czwartek, 11 października 2012

Kołysze mnie dłoń Boga

1944

Z upływem czasu coraz dogłębniej, intensywniej i coraz bardziej osobiście interesuje mnie literatura; i w coraz mniejszym stopniu interesuje mnie życie literackie. Czuję, że coś mnie kołysze. Dłoń Boga?... Wszystko jedno, ale czasem kręci mi się w głowie. Przedwojenny błahy francuski filmik w peszteńskim kinie; bohater jest dyplomatą, wsiada do ogromnego samochodu, przejeżdża ulicami Paryża, zajeżdża przed dworzec kolejowy, akurat w samą porę, by wsiąść do wagonu sypialnego w pociągu z napisem „Paris-Geneve" składającego się ze świetnych wagonów pulmanowskich. Oglądam te obrazy i nagle ogarnia mnie tak głęboki ból i rozpacz, jak w chwili, gdy słyszy się wiadomość o śmierci kogoś bliskiego. Gdzie się to wszystko podziało? Gdzie jest ta Europa, paryskie ulice, po których płyną wielkie samochody z elegancko ubranymi pasażerami, z wagonami pulmanowskimi, które przewożą pracujących lub odpoczywających ludzi pomiędzy miastami europejskimi?... Nie ma już tej Europy. Być może już nigdy, nigdy jej nie zobaczę. Myślę o Berlinie, którego już nie ma, i to - niezależnie od wszelkiej polityki - jest tak samo potworne i niepojęte jak myśl, że być może jutro nie będzie już Budapesztu. Na ogół znajduję się w stanie apatycznego zamyślenia. Ale w tej chwili, w kinie, czuję i rozumiem, że to, co się dzieje w tych dniach, jest nieodwracalne, w niepojęty, lecz tragiczny sposób jest rzeczywistością. Przechodzi mnie dreszcz i oczy mam pełne łez. Ale potem przychodzi mi do głowy, że przecież ja sam, człowiek, też jestem śmiertelny; czemuż nie miałyby więc umrzeć także kamienie, sposób życia, miasta? Człowiek nie ma prawdziwego talentu do radości. Nawet największa radość zdumiewająco prędko kwaśnieje, jełczeje. Człowiek potrafi się radować jedynie przez krótki czas; ale ma nieskończony talent do bólu: wytrzymuje go niemal bez ograniczeń.

Sandor Marai "Dziennik"

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz