—
Teraz dopiero zaczyna pan ogarniać rzeczywistość — konfidencjonalnie
szeptał Trottelreiner, patrząc mi w twarz, jakby się bał mojej nazbyt
gwałtownej reakcji. — A proszę zważyć, że znajdujemy się w lokalu
ekstraklasy! Gdybym nie brał z góry w rachubę ewentualności
wtajemniczenia pana, poszlibyśmy do restauracji, której widok, kto wie,
pomieszałby może panu umysł.
— Co? Więc... są... jeszcze straszniejsze?
— Tak.
— Nie może być.
—
Zapewniam pana. Tu mamy przynajmniej autentyczne stoły, krzesła,
talerze i sztućce, a tam leży się na wielopiętrowych pryczach, jedząc
palcami z podtykanych przez konwejer kubłów. Także to, co ukrywa się pod
maską kuropatwy, jest tam mniej pożywne.
— Co to jest?!
—
Nie żadna trucizna, Tichy, po prostu ekstrakt trawy i buraka
pastewnego, namoczony w chlorowanej wodzie i zmielony z rybną mączką;
zwykle dodaje się kostnego kleju i witamin, omaszczając maź syntetycznym
smarem, żeby nie stawała w gardle. Nie zauważył pan zapachu?
— Zauważyłem. Zauważyłem!!!
— A widzi pan.
—
Na litość boską, profesorze... co to jest? Proszę mi powiedzieć!
Zaklinam pana. Zmowa? Perfidia? Plan dla wygubienia całej ludzkości?
Szatański spisek?
—
Gdzie tam, Tichy. Nie bądź pan demoniczny. Jest to po prostu świat, w
którym żyje grubo ponad dwadzieścia miliardów ludzi. Czytał pan
dzisiejszego „Heralda”? Rząd Pakistanu twierdzi, że w tegorocznej
katastrofie głodowej zginęło tylko 970 000 ludzi, opozycja zaś — że
sześć milionów. Gdzież w takim świecie chablis, kuropatwy, potrawki w
sosie bearnais? Ostatnie kuropatwy wyginęły ćwierć wieku temu. To trup,
tyle że znakomicie zachowany, bo się go wciąż sprawniej mumifikuje — czy
też, bośmy się nauczyli maskować tę śmierć.
— Zaraz! Myśli nie mogę zebrać... Więc to znaczy, że...
—
Że nikt panu źle nie życzy, na odwrót — z litości bowiem, z powodów
wyższej humanitarnej natury stosuje się humbug chemiczny, kamuflaż,
przystrajanie rzeczywistości w piórka i barwy, jakich jej brak...
— Profesorze, czy to oszustwo jest wszędzie?
— Tak.
— Ale ja nie jadam na mieście, sam sobie gotuję, więc którędy, jak...?
—
Jak przyjmuje pan maskony? Pan o to pyta? Pan? Są w powietrzu trwale
rozpylane. Nie pamięta pan costaricańskich aerozoli? To były nieśmiałe
pierwsze próby, coś jak Montgolfiera w zestawieniu z rakietą.
— I wszyscy o tym wiedzą? I mogą z tym żyć?
— Nic podobnego. Nikt o tym nie wie.
— Ani pogłosek, ani plotek?
—
Plotki są wszędzie. Ale proszę pamiętać, że istnieje amnestan. Są
rzeczy, o których wie każdy, i są takie, o których nie wie nikt.
Farmakokracja ma swą część jawną i skrytą; pierwsza wspiera się na
drugiej.
— To nie może być.
— O? Czemu?
—
Bo ktoś musi dbać o te słomianki, i ktoś musi produkować fajanse, z
których naprawdę jemy, i tę bryję, która udaje pieczyste. I wszystko!
— Ależ tak. Ma pan rację, wszystko musi być wytwarzane i zachowywane, cóż z tego?
— Ci, którzy to robią, widzą i wiedzą!
—
Skąd znowu. Myśli pan wciąż archaicznymi kategoriami. Ludzie myślą, że
idą do szklanej fabryki-oranżerii; przy wejściu dostają antyhal i
dostrzegają gołe betonowe mury i robocze stanowiska.
— I chcą pracować?
—
Z największym zapałem, ponieważ dostają też dawkę sakryficyny. Praca
jest tedy poświęceniem, czymś szczytnym; po zakończeniu dość łyku
amnestanu czy memnolizyny, a wszystko, co się zobaczyło, ulega
zapomnieniu!
—
Do tej pory obawiałem się, że żyję w halucynacji. Teraz widzę, jaki
byłem głupi! Boże, jakżebym chciał wrócić! Co bym za to dał!
— Wrócić, dokąd?
— Do kanału pod hotelem Hiltona.
—
Nonsens. Zachowuje się pan nierozważnie, bym nie powiedział: głupio.
Powinien pan robić to, co wszyscy, jeść i pić jak wszyscy, wówczas
otrzymywałby pan niezbędne dawki optymistanu, serafinoli, i był by pan w
wyśmienitym humorze.
— Więc i pan jest adwokatem diabła?
—
Bądźże pan rozsądny. Cóż to za czyn diabelski, jeśli lekarz kłamie w
potrzebie choremu? Skoro musimy już tak mieszkać, żyć, jeść — lepiej,
gdy się to nam przedstawia w ślicznych opakowaniach. Maskony działają
niezawodnie, z jednym tylko wyjątkiem, więc co w nich złego?
—
Nie czuję się na siłach dyskutować teraz z panem na ten temat —
powiedziałem, ochłonąwszy trochę. — Proszę mi tylko odpowiedzieć na dwa
pytania, przez pamięć dawnych czasów: jaki to jest wyjątek w działaniu
maskonów? I w jaki sposób doszło do rozbrojenia powszechnego? Czy i ono
jest mirażem?
—
Nie, na szczęście jest całkiem realne. Ale, by to panu wyjaśnić,
musiałbym się uciec do wykładu, a czas już na mnie. Umówiliśmy się na
dzień następny; przy pożegnaniu ponowiłem pytanie o defekt maskonów.
—
Proszę pójść do Wesołego Miasteczka — rzekł profesor, wstając. — Jeśli
chce pan niemiłych rewelacji, wsiądzie pan do największej karuzeli, a
gdy uzyska ona pełne obroty, zrobi pan scyzorykiem dziurkę w osłonie
kabiny. Osłona jest konieczna właśnie dlatego, że w czasie wirowania
fantazmaty, jakimi maskon zaćmiewa realność, ulegają przemieszczeniom —
jak gdyby siła odśrodkowa rozsuwała końskie okulary... Zobaczy pan, co
się wychyla wtedy spoza pięknych ułud...
Piszę te słowa o trzeciej w nocy, złamany. Cóż mogę do tego dodać? Rozważę poważnie projekt ucieczki od cywilizacji, zaszycia się w jakąś głuszę. Nawet Galaktyka przestała mnie wabić, jak nie kuszą podróże, gdy nie ma z nich dokąd wrócić.
Stanisław Lem "Kongres futurologiczny".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz