9 IX 2039.
Obiad z mecenasem Crawleyem w małej restauracji włoskiej
(„Bronx”) bez jednego
robota czy komputera. Znakomite chianti. Podawał nam sam szef kuchni, musiałem chwalić,
chociaż nie znoszę ciasta w takich ilościach, nawet z zielem bazyliszka.
Crawley to typ prawnika
w wielkim stylu, bolejący nad upadkiem sztuki obrończej: krasomówstwo nie popłaca już,
skoro decyduje rachuba punktów
karnych. Zbrodnia nie sczezła jednak tak całkowicie, jak sądziłem.
Stała się raczej niedostrzegalna. Główne
delikty — to mindnapping (porwanie duchowe),
napady na banki spermy o szczególnie
wysokiej wartości, morderstwo z powoływaniem
się oskarżonego na ósmą
poprawkę do konstytucji (zabójstwo na
jawie w przeświadczeniu,
iż zaszło fikcyjnie — że np.
denat był postacią psywizyjną lub rewizyjną) oraz bezlik
form zniewolenia psychemicznego. Mindnapping bywa trudno wykrywalny. Ofiarę wprowadza
się w fikcyjne otoczenie, podając jej odpowiedni specyfik; o tym, że utraciła
kontakt z
rzeczywistością, nic ona nie wie. Niejaka Mrs. Wandager, pragnąc pozbyć się
niewygodnego męża,
amatora egzotycznych podróży,
ofiarowała mu jako podarunek bilety na wyprawę do Konga
wraz z upoważnieniem do wielkich łowów. Mr.
Wandager spędził na niezwykłych przygodach
myśliwskich szereg miesięcy, nie mając pojęcia o tym, że przez cały czas tkwi w
kojcu na
strychu, poddany działaniu psychemikaliów. Gdyby
nie strażacy, którzy znaleźli pana Wandagera
podczas gaszenia ognia na strychu, zginąłby na pewno z wycieńczenia, które miał notabene
za naturalne, halucynował bowiem zabłąkanie się na pustyni. Operacji tego
rodzaju podejmuje
się często mafia. Pewien mafioso chełpił się przed mecenasem Crawleyem, że w ciągu ostatnich
sześciu lat poupychał w skrzynkach, kojcach, psich budach, na strychach, w
piwnicach i innych
schowkach domów wielce szanowanych rodzin — ponad cztery tysiące osób, potraktowanych
podobnie jak Mr. Wandager! Rozmowa zeszła potem na sprawy rodzinne adwokata.
— Drogi panie! — rzekł z właściwym sobie rozmachem gestykulacyjnym — ma pan przed sobą poważnego obrońcę, znanego przedstawiciela palestry, lecz nieszczęśliwego ojca! Miałem dwu utalentowanych synów...
— Jakże, obaj nie żyją?! — zdumiałem się.
Potrząsnął
głową.
— Żyją, ale są eskalatorami!
Widząc, że
nie rozumiem, wyjaśnił istotę swej ojcowskiej porażki. Starszy syn był wiele rokującym
architektem, młodszy — poetą.
Pierwszy od realnych zamówień, które go nie satysfakcjonowały,
przeszedł na urbafantynę i konstruktol: buduje teraz całe miasta — urojone. Podobny
był przebieg eskalacji u młodszego: liredyl, poemazyna, sonetal, i obecnie
zamiast kreacją — zajmuje się łykaniem specyfików, też stracony dla świata.
— Więc z czego obaj żyją? — spytałem.
— Ha! Z czego, dobryś pan sobie! Muszę ich utrzymywać!
— Nie ma na to rady?
— Marzenia zawsze zwyciężą rzeczywistość, gdy im na to
pozwolić. To ofiary psywilizacji.
Każdy zna tę pokusę. Ot, przyjdzie mi stawać w beznadziejnej sprawie — jak łatwo byłoby
wygrać ją przed urojonym trybunałem!
Rozkoszując
się młodym i cierpkim smakiem świetnego chianti, nagle zastygłem przeszyty
niesamowitą myślą: skoro można pisać urojone wiersze i budować urojone domy, czemu
nie — jeść i pić miraże? Mecenas roześmiał
się na to moje dictum.
— O, to nam nie grozi, panie Tichy. Zwid sukcesu nasyci
umysł, lecz zwid kotleta nie napełni żołądka.
Kto by chciał tak żyć, sczeźnie rychło z głodu!
Jakkolwiek
współczułem mu w związku z
synami-eskalatorami, doznałem ulgi. Istotnie, urojony
pokarm nie zastąpi nigdy realnego. Dobrze, że sama natura ciał naszych stawia
tamę psywilizacyjnej
eskalacji. Notabene: mecenas też bardzo głośno dyszy. O tym,
jak doszło do rozbrojenia, nie wiem dalej nic. Waśnie międzypaństwowe należą do
historii. Bywają, owszem, lokalne, małe robitwy. Zwykle powstają one z sąsiedzkich
sporów w
dzielnicach willowych. Gdy skłócone
rodziny, zażywszy kooperandol, godzą się, ich roboty, z normalnym
opóźnieniem przejąwszy falę wrogości, biorą
się za łby. Wezwany komposter wywozi
potem trupcie, a szkody pokrywa ubezpieczenie. Czyżby roboty odziedziczyły po ludziach
agresywność? Zjadłbym każdą rozprawę na ten temat, lecz nie mogę takiej dostać. Niemal
co dnia bywam u Symingtonów. On — typ milczącego introwertyka, ona — piękna kobieta,
nie do opisania, bo każdego dnia inna. Włosy, oczy, tusza, nogi — wszystko. Ich pies wabi się
Komputernoga. Nie żyje od trzech lat.
C.D.N.
Stanisław Lem "Kongres futurologiczny", Wydawnictwo Literackie, Kraków 1983,
Obraz: Salvador Dali
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz