środa, 24 października 2012

Martwe dusze

Do bramy hotelu w gubernialnym mieście N. wjechała dość ładna, nieduża bryczka na resorach, w rodzaju tych, którymi jeżdżą kawalerowie: dymisjonowani podpułkownicy, sztabskapitanowie, ziemianie posiadający około setki dusz chłopskich, słowem wszyscy ci, których nazywają średnio zamożnymi. W bryczce siedział pan niezbyt przystojny, ale i niebrzydki, ani nazbyt tłusty, ani nazbyt chudy; nie można powiedzieć, żeby stary, jednak niezbyt młody. Przyjazd jego nie zrobił w mieście żadnego hałasu i nie towarzyszyło mu nic szczególnego; tylko dwaj rosyjscy chłopi, stojący u drzwi karczmy naprzeciwko hotelu, poczynili jakieś spostrzeżenia, odnoszące się zresztą bardziej do pojazdu niż do tego, kto w nim siedział. – Patrzaj no – powiedział jeden do drugiego – to ci koło! Jak myślisz, dojechałoby to koło, jakby było trzeba, do Moskwy, czyby nie dojechało? – Dojechałoby – odpowiedział drugi. – A do Kazania, to myślę, że nie dojechałoby? – Do Kazania nie dojechałoby – odpowiedział drugi. Na tym się rozmowa skończyła. I jeszcze, kiedy bryczka podjechała do hotelu, nawinął się młodzieniec w białych dymkowych pantalonach, bardzo wąskich i krótkich, we fraku z pretensjami do mody, spod którego widać było gors spięty tulską spinką z pistoletem z brązu. Młodzieniec odwrócił się, popatrzył na pojazd, przytrzymał ręką czapkę, która mu omal nie zleciała na wietrze, i poszedł w swoją stronę.
Gdy pojazd wjechał w podwórze, pan został przyjęty przez służącego z hotelu albo, jak ich nazywają, numerowego, człowieka żywego i ruchliwego do tego stopnia, że nawet nie można było dostrzec, jaką miał twarz. Wybiegł zwinnie z serwetką w ręku, długi i w długim kortowym surducie, z kołnierzem omal że nie na głowie, potrząsnął włosami i zwinnie poprowadził pana na górę przez całą drewnianą galerię do zesłanego mu przez Boga pokoju. Pokój był wiadomego rodzaju, bo i hotel też był wiadomego rodzaju, to jest właśnie taki, jakie zwykle bywają w miastach gubernialnych, gdzie za dwa ruble na dobę przejezdni otrzymują dogodny pokój z karaluchami jak suszone śliwki, wyglądającymi ze wszystkich kątów, i z drzwiami do sąsiedniego pomieszczenia zawsze zastawionymi komodą, gdzie zagospodarowuje się sąsiad, człowiek małomówny i spokojny, ale nadzwyczaj ciekawy, interesujący się wszystkimi drobiazgami dotyczącymi przyjezdnego. Front hotelu odpowiadał jego wnętrzu: był bardzo długi, jednopiętrowy; parter nie był otynkowany i świecił ciemnoczerwonymi cegiełkami, jeszcze bardziej pociemniałymi skutkiem pogody i z natury brudnymi; pierwsze piętro było pomalowane odwieczną żółtą farbą; na dole były sklepiły z chomątami, powrozami i obwarzankami. W narożnym sklepiku, a właściwie w oknie, tkwił handlarz sbitniem [napój z wrzątku zaprawionego miodem i korzeniami], z samowarem z czerwonej miedzi i o twarzy tak samo czerwonej jak samowar, tak że z daleka można było pomyśleć, że na oknie stoją dwa samowary, gdyby jeden z samowarów nie miał czarnej jak smoła brody.
Podczas gdy przyjezdny pan oglądał swój pokój, wniesiono jego bagaż: przede wszystkim walizę z białej skóry, trochę zniszczoną, co wskazywało, że nie po raz pierwszy była w drodze. Walizkę wniósł stangret Selifan, niziutki mężczyzna w kożuszku, i lokaj Pietrek, chłopisko lat około trzydziestu, w luźnym znoszonym surducie, widocznie po panu, z wyglądu nieco surowy, z bardzo grubymi wargami i nosem. Za walizą wniesiono niewielki mahoniowy sepet wykładany brzeziną karelską, prawidła do butów i pieczoną kurę owiniętą w niebieski papier. Gdy wszystko to przyniesiono, stangret Selifan poszedł do stajni zająć się końmi, a lokaj Pietrek zaczął się urządzać w małym przedpokoiku, bardzo ciemnej norce, dokąd zdążył już przynieść swój szynel, a wraz z nim jakiś własny zapach, który udzielił się i przyniesionemu zaraz potem workowi z różnymi lokajskimi przyborami. W tej norce przysunął do ściany wąziutkie łóżko na trzech nogach, nakrywając je czymś podobnym do małego materaca, zbitym i płaskim jak blin i, być może, tak samo zatłuszczonym jak blin, który udało mu się wydębić od właściciela hotelu.

Podczas gdy służący krzątali się zapobiegliwie, pan udał się do ogólnej sali. Jakie bywają te ogólne sale – każdy przejezdny wie bardzo dobrze. Takie same ściany, wymalowane olejną farbą, pociemniałe u góry od fajczanego dymu i wyświecone u dołu plecami różnych przejezdnych, a zwłaszcza miejscowymi kupieckimi, kupcy bowiem w dni targowe przychodzili tu w sześciu albo w siedmiu wypijać wiadomą ilość herbaty; taki sam zakopcony żyrandol z mnóstwem wiszących szkiełek, które dygotały i dzwoniły za każdym razem, gdy numerowy przebiegał po wytartych chodnikach, żwawo wymachując tacą, na której było takie mnóstwo szklanek do herbaty, jak ptaków na brzegach morza; takie same obrazy na całą ścianę, malowane olejnymi farbami; słowem, wszystko to samo co i wszędzie; ta tylko różnica, że na jednym obrazie była namalowana nimfa z takimi ogromnymi piersiami, jakich czytelnik zapewne nigdy nie oglądał. Podobna igraszka natury zdarza się zresztą na różnych obrazach historycznych, nie wiadomo kiedy, skąd i przez kogo przywiezionych do nas, do Rosji, niekiedy nawet przez naszych wielkich panów, miłośników sztuki, którzy zakupili je we Włoszech za radą wiozących ich pocztylionów. Pan zdjął czapkę i odwiązał z szyi wełniany, o tęczowych kolorach szalik, jaki ludziom żonatym własnoręcznie robi żona, dając przy tym dobre rady, jak go zawiązywać, a kawalerom – nie mogę na pewno powiedzieć, kto im robi, Bóg ich raczy wiedzieć, ja nigdy nie nosiłem takich szalików. Odwiązawszy szalik, pan kazał sobie podać obiad. Podczas gdy podawano mu różne zwykłe w restauracjach potrawy, jako to: kapuśniak z kruchym pierożkiem, umyślnie w ciągu kilku tygodni przechowywanym dla przejezdnych, móżdżek z groszkiem, kiełbaski z kapustą, pieczoną pulardę, kiszone ogórki i odwieczny kruchy, słodki pierożek zawsze gotów do usług; podczas gdy mu to wszystko podawano i na gorąco, i na zimno, kazał służącemu, czyli numerowemu, opowiadać sobie różne głupstwa o tym, kto dawniej prowadził tę restaurację, a kto teraz, i czy dużo daje dochodu, i czy gospodarz wielki łajdak, na co numerowy zazwyczaj odpowiadał: „O, wielki złodziej, proszę pana!” Jak w oświeconej Europie, tak samo i w oświeconej Rosji istnieje teraz wielu szanownych ludzi, którzy nie mogą zjeść w restauracji, żeby nie pogadać ze służącym, a niekiedy nawet zabawnie sobie z niego pożartować. Zresztą, przyjezdny nie zadawał tylko próżnych pytań; z nadzwyczajną ścisłością rozpytywał się, kto jest w mieście gubernatorem, kto prezesem sądu, kto prokuratorem – słowem, nie opuścił żadnego Ważniejszego urzędnika, ale z jeszcze większą ścisłością, jeżeli nawet nie ze szczególnym zainteresowaniem, rozpytywał się o wszystkich zamożniejszych obywateli ziemskich: ile kto ma dusz chłopskich, jak daleko mieszka od miasta,
nawet jaki ma charakter i jak często przyjeżdża, rozpytywał się uważnie o stan prowincji, czy nie było w ich guberni jakich chorób, epidemicznej gorączki, jakiejś zabójczej febry, ospy i tym podobnych, a wszystko to tak szczegółowo i z taką dokładnością, która wskazywała na coś więcej niż na zwykłą ciekawość. Pan miał w obejściu coś solidnego i wycierał nos niebywale głośno. Nie wiadomo, jak on to robił, ale nos jego grzmiał jak trąba. Ta na pozór niewinna właściwość przysporzyła mu jednak wiele szacunku ze strony służącego z restauracji, tak że ten za każdym razem, gdy słyszał ów dźwięk, potrząsał włosami, prostował się z szacunkiem i nachylając głowę z wysokości pytał: „Czy wielmożny pan sobie czego nie życzy?” Po obiedzie pan wypił filiżankę kawy i usiadł na kanapie, podłożywszy sobie pod plecy poduszkę, którą w rosyjskich restauracjach zamiast elastyczną wełną wypychają czymś bardzo podobnym do cegieł i kamieni brukowych. Wkrótce zaczął ziewać i kazał się odprowadzić do swego numeru, gdzie położywszy się zasnął na dwie godziny. Odpocząwszy, napisał na kawałku papieru – na prośbę służącego z restauracji – swą rangę, imię i nazwisko, w celu zameldowania tam gdzie należy, w policji. Numerowy, schodząc ze schodów, przesylabizował z kartki, co następuje: radca kolegialny Paweł Iwanowicz Cziczikow, obywatel ziemski, w sprawach prywatnych. Gdy numerowy wciąż jeszcze sylabizując odcyfrowywał kartkę, sam Paweł Iwanowicz udał się, by obejrzeć miasto, z którego był, zdaje się, zadowolony, albowiem znalazł, iż miasto bynajmniej nie ustępuje innym miastom gubernialnym. Mocno biła w oczy żółta farba na kamienicach i skromnie ciemniała szara na drewnianych domach. Domy były parterowe i półtorapiętrowe, z odwiecznymi facjatkami, bardzo ładnymi według mniemania gubernialnych architektów. Gdzieniegdzie domy te wydawały się zagubione pośród szerokiej jak pole ulicy i nie kończących się drewnianych płotów; gdzieniegdzie zbijały się w kupę i tam widać było więcej ludzi i ożywienia. Trafiały się prawie zmyte deszczem szyldy z rogalami i z butami, tu i ówdzie z namalowanymi niebieskimi spodniami i z nazwiskiem jakiegoś krawca Arszawskiego; tu sklep z czapkami, z napisem: „Cudzoziemiec Wasyl Fiodorow”; ówdzie namalowany bilard z dwoma graczami we frakach, w jakie ubierają się u nas w teatrach goście wchodzący na scenę w ostatnim akcie. Gracze byli namalowani z wycelowanymi kijami, z trochę wykręconymi w tył rękami i krzywymi nogami, które dopiero co wykonały w powietrzu entrechat. Pod tym wszystkim było napisane: „A oto zakład”. Tu i ówdzie, wprost na ulicy, stały stoły z orzechami, mydłem i piernikami podobnymi do mydła; tam znów garkuchnia z namalowaną tłustą rybą i wetkniętym w nią widelcem. Najczęściej zaś można było zauważyć pociemniałe dwugłowe orły państwowe, które teraz już zostały zastąpione lakonicznym napisem: „Szynk”. Bruki wszędzie były kiepskie. Zajrzał i do ogrodu miejskiego, składającego się z cieniutkich drzewek, które się źle przyjęły, z podpórkami w kształcie trójkątów u dołu, bardzo ładnie pomalowanymi zieloną farbą olejną. Zresztą, chociaż te drzewka nie były wyższe od trzciny, pisano o nich w gazetach przy opisie iluminacji, że „miasto nasze zostało dzięki staraniom naczelnika miasta przyozdobione ogrodem, składającym się z cienistych, rozłożystych. drzew, dających ochłodę w skwarny dzień” i że przy tym „było bardzo miło patrzeć, jak serca obywateli drżały z nadmiaru wdzięczności i wylewały potoki łez na znak uznania dla pana naczelnika miasta”. Rozpytawszy szczegółowo strażnika, którędy można by przejść bliżej, jeżeli będzie trzeba, do soboru, do miejsc publicznych, do gubernatora, poszedł spojrzeć na rzekę przepływającą przez środek miasta; po drodze zdarł przybity do słupa afisz, żeby po przyjściu do domu dokładnie go przeczytać; popatrzył uważnie na idącą po drewnianym chodniku damę o niebrzydkiej powierzchowności, za którą szedł chłopiec w wojskowym mundurze, z zawiniątkiem w ręku, i jeszcze raz obrzuciwszy wszystko spojrzeniem, jakby po to, żeby dobrze zapamiętać położenie, udał się do domu, prosto do swego numeru, podtrzymywany z lekka na schodach przez służącego z restauracji. Po wypiciu herbaty usiadł przy stole, kazał sobie podać świecę, wyjął z kieszeni afisz, podniósł go do świecy i zaczął czytać mrużąc trochę prawe oko. Zresztą w afiszu nie było nic godnego uwagi: wystawiano dramat pana Kotzebue, w którym Rollę grał pan Poplewin, Korę – panna Ziabłowa, inne osoby były jeszcze mniej ciekawe; jednakże przeczytał je wszystkie, doszedł nawet do ceny parteru i dowiedział się, że afisz był drukowany w drukarni zarządu gubernialnego; później odwrócił na drugą stronę, żeby zobaczyć, czy i tam czego nie ma, ale nic nie znalazłszy przetarł oczy, zwinął arkusz starannie i włożył go do swego sepetu, gdzie miał zwyczaj kłaść wszystko, co popadło. Dzień, zdaje się, został zakończony porcją zimnej cielęciny, butelką musującego kwasu i mocnym snem na cały regulator, jak się wyrażają w niektórych miejscowościach obszernego państwa rosyjskiego.


Mikołaj Gogol "Martwe dusze".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz