wtorek, 16 października 2012

Panowie bez krawatów, czyli pamiętnik nikczemnika (1)

W tym roku obchodzę osiemnastolecie tak zwanej działalności przestępczej. Często myśląc o tym skromnym jubileuszu niepokoiłem się, iż to tak wiele znaczące dla mnie święto spędzę w ciszy i zapomnieniu; stało się jednak zupełnie inaczej dzięki życzliwości i serdeczności policji hrabstwa Los Angeles. Wdawszy się w awanturę, zostałem zaproszony przez deputowanych szeryfa do złożenia im wizyty i już na miejscu, drogą łagodnych perswazji, pozbawiony zostałem sznurowadeł i paska, po czym udałem się na spoczynek. Po częściowym odzyskaniu przytomności, uniosłem ze snu skroń i postanowiłem również odzyskać wolność. Długie łomotanie do drzwi nie przyniosło skutku. Na dole jakaś młoda kobieta wrzeszczała histerycznie i od czasu do czasu słyszałem monotonny głos policjanta, pytający:
- Jak się pani nazywa? Jak się pani nazywa?
Młoda osoba musiała znajdować się pod działaniem jakiegoś narkotyku, gdyż odpowiedzi jej wprowadzały w zdumienie nie tylko policjanta, ale również moich współtowarzyszy, obiecujących młodzieńców z więzienia San Quentin, których przedwczoraj zwolniono warunkowo, a którzy teraz oczekiwali na transport do więzienia Centralnego w Los Angeles, skąd mieli wrócić do swego poprzedniego przytuliska, aby następnie znów powrócić do miejsca, w którym ich zaaresztowano pod zarzutem sfałszowania czeku opiewającego na
sumę czternastu dolarów. I tak na kolejne pytanie policjanta „Jak się pani nazywa" młoda osoba odpowiedziała: »Kitty Golden Cunt", po czym poczęła bredzić: „Czy są w ogóle diabły? A jeśli są, to co diabeł robi na deszczu? Moja matka zawsze mówiła, że jeśli mężczyzna nie ożeni się do trzydziestki, to potem nie ożeni się, nawet żeby go rąbać siekierą". Młodą osobę uznano za chwilowo niezdolną do złożenia zeznań i zaproponowano jej spędzenie nocy na koszt hrabstwa Los Angeles. Postanowiono wobec tego opróżnić celę, w której siedziałem wraz z mymi młodymi druhami, i zaprowadzić tam dziewczynę. Najpierw wyprowadzono mnie. Kiedy przechodziłem obok śpiącej dziewczyny i usiłowałem przekonać policjanta, że jestem już w stanie udać się do domu na własnych nogach, policjant powiedział ostrzegawczo:
- Uważaj brudny skurwysynu! To jest kobieta, nie?
Umieszczono nas w sąsiedniej celi, gdzie były tylko dwa łóżka, na których smacznie spali jacyś panowie o wyglądzie łachudrów. Kiedy obudziliśmy ich prosząc, aby ustąpili nam nieco miejsca, spotkaliśmy się ze wściekłym oporem popartym argumentacją moralną, polegającą na stwierdzeniu, iż obaj panowie nie posiadają stałego miejsca pobytu i że czekanie na transport do więzienia Centralnego stanowi być może jedyną okazję do wygodnego wyspania się. Ponieważ mnie kompletnie zawiódł kunszt oratorski, a młodzieńcy z San Quentin nie należeli do ludzi o usposobieniu gadatliwym, skończyło się na tym, iż jeden z nich kopnął bezdomniaka w twarz, drugi bezdomniak zszedł już w milczeniu i położył się obok swego towarzysza na ziemi, a ja położyłem się na dolnym łóżku z chudszym przestępcą. Koło godziny dwunastej obudzono nas ku wyraźnemu niezadowoleniu wszystkich mieszkańców celi i misternie skuwszy nas kajdanami wyprowadzono do samochodu policyjnego, który brzegiem Pacyfiku powiózł nas ku Los Angeles. Jeden z młodzieńców, należący do tak zwanych specjalistów-wróżek, głośno dzielił się swymi myślami ze mną:
- Reszta parolu - sześć miesięcy. Sfałszowanie czeku może być dwa, może być pięć. Opieranie się w czasie aresztu, to może być pół roku. Pijaństwo za kierownicą po raz trzeci, znowu pół. Wszystko zależy od tego, czy mój adwokat każe mi powiedzieć „winny" czy „niewinny". I w ogóle wszystko zależy od sędziego.
Przyjechawszy do więzienia Centralnego spotkaliśmy się z żywym i uprzejmym przygięciem. I podczas kiedy niektórzy z nas pozbywali się raźno swych rzeczy, inni musieli poddać się oględzinom dwumetrowego policjanta w wieku lat może dwudziestu dwóch, który do każdego więźnia zwracał się per „synu", nawet jeśli więzień miał lat sześćdziesiąt. Zapadł mi w serce dialog, który przeprowadził z pewnym beznogim starcem.
- Stanowczo domagam się mojej nogi - mówił starzec.
- Nie miałeś nogi, synu – mówił łagodnie policjant.
- Owszem, oficerze, miałem - mówił rozgoryczony patriarcha. - Każdemu więźniowi przysługuje prawo do drewnianej nogi, sztucznej szczęki, a nawet okularów w drucianej oprawie.
- Klnę się na Boga, synu, że nie miałeś nogi - mówił policjant z męczeńskim uśmiechem.
- Pan jest oficerem policji, prawda?
- A co? Może nie wyglądam na takiego?
- To dlaczego nie zna pan regulaminu obowiązującego w Federal Correctional Institution, Texacarana?
- Przecież my nie jesteśmy w Texacarana. To jest więzienie Centralne w Los Angeles.
- To jak to się stało, że ja jestem tutaj? - powiedział ze zdziwieniem patriarcha. - Przecież jeszcze dwa dni temu byłem w Texacarana.
- A czy nie wstąpiłeś na piwo, po tym jak cię zwolnili stamtąd?
Na twarzy patriarchy odbiła się męka myślenia.
- Owszem, wstąpiliśmy - powiedział. - Co leci przeciw mnie, oficerze?
- Pijaństwo i włóczęgostwo, synu.
- Włóczęgostwo? Przecież nie mam nawet nogi.
- Prawo nie myli się nigdy - powiedział policjant. - Nie utrudniaj mi, synu.

Widziałem, jak patriarcha odpełza do następnego stołu, gdzie zapytano go o imię i datę urodzenia matki. Patriarcha nie mógł sobie tego przypomnieć, więc inny oficer powiedział uprzejmie:
- To nie szkodzi, synu. Podaj, co chcesz. Chodzi o to, aby była choć o dzień starsza od ciebie.
Czekając na swoją rozmowę z dwumetrowym policjantem, patrzyłem na rozbierających się młodych ludzi o długich włosach. Nie myślę, abym widział w życiu coś podobnego. Byli to w większości narkomani; ich wyniszczone stare twarze kontrastowały w sposób przerażający z wychudłymi ciałami o mięśniach w stanie atrofii. Wyglądali jak statyści z filmu o Bergen-Belsen; brudu ich nie da się opisać, a nogi ich - jakby to powiedział Mistrz Gałczyński - wydzielały niepokojący, metafizyczny zapach.
- Synu - powiedział dwumetrowy.
Podszedłem do ściany zniewolony do tego jego uśmiechem, o którym on zapewne myślał, iż jest uprzejmy; ale który niewątpliwie niósł w sobie elementy zachęty. Rewizja odbywa się w ten sposób, iż szeroko rozkraczywszy nogi trzeba oprzeć się rękami o ścianę. Stojący za tobą policjant wsuwa swoją nogę między twoje, tak aby przy próbie oporu zręcznie wytrącić ci ziemię spod nóg. Więzień pada wtedy twarzą na betonową posadzkę, co stwarza niezapomniane efekty humorystyczne i zapewne przyczynia się do wesołości, a tym samym zdrowia moralnego innych bandytów. Zauważywszy moje nieśmiałe próby utrzymania równowagi, co nie stanowiło mojej mocnej strony owej nocy, dwumetrowy policjant powiedział łagodnie:
- Co z tobą, synu? Przecież już tu byłeś, nie?
Następnie przeszedłem do skromnie, lecz gustownie urządzonego atelier w celu sporządzenia fotografii pamiątkowej, która stanowić będzie mój mały wkład w trud założenia albumu przestępców. Fotografem nie był jednak policjant, tylko więzień o duszy niewyżytego artysty. Człowiek oczekujący przede mną wyglądał na zawodowego dusiciela i twarzy jego trudno odmówić było siły i ekspresji; z jakiegoś jednak powodu, mimo iż twarz oczekującego rozjaśniał żywy, wewnętrzny uśmiech, fotograf nie był zadowolony.
- Troszkę w lewo, Harry - mówił spoza kamery. - Tak, teraz lepiej. O, nie, nie. Przedtem było lepiej. Nie gniewaj się, Harry, ale naprawdę wyglądasz jak podlec. Teraz jest dobrze. - Błysnęło światło i Harry odszedł w bok, dyskretnie brzęcząc kajdanami.
Stanąłem przed kamerą starając się wyglądać swobodnie, a jednak godnie jak przystało okolicznościom; artysta nie był jednak zadowolony i ze mnie.
- Śmiej się!
- Nie mam powodu.
- Chcesz mieć chyba dobre zdjęcie, nie? Nie będzie ci wstyd, jeśli wyglądać będziesz jak jełop? Powiedz: nie będzie ci wstyd?
- Nie mam powodu, aby się uśmiechać - powiedziałem małodusznie, myśląc o kosztach adwokata i sądu. Odpowiedź moja zdumiała i być może nawet zgorszyła artystę.
- Co to znaczy? - powiedział. - Spójrz na Harry'ego. Dostanie najmarniej dziesiątkę, a dawno nie zrobiłem lepszego zdjęcia.
Aby mnie przekonać i pomóc w przezwyciężeniu mej nędznej małoduszności, Harry zabrzęczał porozumiewawczo kajdanami i artysta uznał, iż zdjęcie będzie w porządku. Czekając na oficera pochłoniętego pobieraniem odcisków daktyloskopijnych, słyszałem rozmowę, jaką prowadził z pewnym panem, również wyglądającym na jednego z tych, których nie powinniśmy spotykać na wąskim moście.
- Co jest? Spokojnie. Rękę trzeba trzymać luźno. - Kiedy dostałem kulę w przegub.
- Od kogo?
- Od kogoś, kto chciał mnie zastrzelić. - I co się z nim stało?
- Ktoś go zastrzelił.
- A ty pewnie nie wiesz kto? - Nie.
- Jesteś dobry chłopak - powiedział policjant i skinął na mnie.
Znalazłszy się w celi usiadłem obok jakiegoś pana, który umilał swym towarzyszom czas gawędą towarzyską:
- I wtedy wyprowadzili Johnny'ego. Johnny trzymał się jeszcze na nogach, ale wyglądał na wykończonego. Za nim szedł ksiądz i też nie wyglądał lepiej i myliła mu się modlitwa, tak że trwało to długo, zanim przywiązali Johnny'ego do fotela. A potem rozcięli mu rękawy koszuli i założyli elektrody i jeszcze jedną na czubek głowy.
- A nogi? - zapytał inny więzień.
- Nogi też. A potem puścili przez niego prąd i wtedy widać było, jak wszystkie jego włosy wyprostowały się nagle...
- Prostują włosy? Gdzie? - zainteresował się nagle jakiś kędzierzawy Murzyn siedzący do tego czasu w milczeniu. Kiedy jednak udzielono mu życzliwych informacji, usunął się w bok, wyglądając nie wiadomo dlaczego na człowieka zniechęconego.

C.D.N.

Marek Hłasko "Listy z Ameryki", „Kultura" 10/1969, Paryż

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz