Od dwudziestu trzech dni przemierzam
bez wytchnienia labirynt ciemnych uliczek obcego miasta. Czasami przystaję,
żeby coś naszkicować w starym notesie o postrzępionej okładce. Nie wiem, czy
jestem malarzem, architektem, czy urzędnikiem, ale muszę być biedny, skoro
przywiązuję taką wagę do swojej pracy. Powody, dla których zmuszony byłem
opuścić Paryż, pozostają niejasne; w każdym razie starannie unikam myślenia o
okolicznościach swojego wyjazdu.
Miasto nazywa się Caracas, ale nie
chodzi tu o stolicę Wenezueli. Mieszkańcy wymawiają tę nazwę
"Carcasse" (carcasse (fr.) - szkielet, kościotrup) z ponurą, budzącą
niepokój intonacją. W tym smętnym kraju Europy Środkowej, którego języka nie
znam, przyszli na świat moi rodzice. Pomimo tego faktu, między miejscowymi a
mną panuje absolutna niemożność porozumienia.
Tutejsze domy mają wprawdzie bogate,
barokowe fasady, ale aż przykro patrzeć, w jak opłakanym są stanie. Szczegóły
ornamentów i rzeźbień giną pod warstwą brudu. Z nieba, z zimowego nieba też nie
przebija ani odrobina jasności. Wysilam oczy, starając się przeniknąć wzrokiem
szarówkę, choć z góry wiem, że i tak nie uchwycę podobieństwa. Kształty i reliefy
zacierają się, zmieniają się kąty. Kamienne elementy, których rysunek staram
się odgadnąć, rozmywają się niczym w mętnej wodzie. Moja dłoń po omacku odkrywa
zielonkawe, podwodne krajobrazy.
Ciemność staje się nieprzenikniona,
tak że strona notatnika rozpływa się w mroku nocy. Przez głowę przemyka mi
myśl: "Teraz rysunek jest wierny, bo równie niedookreślony jak
model".
To spostrzeżenie wreszcie pokonuje mój
upór. Trudno, trzeba dać za wygraną. Zrezygnowany, ruszam z powrotem do hotelu.
Kiedy idę wzdłuż rzeki, nagle ogarnia
mnie przemożne zmęczenie. Szczęśliwie w pobliżu stoi ławka. Osuwam się na nią z
przerażającym uczuciem, że jestem ciężarem, którego ktoś się właśnie pozbył.
Rzeka rozlewa się szeroko, ale nawet
najsłabszy refleks nie igra w zagłębieniach fal.
Trochę dalej, na lewo, jej brzegi spina
nie oświetlony most. Kiedy za chwilę będę na niego wstępował, moje serce zabije
mocniej.
Mieszkam po drugiej stronie rzeki, tuż
przy zajezdni tramwajowej. Ze swojego okna na siódmym piętrze śledzę ciągnące
się długo w noc hałaśliwe ewolucje pojazdów. Na końcowy przystanek wagony
najczęściej podjeżdżają puste, a jeżeli już ktoś wysiada, to od wielkiego
dzwonu. Ostatniej nocy szczęście mi dopisało. Dane mi było zobaczyć pięciu
podróżnych.
Kamień mocno uderza mnie w kark. Na
wpół ogłuszony, czuję, że ktoś mnie obszukuje, że chce zabrać mi portfel. Na
oślep łapię czyjąś rękę. Złodziejem okazuje się lobuziak z procą okręconą wokół
przegubu. Chwytam za nią. Zmagamy się w milczeniu, z dziką zaciętością. Walka
kończy się równie nagle, jak się zaczęła. Wyrzucony siłą własnej procy gagatek
wpada na balustradę i odbiwszy się od niej, ucieka. Słyszę cichnący w oddali
stukot jego buciorów, gdy zmyka wzdłuż brzegu. Rzeczywistość staje się
przystępniejsza, kiedy sprawia ból. Kamień, który mnie zranił, nie ma nic
wspólnego z owymi niedookreślonymi, nierealnymi fasadami. On nie jest ulotny.
Ma nieskomplikowane, ale za to konkretne właściwości. Ciężar, który miażdży,
krawędzie, które tną, i spiczaste fasety, które przebijają. Potrafi upuścić
krwi.
Boże, ale ze mnie grubas! Nikt mnie
nie kocha. A przecież jestem jeszcze młody. Zresztą zawsze tak było. W szkole
przezywali mnie Pączek, a potem Pulpet, Wieprzak i Baleron. Mój Boże, jak ja
cierpiałem! Tylko ja jeden wiedziałem, jakże cenne pokłady nieskazitelności
kryją się pod fałdami tłuszczu. Inni patrzyli z niesmakiem na to ciało, które
uważali za fizyczne odzwierciedlenie stanu psychiki. Podobnie zwiedzający ogród
zoologiczny często patrzą na zwierzęta, jakby te przedstawiały różne typy
ludzkie. Jakby mieli do czynienia z osobnikami skazanymi na wystawianie na
widok publiczny swoich pożałowania godnych cech. Małpa jest bezwstydnikiem,
tygrys szelmą, wąż nikczemnikiem, a lew zarozumialcem. Ja jestem wieprzem.
Żarłokiem i brudasem. O przyziemnym umyśle. Boskie prawo ciążenia nakazuje, by
ciało znajdowało się tuż przy ziemi, i pewnie tam kiśnie skulona moja dusza.
Nieraz bohatersko postanawiałem
skończyć z jedzeniem. Zupełnie. Wreszcie miałbym prosty wybór: tycie albo
życie. Zniknąłby ten przeklęty kokon tłuszczu! A ja, niby półprzejrzysta jętka,
ukazałbym się taki, jaki naprawdę w głębi siebie jestem. Niestety, nigdy nie
wystarcza mi siły woli. Głód bez trudu pokonuje najmocniejsze postanowienia.
Pierwszy skurcz żołądka i odpuszczam. A jeśli jakimś trafem chwilowo wytrwam w
oporze, to później porażka jest tym bardziej sromotna. Opycham się wędlinami,
chlebem i ciastkami z kremem. Żrę tak, że omal nie pęknę. Chcę zniszczyć to
obmierzłe ciało, którego padłem ofiarą. Jeżeli moja dziecięca duszyczka na tym
ucierpi, trudno! Nie będzie mi siebie żal.
Zgrzyt żwiru. Odgłos skradających się
kroków. Czyżby wracał ten smarkacz? Nie, z mroku wyłania się jakaś inna postać.
Chorobliwie blada, ubrana na czarno młoda kobieta. Zbliża się. Coś mówi.
Wygląda, jakby się modliła. Wyciąga rękę i szarpie mnie za rękaw. Czego ona
chce? Tak naprawdę, domyślam się czego. Naturalnie, zażąda pieniędzy. Dobrze,
ale nie dam ani grosza więcej niż zamierzałem zapłacić za posiłek. A więc dziś
wieczorem nie zjem kolacji. Mam dość silnej woli, żeby zdobyć się na takie
poświęcenie. Ruszam za nią.
Towarzyszę jej aż do pokoju w
kamienicy położonej nad samym nabrzeżem. W pomieszczeniu są dwa krzesła, stół,
a na kuchennej szafce przy zlewie stoi maszynka gazowa. Nigdzie nie ma łóżka.
Naga żarówka zwisa na końcu tasiemcowego przewodu. Rzuca ostre, nieprzyjemne
światło. Zdjąłem płaszcz i powiesiłem na oparciu krzesła. Jestem zakłopotany,
wręcz zawiedziony zachowaniem kobiety, odbiegającym od zwyczajowego w takiej
sytuacji.
Zapaliła gaz, wylała trochę oleju na
patelnię, w fajansowej miseczce roztrzepuje dwa jajka. Ja widzę tylko jej
wstrząsane drgawkami plecy. Podchodzę łagodnie, ale ona odsuwa się szybko.
Unika mojego wzroku. Nachodzi mnie
idiotyczne podejrzenie, że z tą też mi się nie uda. Czyżbym w jaskrawym świetle
elektrycznym okazał się zbyt odpychający? Tak, z pewnością w cieniu na ławce
musiałem wydać się jej bardziej pociągający. Urażony, na złość zdejmuję buty.
Mają przetarte podeszwy. Skóra rwie się, jakby to był papier. Będę musiał kupić
sobie nowe.
Kobieta uśmiecha się.
Podsuwa mi krzesło. Nakrywa do stołu.
Po chwili stawia przede mną omlet i kieliszek wina.
Jem, a ona stoi, przypatrując mi się
życzliwie. Kiedy kończę, na kawałku papieru wypisuje jakieś cyfry.
Co ma znaczyć ta liczba? Czyżby chciała
się upewnić, że mam pieniądze? Wyjmuję banknot. Kręci głową. Dlaczego nie chce
go wziąć? Wstaję i próbuję ją pocałować. Wyrywa się przerażona.
- Proszę się uspokoić, nic pani nie
zrobię.
Biorę banknot i zakładam płaszcz. Ona
rzuca się na mnie, przetrząsa kieszenie. Wyławia jedną, potem drugą drobną
monetę. Ta skromna kwota w pełni ją satysfakcjonuje. Nieoczekiwanie zaczyna
rozpływać się w podziękowaniach. Jak nic, kpi sobie ze mnie w żywe oczy. Mam
ochotę wymierzyć jej policzek, ale nie śmiem. Gotowa jeszcze poszczuć na mnie
całą dzielnicę, oświadczyć, że jestem maniakiem seksualnym, bandytą... Wolę
zwiać, póki to jeszcze możliwe. Krzyczy za mną na schodach. Rzuca mi moje buty.
Grubo się pomyliłem, biorąc tę kobietę
w czerni za prostytutkę. Olśniło mnie gdzieś w połowie mostu: moja gospodyni
dorabia sobie, wydając domowe obiady. Dzielna kuchareczka, i tyle. Proponowane
przez nią menu jest równie ubogie, jak ona sama. Jedno danie dnia, a może nawet
tygodnia czy miesiąca...
Co za hart ducha, a wszystko po to,
żeby zdobyć tych kilka marnych groszy!
Wzgardziłem nią podle i
niesprawiedliwie, zraniony w samo serce jej dotkliwą obojętnością. Wreszcie
dostrzegam też pewien komizm sytuacji. Najgorzej, jak się komuś brzuch pomyli z
podbrzuszem! Muszę przystanąć, żeby zaczerpnąć tchu, taki mnie śmiech porwał.
Co za kapitalne nieporozumienie! Ta kobieta - niczym ekspert - potrafiła na
pierwszy rzut oka oszacować moje otłuszczone ciało, którym właśnie zamierzałem
do niej przywrzeć. Bardziej niż miłości brakowało mu pożywienia!
Moja wesołość przechodzi w stan
uniesienia. Oto i ja, jak tylu książkowych bohaterów, stałem się prawdziwym
łowcą przygód. Nikt nie może zaprzeczyć, że przed chwilą przeżyłem autentyczną
przygodę. To dzięki wygnaniu trafiła mi się taka gratka: poprzednio nigdy nic
mi się nie przydarzało. Przywołuję w myśli żywe jeszcze obrazy, moje własne
wspomnienia. Jakaż miła dykteryjka, ciut frywolna, a przy tym niezwykle
poruszająca. Świadectwo ludzkie. A historia wprost stworzona, by opowiadać ją
przyjaciołom pod koniec kolacji, albo spotkanym w pociągu nieznajomym.
Historia, którą przekażę dzieciom, kiedyś gdy już je będę miał. Będzie stanowić
część rodzinnego folkloru. Poznają ją wnuki. Być może pozostanie jedyną znaną
im okolicznością z mojego życia.
Główną postacią tej opowieści jest
młoda kobieta w czerni. Przydałoby się dokładniej ją opisać. Ale jak to zrobić,
skoro pamiętam zaledwie jej oczy? Skupiam się, żeby przypomnieć sobie resztę
twarzy, ale na myśl nie przychodzi mi nic poza małą febrą nad górną wargą.
Jeśli chodzi o nos, jego kształt zupełnie wypadł mi z pamięci. Naturalnie
zawsze mogę coś zmyślić. Historia nie stanie się mniej prawdziwa tylko dlatego,
że twarz została wymyślona. Nie muszę też wspominać o omlecie. Bigos zrobiłby
lepsze wrażenie.
Nagle uderza mnie dźwięczność słowa
"bigos". Wymawiam je kilkakrotnie, zmieniając intonację. Ogarnia mnie
dojmujący smutek.
Roland Topor "Portret Suzanne" (Portrait en pied de
Suzanne), przekład: Ewa Kuczkowska.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz