niedziela, 25 listopada 2012

Sen Franza Kafki

9 października 1911

Gdybym miał dożyc do czterdziestego roku życia, poślubiłbym prawdopodobnie stara pannę ze sterczącymi siekaczami, które odsłania trochę górna warga. Górne środkowe zęby panny K., która była w Paryżu i w Londynie, zachodzą na siebie niby na chwile skrzyżowane nogi. Ale czterdziestego roku nie dożyję chyba, przeciw temu przemawia na przykład pojawiające się często w lewej połowie mej czaszki napięcie, które odczuwam jak wewnętrzny wrzód; ono zaś, abstrahując od niemiłych doznań na rzecz czystej obserwacji, sprawia na mnie takie samo wrażenie, jak widok przekrojów czaszki w podręcznikach szkolnych albo jak prawie bezbolesna sekcja żywego ciała, podczas której nóż, trochę chłodząc, ostrożnie, zatrzymując się często i powracając, a nieraz leżąc spokojnie, rozcina jeszcze subtelniej cieniuteńkie błonki tuz przy funkcjonujących częściach mózgu. 

Sen dzisiejszej nocy, nawet rano nie uważałem go jeszcze za piękny z wyjątkiem jednej tylko, małej, komicznej scenki, złożonej z dwu sprzecznych spostrzeżeń, która wywołała owo niezmierne uczucie zadowolenia, a którą mimo to zapomniałem.

Szedłem — czy towarzyszył mi zaraz od początku Maks, nie wiem — obok długiego szeregu domów na wysokości pierwszego lub drugiego piętra, tak jak w pociągach przedostajemy się z wagonu do wagonu. Szedłem bardzo szybko, po części może dlatego, bo czasem dom był tak nadwerężony, ze już to samo skłaniało do pospiechu. Drzwi pomiędzy domami nie zwracały wcale mojej uwagi, była to po prostu olbrzymia amfilada pokoi, a przecież można było zdać sobie sprawę z rozmaitości nie tylko poszczególnych mieszkań, lecz nawet domów. Może były to same pokoje z łóżkami — te, które mijałem. Pozostało mi we wspomnieniu jedno charakterystyczne łózko stojące z boku, na lewo ode mnie, przy ciemnej czy tez brudnej i może skośnej, jak bywa na poddaszach, ścianie z niskim stosem pościeli i z kocem, a raczej tylko zgrzebna chusta płócienna, która skopana nogami tego, co tam spał, zwisała rąbkiem ku ziemi. Uczułem się zawstydzony, że w porze, gdy wiele osób jeszcze leży w łóżkach, przechodzę przez ich pokoje, szedłem więc na palcach, wielkimi krokami, spodziewając się w ten sposób dać jakoś do zrozumienia, że przechodzę tylko dlatego, bo muszę, bo na wszystko w miarę możności uważam, wiec stąpam lekko, że moje przechodzenie nie ma po prostu żadnego znaczenia. Z tych też względów nie zwracałem nigdy w żadnym pokoju głowy w bok, widząc tylko to, co mieściło się po prawej stronie, w kierunku ulicy, albo po lewej, w kierunku tylnej ściany. Szereg mieszkań przeplatały często burdele, które jednak mijałem szczególnie szybko, choć z ich powodu, jak mi się zdawało, podjąłem te wędrówkę, tak że nie zauważyłem nic prócz ich istnienia. Ale ostatni pokój spośród wszystkich mieszkań był znowu burdelem, i tu już zatrzymałem się. Ściana naprzeciw drzwi, przez które wszedłem, ostatnia zatem w rzędzie domów, była albo szklana, albo w ogóle rozwalona, tak że krocząc dalej byłbym runął w dół. Bardziej nawet jest prawdopodobne, że była rozwalona, gdyż przy samym skraju podłogi leżały dziewki. Dwie widziałem wyraźnie na ziemi, jednej z nich zwisała głowa nieco poza krawędź w wolną przestrzeń, w głąb. Ściana na lewo była mocna, natomiast ściana z prawej strony nie była pełna, widać było czeluść podworca, chociaż nie do dna, a szare, grożące zawaleniem się schody wiodły do licznych pomieszczeń dolnych. Sadząc po świetle w pokoju, sufit był taki jak w innych pokojach. Zadawałem się specjalnie z tą dziewką, której głowa zwisała w dół, zaś Maks z tą, co leżała na lewo od niej. Macałem jej łydki, a potem przez dłuższy czas gniotłem systematycznie jej uda. Moja rozkosz była przy tym tak wielka, aż mnie dziwiło, iż za tę zabawę, która przecież była właściwie najpiękniejsza, nie potrzeba było płacić. Byłem przekonany, że ja (i tylko ja) oszukuję świat. Wtem dziewka, nie ruszając z miejsca nóg, podniosła swój tułów i ukazała mi plecy pokryte ku memu przerażeniu wielkimi, czerwonymi jak lak, kolistymi plamami o blednących brzegach i o rozsypanych miedzy nimi czerwonych wypryskach. Dopiero teraz zauważyłem, że całe jej ciało było pełne tego; że swój kciuk na jej udach trzymałem na takich właśnie plamach i że na mych palcach osiadły również czerwone cząstki jakby rozbitej pieczęci. Cofnąłem się w gromadę mężczyzn. Zdawało się, że czekają przy ścianie u wylotu schodów, po których chodziło niewielu ludzi. Czekali tak, jak wieśniacy w niedzielne rano tłoczą się na targu. Dlatego była też niedziela. I tu rozegrała się komiczna scena, mianowicie ktoś, kogo obaj z Maksem mieliśmy powody się lękać, oddalił się, potem wrócił po schodach na górę, podszedł do mnie i, podczas gdy ja oraz Maks ze strachem oczekiwaliśmy od niego jakiejś straszliwej pogróżki, zadał zabawnie głupkowate pytanie. Potem, stojąc tam dalej, przyglądałem się zatroskany, jak nieustraszony Maks siedział w tym lokalu gdzieś na lewo, na ziemi, i jadł gęstą kartoflankę, z której na kształt dużych kul sterczały ziemniaki, zwłaszcza jeden. Wciskał je łyżką czy może dwiema łyżkami do zupy albo obracał je tylko.

Franz Kafka „Dziennik 1910-1923”.

1 komentarz:

  1. Wczoraj przeszukałam posty o Kafce u Ciebie w poszukiwaniu listów do Mileny, których nie znalazłam, a może są, tylko przegapiłam? Własnie je czytam i byłam ciekawa, czy jakiś fragment u Ciebie już jest.

    OdpowiedzUsuń