czwartek, 11 października 2012

Piszę to z rozpaczy

Piszę to bez wątpienia z rozpaczy z powodu swego ciała i swej przyszłości z tym ciałem. Jeżeli rozpacz przejawia się tak wyraźnie, jeśli tak mocno wiąże się ze swym przedmiotem i jeśli powściąga się ją tak jak żołnierz, który osłania odwrót, gotów dać się dla sprawy rozszarpać — to nie jest jeszcze właściwa rozpacz. Rozpacz właściwa natychmiast i zawsze prześciga swój cel, (po tym przecinku stało się jasne, że tylko pierwsze zdanie było prawdziwe). Popadłeś w rozpacz? Tak? Popadłeś w rozpacz? Uciekasz? Chcesz się skryć? Co mówią pisarze, śmierdzi.

Nareszcie po pięciu miesiącach mojego życia, kiedy nie mogłem napisać nic takiego, co by mnie zadowoliło, po miesiącach, których mi nie wynagrodzi żadna moc, chociażby nawet wszystkie moce miały ten obowiązek, przychodzi mi na myśl, by znowu się wypowiedzieć. Jeszcze ciągle odpowiadałem na własne pytania — o ile istotnie zadałem je sobie — jeszcze ciągle trzeba było to coś wymłócać z siebie, z tej sterty słomy, jaką jestem od pięciu miesięcy, i której, wydaje się, jest przeznaczeniem, aby ją w lecie podpalić i by spłonęła prędzej, niż widz zdąży mrugnąć okiem. Gdyby choć mogło się to na mnie dokonać! A dokonać się na mnie powinno dziesięciokrotnie, gdyż nie kajam się nawet za ów czas nieszczęsny. Stan mój, nie będąc nieszczęściem, nie jest też i szczęściem; to nie obojętność, nie słabość, nie znużenie, nic też takiego, co by mogło zaciekawiać, cóż to jest zatem? Moja niewiedza pozostaje zapewne w związku z moją nieumiejętnością pisania. Te zaś rozumiem, jak sądzę, nie znając jej przyczyny. Wszystkie mianowicie sprawy, jakie tylko przychodzą mi na myśl, jawią się mym myślom nie od korzenia, lecz dopiero gdzieś około połowy źdźbła. Niech teraz ktoś spróbuje utrzymać je w ręce; niech spróbuje ktoś trzymać w ręku trawę i siebie samego na niej, gdy ona zaczyna rosnąć dopiero od środka łodygi. Zapewne, niektórzy ludzie potrafią to, na przykład żonglerzy japońscy, wspinający się po drabinie, opartej nie o ziemię, lecz o uniesione w górę pięty kogoś, na pół leżącego, i która nie przytyka do ściany, lecz sterczy tylko w powietrzu. Ja tego nie potrafię, nie mówiąc już o tym, że moja drabina nie ma do dyspozycji nawet wspomnianych pięt. To jeszcze nie wszystko, oczywiście, i takie zapytanie nie skłoni mnie jeszcze do mówienia. Trzeba jednak, aby co dzień przynajmniej jedna linijka była wycelowana we mnie, tak jak teleskop wycelowany jest w stronę komety. Gdybym kiedyś przed tym zdaniem zjawił się sam, zwabiony owym zdaniem, podobnie jak na przykład w ostatnie Boże Narodzenie, kiedy zabrnąłem tak daleko, że ledwie z trudem zdołałem siebie sam rozumieć i wydawało się naprawdę, że stoję na najwyższym szczeblu swej drabiny, która stała jednak spokojnie na ziemi, przytknięta do ściany. Ale na jakiej ziemi i do jakiej ściany! I mimo wszystko ta drabina nie runęła, tak przyciskały ją moje stopy do ziemi, tak przechylały ją moje stopy ku ścianie. Dziś na przykład trzy razy zachowałem się bezczelnie względem pewnego konduktora, względem kogoś, kogo mi przedstawiano, ach tak — tylko dwa razy, ale boli mnie to jak ból brzucha. Ze strony każdego człowieka byłaby to bezczelność, cóż dopiero z mojej strony. Wyszedłem więc ze siebie, walczyłem w powietrzu, w mgle, i co najgorsze: nie zauważył nikt, że również w odniesieniu do towarzyszących mi ludzi popełniałem bezczelność jako bezczelność, musiałem ją popełniać, musiałem okazywać właściwy wyraz twarzy i ponosić za to odpowiedzialność; jednak to, co najprzykrzejsze, zdarzyło się wówczas, gdy ktoś z mych znajomych zrozumiał bezczelność nawet nie jako cechę charakteru, lecz jako sam charakter, i zwrócił mi uwagę na nią i podziwiał ją. Dlaczego nie tkwię w swojej skórze? Teraz mówię sobie co prawda: patrz, świat pozwala, abyś go bił, konduktor i ten ktoś przedstawiony zachowali spokój, gdy odchodziłeś, ten drugi ukłonił się nawet. Ale to nie znaczy nic. Nie zdołasz niczego osiągnąć, jeśli się opuścisz, a na domiar złego, ile tracisz w swoim własnym kręgu. Na taka przemowę odpowiadam tylko: i ja pozwoliłbym raczej wychłostać się w owym kręgu, niż poza kręgiem chłostać sam, ale gdzież do diabła jest ten krąg? Przez pewien czas widziałem go, leżał na Ziemi, jakby pochlapany wapnem, lecz teraz buja tylko gdzieś koło mnie, a nawet wcale już nie buja. Pamiętna z powodu komety noc 17 na 18 maja. Byłem razem z Bleiem [Franz Blei (ur. 1871), pisarz, eseista i tłumacz] jego żoną i jego dzieckiem, chwilami słyszałem z własnego wnętrza niby pisk małego kota, mimochodem, lecz ciągle. Ileż dni minęło znów bezgłośnie; dziś mamy 28 maja. Nie mam nawet tyle energii, by wziąć co dzień w rękę to pióro drewniane, ten patyk. Wierzę już, że mi jej brak. Wiosłuję, jeżdżę konno, pływam, wyleguję się w słońcu. Stąd łydki są dobre, uda niezgorsze, brzuch ujdzie jeszcze. za to pierś jest już bardzo licha, i gdy mi w tyle głowy... 

Franz Kafka "Dziennik".

1 komentarz:

  1. ,,Wszystkie mianowicie sprawy, jakie tylko przychodzą mi na myśl, jawią się mym myślom nie od korzenia, lecz dopiero gdzieś około połowy źdźbła. Niech teraz ktoś spróbuje utrzymać je w ręce; niech spróbuje ktoś trzymać w ręku trawę i siebie samego na niej, gdy ona zaczyna rosnąć dopiero od środka łodygi" - czasem mam wrażenie, że widzę wszystko od korzenia i ta wiedza jest trudna. ale może to dopiero połowa źdźbła...? bardzo możliwe...

    OdpowiedzUsuń