała go ostatecznie tylko dwakroć w swoim życiu w owych chwilach, kiedy jej dwaj kochankowie – Śmierć i doktor Reefy – trzymali ją mocno w ramionach.


Sherwood Anderson "Miasteczko Winesburg. Obrazki z życia w stanie Ohio." (Winesburg, Ohio), przełożył Jerzy Krzysztoń.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz