O pisaniu książek. Garść zwierzeń
osobistych.
Są takie meduzy, które pływają unoszone prądem w oceanach. Nie robią nic, żeby znaleźć sobie codzienne pożywienie, przypadek niesie je tu i tam, przypadek przynosi im pokarm. Drobne żyjątka natknąwszy się na ich macki zostają schwytane, pożarte i strawione. Wyobraźcie sobie mnie jako meduzę. Schwytane przeze mnie ofiary przekształcają się w fabułę, opowieść, szkic, motyw — użyjcie tu terminu waszym zdaniem najlepiej określającego ramy, na których wspiera się powieść. W oceanie napotyka się znacznie wyższe formy życia niż meduzy, każdy zaś człowiek w oceanie ludzkości ma przeżycia bardzo podobne do przeżyć innych istot ludzkich, lecz jedni ludzie to meduzy, a inni — rekiny. Mikroskopijne cząsteczki pokarmu, drobne, pozornie mało ważne doznania są rozpoznawane i chwytane przez meduzę-pisarza i wykorzystywane dla własnych, specjalistycznych potrzeb.
Możemy kontynuować tę analogię: gdy tylko schwytana ofiara znajdzie się w żołądku meduzy, zaczynają się wydzielać soki trawienne i materiał ulega przekształceniu w inną protoplazmę, bez żadnego świadomego udziału meduzy, do momentu, aż i jej istnienie skończy się gwałtowną zmianą analogii.
W moim własnym wypadku rzecz ogólnie mówiąc ma się tak, że bodziec zostaje rozpoznany prawidłowo. Jakieś zdawkowe powiedzonko mimochodem rzucone w rozmowie przez przyjaciela, ustęp w książce, wypadek zauważony przy drodze — każde ma w sobie coś szczególnego i zostaje powitane w sposób szczególny. Lecz po tym miłym powitaniu idzie w zapomnienie lub zostaje zignorowane. Zapada w przepastne głębie mej podświadomości, jak nasiąkła wodą kłoda drewna w muł na dnie portu, aby tam spocząć obok innych, wcześniej opadłych. Po czym od czasu do czasu — bynajmniej niesystematycznie — taka kłoda jest wyciągana wraz z innymi i poddawana oględzinom. I wcześniej czy później okazuje się, że któraś z nich obrosła skorupiakami. Któregoś ranka przy goleniu czy wieczorem, kiedy się zastanawiam, jakie wino — czerwone czy białe — pasuje do mego obiadu, początkowo niedojrzały pomysł pojawia się w mej głowie, ale już dobrze rozrosły. Prawie zawsze wiąże się on w jakiś sposób z tym, co mogłoby być centralnym punktem powieści albo opowiadania, niekiedy pomysł rozwija się w kierunku końca, czasem ku początkowi. Wskaźnik strat jest wysoki — niektóre kłody w ogóle nie obrastają skorupiakami, lecz liczba tych, co obrastają, wystarcza, żeby dawać mi zatrudnienie przez ponad czterdzieści lat.
Po skończeniu oględzin kłoda zostaje z powrotem opuszczona w muł i potem wyławiana od czasu do czasu, aż okaże się, że jest na niej dużo skorupiaków. To właśnie wtedy fabuła zaczyna naprawdę nabierać kształtu; to wtedy wiążące się z nią pomysły wracają do mnie coraz częściej i w miarę upływu dni domagają się coraz większej uwagi z mojej strony, aż w końcu fabuła staje się prawie obsesją zabarwiającą me myśli i wywierającą wpływ na me czynności i zachowanie. Na ogół na tym etapie potrzebna jest już rzeczywista praca dla wyjaśnienia jakiejś mechanicznej trudności. W pewnym punkcie fabuły może się okazać rzeczą ważną, żeby „Lydia” i „Natividad” znalazły się w tym samym miejscu o tym samym czasie — jakie siły (poza czystym zbiegiem okoliczności) mogą to spowodować? Jakie wcześniejsze zdarzenie sprawi, że stanie się to po prostu nieuniknione? Tu trzeba zaprząc do pracy inny rodzaj inwencji.
Trudność tego rodzaju niejednokrotnie zostaje usunięta w szczególny, często przyjemny sposób — mnie, bodaj, zdarzyło się to sześciokrotnie. Obmyślam właśnie dwie różne fabuły, obie czemuś niezbyt zadowalające, a potem nagle obie zazębiają się ze sobą jak dwie połówki układanki — trudności znikają, fabuła wypełnia się, a ja przeżywam szczególną intensywną radość, uczucie zadowolenia — całkiem niezasłużone — co jest chyba największą nagrodą znaną w moim zawodzie.
