sobota, 6 października 2012

Ze wspomnień (cz.I) - Joseph Conrad

Książki można pisać w przeróżnych miejscach. Zdarza się, że natchnienie wcielone w słowa nawiedza kajutę marynarza na statku unieruchomionym w środku miasta przez zamarzniętą rzekę; a że święci spoglądają podobno życzliwie na pokornych wyznawców, lubię sobie wyobrażać cień starego Flauberta (który wierzył między innymi, że jest potomkiem Wikingów) unoszący się z żartobliwym zainteresowaniem nad parowcem „Adowa”, o wyporności 2000 ton, uwięzionym przez niełaskawą zimę przy nabrzeżu w Rouen; na tym właśnie parowcu zacząłem pisać dziesiąty rozdział Szaleństwa Almayera. Powtarzam, że cień Flauberta przyglądał mi się z zainteresowaniem, bo czyż dobrotliwy normandzki olbrzym o wielkich wąsach i grzmiącym głosie nie był ostatnim z romantyków? Czyż w swym nieziemskim, prawie ascetycznym poświęceniu dla sztuki nie był czymś w rodzaju świętego pustelnika literata?

„Zaszło nareszcie - rzekła Nina do matki, wskazując na wzgórza, za które stoczyło się słońce…” Pamiętam, jak kreśliłem te słowa romantycznej córki Almayera na szarym papierze bloku, który leżał na kocu obrywającym moje łóżko. Słowa te odnosiły się do pewnego zachodu słońca na wyspach malajskich i ukształtowały się w mym mózgu wśród gorączkowej wizji lasów i rzek, i mórz, leżących daleko od handlowego, a jednak romantycznego miasta północnej półkuli. Lecz właśnie w owej chwili nastrój pełen wizji i słów został zniweczony przez trzeciego oficera, wesołego, przeciętnego młodzika, który wszedł, trzaskając drzwiami, i wykrzyknął: „Jak tu u pana rozkosznie ciepło!” Było rzeczywiście ciepło. Otworzyłem ogrzewanie parowe, ustawiwszy blaszankę pod cieknącym kurkiem; może nie wiecie, że woda cieknie przez szparę, którą para się nie przedostanie. Nie mam pojęcia, co mój młodociany przyjaciel robił na pokładzie przez cały ten ranek, lecz ręce, które mocno zacierał, były bardzo czerwone; sam ich wygląd przejął mnie chłodem. Młodzieniec ów pozostał jedynym z moich znajomych uprawiającym grę na banjo, a że był przy tym młodszym synem emerytowanego pułkownika, więc przez dziwną, a bezsensowną asocjację myśli zawsze mi się wydaje, iż poemat pana Kiplinga dotyczy wyłącznie jego osoby. Kiedy mój młody kolega nie grał na banjo, pasjami lubił siedzieć i na nie patrzeć. Zabrał się i teraz do tej sentymentalnej kontemplacji; przyglądałem mu się badawczo, a on rozmyślał chwilę nad strunami, po czym zapytał lekko:
- Co też pan tam wciąż bazgrze, jeśli wolno zapytać?
Było to pytanie zupełnie usprawiedliwione, ale nic nie odrzekłem i odwróciłem po prostu blok w odruchu instynktownej skrytości: nie mogłem powiedzieć temu młodzikowi, że wypłoszył mi z myśli psychologię Niny Almayer, wypowiedziane przez nią zdanie, rozpoczynające rozdział dziesiąty, i pełne swoistej mądrości słowa pani Almayer, które miała wyrzec wśród zapadającej złowieszczo tropikalnej nocy. Nie mogłem mu wywiedzieć, że Nina oznajmiła: „Zaszło nareszcie.” Niezmiernie by go to zdziwiło i byłby może upuścił swe drogocenne banjo. Nie mogłem mu także powiedzieć ze słońce mego życia na morzu chyliło się również ku zachodowi w tej samej właśnie chwili, gdy kreśliłem słowa opisujące niecierpliwe porywy młodości pochłoniętej swym pragnieniem. Sam o tym nie wiedziałem, a można śmiało powiedzieć, że nie byłoby to obeszło mego kolegi, choć zacny ten młodzian odnosił się do mnie z większym uszanowaniem, niż tego właściwie wymagały nasze służbowe stosunki. Opuścił wzrok z tkliwością na banjo, a ja patrzyłem w dalszym ciągu przez iluminator. Okrągły otwór ujmował w mosiężne ramy fragment nabrzeża, z beczkami stojącymi rzędem na zamarzłym gruncie i tylną częścią wielkiego wozu. Furman o czerwonym nosie, odziany w bluzę i wełnianą szlafmycę, stał oparty o koło. Po nabrzeżu spacerował leniwie bezczynny strażnik z urzędu celnego, w ściągniętej pasem granatowej kapocie; zdawało się, że jest zgnębiony niepogodą i jednostajnością urzędniczej egzystencji. Tło obrazu objętego iluminatorem stanowiły brudne domy, przed którymi rozpościerał się szeroki pas kamiennego nabrzeża, brunatnego od zamarzniętej warstwy błota. Koloryt obrazu był ciemny, a jego najwydatniejszy punkt stanowiła mała kawiarnia o oknach przybranych firankami i odrapanym froncie z białego drzewa, który to front harmonizował z niechlujstwem biedniejszych dzielnic miasta, ciągnących się wzdłuż rzeki. Przesunięto nas tutaj z innego stoiska w sąsiedztwie opery, gdzie tenże iluminator otwierał się na kawiarkę zupełnie innego rodzaju - najlepszą w mieście, O ile mi się zdaje; w tej to właśnie kawiarni zacny Bovary i jego żona, romantyczna córka starego Pere Renault, posilali się po pamiętnym przedstawieniu w operze, wysłuchawszy tragicznej historii Łucji z Lammermooru w oprawie lekkiej muzyki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz