sobota, 27 października 2012

Żółty... żółty...


Dom stał na niewielkim wzniesieniu, na samym skraju wsi. Był to samotny budynek górujący ponad szerokim pasem ziem uprawnych West Country. Nie było w nim nic szczególnego. Około trzydziestoletni, zbudowany z cegły, kwadratowy i przysadzisty. Od frontu miał cztery okna, których rozmiary i proporcje były raczej niezbyt przyjemne dla oka.



 Jedyną osobą, dla której dom ten mimo wszystko miał w sobie coś szczególnego, był Artur Dent, ale tylko dlatego, iż przypadkiem był jego właścicielem. Mieszkał w nim od trzech lat, odkąd wyprowadził się z Londynu, który źle wpływał na stan jego nerwów. Artur Dent również miał około trzydziestki, był wysoki, ciemnowłosy i nigdy nie czuł się naprawdę swobodnie. Najbardziej denerwowało go to, że ludzie zawsze pytali, dlaczego jest taki zdenerwowany. Pracował w miejscowej rozgłośni radiowej i ciągle powtarzał swoim znajomym, że jest to znacznie bardziej interesujące niż mogłoby im się wydawać. I rzeczywiście tak było. Większość jego znajomych pracowała w reklamie.
Całą noc ze środy na czwartek lał deszcz i droga zmieniła się w jedno wielkie bajoro. Teraz słońce czysto i jasno świeciło na dom Artura Denta, świeciło — jak się miało okazać — po raz ostatni.
Do Artura nie dotarło jeszcze całkowicie, że miejscowa rada zamierzała zburzyć jego dom i zbudować w tym miejscu autostradę.
W czwartek o ósmej rano Artur nie czuł się zbyt dobrze. Obudził się z wysiłkiem, stał i niemrawo przespacerował się po pokoju. Otworzył okno, zobaczył buldożer i powlókł się do łazienki.
— Pasta na szczotkę... dobrze. A teraz umyć zęby.
Lusterko do golenia wycelowane w sufit przez chwilę pokazywało odbicie drugiego buldożera za oknem łazienki. Potem — gdy ustawił je właściwie, zarost Artura. Zgolił go, opłukał twarz, wytarł i poczłapał do kuchni, żeby znaleźć coś do zjedzenia. Czajnik, gwizdek, lodówka, mleko, kawa. Ziewnął. Słowo „buldożer” błądziło po jego głowie, szukając jakiegoś skojarzenia. Maszyna za oknem kuchni należała do całkiem sporych. Gapił się na nią.
Żółty, pomyślał i powlókł się z powrotem do sypialni.
Przechodząc obok łazienki przystanął. Wypił szklankę wody, a po chwili jeszcze jedną. Zaczął podejrzewać, że ma kaca. Dlaczego ma kaca? Czyżby poprzedniego dnia pił? Przypuszczał, że pewnie tak. W lusterku mignął mu jakiś obraz.
Żółty, pomyślał znowu i ruszył do sypialni. Stanął i zastanawiał się. Pub, pomyślał. O cholera, Pub!
Przypomniał sobie niejasno, że był zły. Zły z powodu czegoś, co wydawało mu się ważne. Mówił o tym innym ludziom. Przypuszczał nawet, że dosyć drobiazgowo. Jedyne wyraźne wspomnienie z tego wieczoru to dziwny wyraz ich twarzy. Coś na temat nowej autostrady — o czym właśnie się dowiedział, a co było w planach od miesięcy, tylko że nikt jakoś o tym nie mówił. Idiotyczne. Wypił łyk wody.
Samo się jakoś załatwi, doszedł do wniosku. Komu potrzebna jest autostrada? Rada nie ma nic do gadania. Samo się załatwi.
Niemniej jednak przyprawiło go to o potwornego kaca. Spojrzał na siebie w lusterku szafy. Wystawił język.
Żółty, pomyślał. Słowo „żółty” błądziło po jego głowie, szukając jakiegoś skojarzenia.
Piętnaście sekund później był na zewnątrz i leżał przed dużym, żółtym buldożerem, który posuwał się w jego stronę po ogrodowej ścieżce.

Douglas Adams "Autostopem przez galaktykę".

1 komentarz:

  1. o rety!
    czuję się jak Artur Dent. stoję przed żółtą koparką i macham kilkoma wersami...zatrzyma się czy nie?

    OdpowiedzUsuń