Są takie meduzy, które pływają unoszone prądem w oceanach. Nie robią nic, żeby znaleźć sobie codzienne pożywienie, przypadek niesie je tu i tam, przypadek przynosi im pokarm. Drobne żyjątka natknąwszy się na ich macki zostają schwytane, pożarte i strawione. Wyobraźcie sobie mnie jako meduzę. Schwytane przeze mnie ofiary przekształcają się w fabułę, opowieść, szkic, motyw — użyjcie tu terminu waszym zdaniem najlepiej określającego ramy, na których wspiera się powieść. W oceanie napotyka się znacznie wyższe formy życia niż meduzy, każdy zaś człowiek w oceanie ludzkości ma przeżycia bardzo podobne do przeżyć innych istot ludzkich, lecz jedni ludzie to meduzy, a inni — rekiny. Mikroskopijne cząsteczki pokarmu, drobne, pozornie mało ważne doznania są rozpoznawane i chwytane przez meduzę-pisarza i wykorzystywane dla własnych, specjalistycznych potrzeb.
Możemy kontynuować tę analogię: gdy tylko schwytana ofiara znajdzie się w żołądku meduzy, zaczynają się wydzielać soki trawienne i materiał ulega przekształceniu w inną protoplazmę, bez żadnego świadomego udziału meduzy, do momentu, aż i jej istnienie skończy się gwałtowną zmianą analogii.
W moim własnym wypadku rzecz ogólnie mówiąc ma się tak, że bodziec zostaje rozpoznany prawidłowo. Jakieś zdawkowe powiedzonko mimochodem rzucone w rozmowie przez przyjaciela, ustęp w książce, wypadek zauważony przy drodze — każde ma w sobie coś szczególnego i zostaje powitane w sposób szczególny. Lecz po tym miłym powitaniu idzie w zapomnienie lub zostaje zignorowane. Zapada w przepastne głębie mej podświadomości, jak nasiąkła wodą kłoda drewna w muł na dnie portu, aby tam spocząć obok innych, wcześniej opadłych. Po czym od czasu do czasu — bynajmniej niesystematycznie — taka kłoda jest wyciągana wraz z innymi i poddawana oględzinom. I wcześniej czy później okazuje się, że któraś z nich obrosła skorupiakami. Któregoś ranka przy goleniu czy wieczorem, kiedy się zastanawiam, jakie wino — czerwone czy białe — pasuje do mego obiadu, początkowo niedojrzały pomysł pojawia się w mej głowie, ale już dobrze rozrosły. Prawie zawsze wiąże się on w jakiś sposób z tym, co mogłoby być centralnym punktem powieści albo opowiadania, niekiedy pomysł rozwija się w kierunku końca, czasem ku początkowi. Wskaźnik strat jest wysoki — niektóre kłody w ogóle nie obrastają skorupiakami, lecz liczba tych, co obrastają, wystarcza, żeby dawać mi zatrudnienie przez ponad czterdzieści lat.
Po skończeniu oględzin kłoda zostaje z powrotem opuszczona w muł i potem wyławiana od czasu do czasu, aż okaże się, że jest na niej dużo skorupiaków. To właśnie wtedy fabuła zaczyna naprawdę nabierać kształtu; to wtedy wiążące się z nią pomysły wracają do mnie coraz częściej i w miarę upływu dni domagają się coraz większej uwagi z mojej strony, aż w końcu fabuła staje się prawie obsesją zabarwiającą me myśli i wywierającą wpływ na me czynności i zachowanie. Na ogół na tym etapie potrzebna jest już rzeczywista praca dla wyjaśnienia jakiejś mechanicznej trudności. W pewnym punkcie fabuły może się okazać rzeczą ważną, żeby „Lydia” i „Natividad” znalazły się w tym samym miejscu o tym samym czasie — jakie siły (poza czystym zbiegiem okoliczności) mogą to spowodować? Jakie wcześniejsze zdarzenie sprawi, że stanie się to po prostu nieuniknione? Tu trzeba zaprząc do pracy inny rodzaj inwencji.
Trudność tego rodzaju niejednokrotnie zostaje usunięta w szczególny, często przyjemny sposób — mnie, bodaj, zdarzyło się to sześciokrotnie. Obmyślam właśnie dwie różne fabuły, obie czemuś niezbyt zadowalające, a potem nagle obie zazębiają się ze sobą jak dwie połówki układanki — trudności znikają, fabuła wypełnia się, a ja przeżywam szczególną intensywną radość, uczucie zadowolenia — całkiem niezasłużone — co jest chyba największą nagrodą znaną w moim zawodzie.
Tak więc konstrukcja fabuły jest wreszcie skończona,
określony początek i koniec jak również wszystkie etapy pośrednie (ze
sporadycznymi wyjątkami — o jednym lub dwóch z nich będzie jeszcze mowa w tym
eseju), i pozostaje tylko pisać. Proszę nie myśleć, że wykładam tu reguły
pisania powieści. Inni pisarze stosują odmienne metody. Niektóre powieści są
rozpoczynane bez planu, inwencja pisarza wiedzie go do zakończenia, jakiego
początkowo nie przewidywał. Niekiedy w trakcie pisania powieści jej bohaterowie
przejmują prowadzenie i domagają się rozwoju wypadków w kierunku poprzednio
całkiem nie przewidywanym. Jestem jednak przekonany, że nawet wówczas nie ma
istotnej różnicy między poszczególnymi metodami. Pisarze pracujący w taki
sposób dokonują na papierze tego, co ja wolę — lub muszę — robić w myśli, zanim
zacznę pracować na papierze. Moi bohaterowie, jeśli przejmują prowadzenie,
czynią to w okresie moich wstępnych przemyśleń. Stymulowany przez nich
rozwój wypadków to nowe skorupiaki na kłodzie drewna.
A teraz weźmy konstrukcję utworu. Tutaj wchodzą w grę dwa wyraźnie ekstremalne podejścia. Pisarz może najpierw pomyśleć o czynie, jaki ma zostać dokonany, a potem zadać sobie pytanie, kto byłby najodpowiedniejszą — i najbardziej interesującą — osobą do jego realizacji; może też pisarz pomyśleć o jakiejś postaci i potem zadać sobie pytanie, jakiego wyczynu ta postać mogłaby ewentualnie dokonać i jaki jej czyn byłby najbardziej interesujący. Z drugiej strony trudno sobie wyobrazić, że Jonatan Swift najpierw wymyślił postać Guliwera, a potem pomyślał o wysłaniu go na wyspę zamieszkałą przez rasę ludzi o wzroście sześciu cali. Swift najpierw musiał myśleć o krainie Liliputów, a potem wymyślić postać najbardziej nadającą się do tego, żeby ją tam wysłać. Guliwer, ze swą bystrością i prostotą, ze znajomością świata i zarazem ignorancją — wszystko całkiem ludzkie i wiarygodne — był idealną osobą do obserwacji napotykanych kultur i snucia komentarzy na ich temat. Bez Guliwera Podróże byłyby banalną opowiastką, bez Podróży Guliwer wciąż byłby kimś, z kim należy się liczyć, niemniej jednak zawdzięcza on swe istnienie Podróżom.
Wspaniały, budzący grozę przykład tego mamy w Hamlecie. Trudno uwierzyć, by Szekspir wymyślił tę skomplikowaną postać, a potem arbitralnie uczynił z niej odartego z majątku księcia w Danii. Wydaje się rzeczą całkiem oczywistą, że Szekspir najpierw pomyślał (albo przeczytał) o takiej sytuacji: kazirodztwo, mord, pozbawienie majątku, a potem w myślach zbudował Hamleta jako najbardziej interesującą postać do stawienia czoła takiej sytuacji, samotną, bez powiernika, skrępowaną zawiłościami własnego charakteru.
Najlepszym przykładem drugiej metody (gdy najpierw jest bohater utworu), jaki przychodzi mi na myśl, jest Madame Bovary. Mam całkowitą pewność, że Flaubert dużo o niej wiedział, zanim zdecydował, co ona będzie robić, i że zbudował w myślach jej postać, jeszcze zanim odkrył, iż nadaje się do tego, aby poprzez nią zastosować podejście „realistyczne”, które go pociągało po Kuszeniu Świętego Antoniego. Potem to odkrycie dyktowało naturalnie jej przeżycia, czyny, jakie popełniała. Powieść powstała z powodu Madame Bovary, a nie odwrotnie.
Tak czy inaczej, niezależnie od metody konstruowania,
książka musi zostać napisana. Powstałe w głowie pomysły muszą być utrwalone na
papierze. Przede wszystkim trzeba zacząć — to oczywiste stwierdzenie
uzasadnione jest ogromem prawdy w nim zawartej. Trzeba porzucić beztroskę
meduzy na rzecz pracowitości mrówki i wytrzymałości muła. Jeśli osobiście o
mnie chodzi, zmiana stanu, spowodowana przystąpieniem do pisania, jest nagła i
gwałtowna. Taka, jaka następuje, gdy stojący na szczycie ześlizgu saneczkowego
rozpoczyna zjazd. Jest to danie nura, połknięcie pastylki, przekroczenie drzwi
z napisem „Porzuć nadzieję”. Oznacza przejście od miłej kontemplacji do
wytężonej, bezlitosnej harówki, ponieważ (jak dawno nauczyło mnie
doświadczenie) jest to praca ciężka, praca wyczerpująca. Powstrzymuje mnie
zarówno myśl o tym, co zostawiam za sobą, jak i o tym, co mam przed sobą. W
pewnej chwili muszę usiąść przy biurku, napisać cyferkę „1” u góry pierwszej
strony bloku papieru i zacząć wstępny ustęp. To jest ta chwila, gdy sanki zostają
popchnięte i nie ma już odwrotu.
Są różne sposoby, żeby to spowodować. Dla mnie najprościej jest zwierzyć się memu wydawcy, że myślę o pewnej powieści i podać datę, kiedy mu ją dostarczę — solennie, bez żadnych „jeżeli” czy „może”. Postąpiłem tak ze dwadzieścia razy i nie złamałem nigdy obietnicy. Niedotrzymanie przyrzeczenia byłoby tym samym co wypicie pierwszego kieliszka whisky przez wyleczonego pijaka. Runęłoby moje ostatnie zabezpieczenie przed lenistwem. Rozmyślanie o szybko zmieniających się datach w kalendarzu, obliczanie dni, które mi zostały na dotrzymanie obietnicy, wcześniej czy później pobudza mnie do działania — ale raczej później niż wcześniej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz