niedziela, 30 września 2012

Z dziennika halucynogenika (13)



7 IX 2039.  

Co jednak znaczy prawdziwa demokracja! Mieliśmy dzisiaj libiscyt: najpierw pokazano w rewizji różne typy kobiecej urody, potem odbyło się powszechne głosowanie. Wysoki Komisarz Euplanu zapewniał w zakończeniu, że wytypowane modele zostaną upowszechnione już w następnym kwartale. To już nie czasy podkładek, gorsetów, kredki, farb, makijaży, bo można rzetelnie zmieniać wzrost, budowę, kształty ciała w zakładach kalotechnicznych (dopiększarniach). Ciekawym, czy Aileen... mnie odpowiada taka, jaka jest, ale kobiety są niewolnicami mody. Jakiś cudzak usiłował się dziś włamać do mego mieszkania, gdy akurat siedziałem w wannie. Cudzak to cudzy robot. Był to zresztą uchylec — z defektem fabrycznym, zareklamowany, lecz nie wycofany przez wytwórnię, więc właściwie nierobot. Egzemplarze takie uchylają się od pracy — z nich się rekrutują nieraz chamaki. Mój łazienkowy w mig zorientował się i dał tamtemu odpór.

sobota, 29 września 2012

Nigdy nie rozmawiaj z nieznajomymi

Kiedy zachodziło właśnie gorące wiosenne słońce, na Patriarszych Prudach zjawiło się dwu obywateli. Pierwszy z nich, mniej więcej czterdziestoletni, ubrany w szary letni garnitur, był niziutki, ciemnowłosy, zażywny, łysawy, swój zupełnie przyzwoity kapelusz zgniótł wpół i niósł w ręku; jego starannie wygoloną twarz zdobiły nadnaturalnie duże okulary w czarnej rogowej oprawie. Drugi, rudawy, barczysty, kudłaty młody człowiek w zsuniętej na ciemię kraciastej cyklistówce i kraciastej koszuli, szedł w wymiętych białych spodniach i czarnych płóciennych pantoflach.
Ten pierwszy był to Michał Aleksandrowicz Berlioz we własnej osobie, redaktor miesięcznika literackiego i prezes zarządu jednego z największych stowarzyszeń literackich Moskwy, w skrócie Massolitu, towarzyszył mu zaś poeta Iwan Nikołajewicz Ponyriow, drukujący się pod pseudonimem Bezdomny.
Kiedy pisarze znaleźli się w cieniu lip, które zaczynały się już zazieleniać, natychmiast ostro ruszyli ku jaskrawo pomalowanej budce z napisem “Piwo i napoje chłodzące”.
Tu musimy odnotować pierwszą osobliwość tego straszliwego majowego wieczoru. Nie tylko nikogo nie było koło budki, ale i w równoległej do Małej Bronnej alei nie widać było żywego ducha. Choć wydawało się, że nie ma już czym oddychać, choć słońce rozprażywszy Moskwę zapadało w gorącym suchym pyle gdzieś za Sadowoje Kolco – nikt nie przyszedł pod lipy, nikogo nie było na ławkach, aleja była pusta.
– Butelkę mineralnej – poprosił Berlioz.
– Mineralnej nie ma – odpowiedziała kobieta z budki i z niejasnych powodów obraziła się.
– A piwo jest? – ochrypłym głosem zasięgnął informacji Bezdomny.
– Piwo przywiozą wieczorem – odpowiedziała kobieta.
– A co jest? – zapytał Berlioz.
– Napój morelowy, ale ciepły – powiedziała.
– Może być. Niech będzie!
Morelowy napój wyprodukował obfitą żółtą pianę i w powietrzu zapachniało wodą fryzjerską. Literaci wypili, natychmiast dostali czkawki, zapłacili i zasiedli na ławce zwróceni twarzami do stawu, a plecami do Bronnej.

Wtedy wydarzyła się następna osobliwość, tym razem dotycząca tylko Berlioza. Prezes nagle przestał czkać, serce mu zadygotało i na moment gdzieś się zapadło, potem wróciło na miejsce, ale tkwiła w nim tępa igła. Zarazem ogarnął Berlioza strach nieuzasadniony, ale tak okropny, że zapragnął uciec z Patriarszych Prudów, gdzie go oczy poniosą.
Żałośnie rozejrzał się dookoła, nie mógł zrozumieć, co go tak przeraziło. Pobladł, otarł czoło chusteczką i pomyślał: “Co się ze mną dzieje? Nigdy jeszcze to mi się nie zdarzyło. Serce nawala. Jestem przemęczony... chyba czas najwyższy, żeby rzucić wszystko w diabły i pojechać do Kisłowodska...”
I wtedy skwarne powietrze zgęstniało przed Berliozem i wysnuł się z owego powietrza przezroczysty, nad wyraz przedziwny obywatel. Malutka główka, dżokejka, kusa kraciasta marynareczka utkana z powietrza... Miał ze dwa metry wzrostu, ale w ramionach wąski był i chudy niepomiernie, a fizys, proszę zauważyć, miał szydercza.
Życie Berlioza tak się układało, że nie był przyzwyczajony do nadprzyrodzonych zjawisk. Pobladł więc jeszcze bardziej, wytrzeszczył oczy i pomyślał w popłochu: “Nic takiego istnieć nie może...”
Ale coś takiego, niestety, istniało. Wydłużony obywatel, przez którego wszystko było widać, wisiał w powietrzu przed Berliozem chwiejąc się w lewo i w prawo.
Berlioza opanowało takie przerażenie, że aż zamknął oczy. A kiedy je otworzył, zobaczył, że już po wszystkim, widziadło rozpłynęło się, kraciasty zniknął, a jednocześnie tępa igła wyskoczyła z serca.
– Uff, do diabła! – zakrzyknął redaktor. – Wiesz, Iwan, od tego gorąca przed chwilą o mało co nie dostałem udaru! Miałem nawet coś w rodzaju halucynacji. – Spróbował się roześmiać, ale w jego oczach jeszcze ciągle migotało przerażenie, a race mu się trzęsły. Jednak uspokoił się z wolna, otarł twarz chusteczką, dość dziarsko oświadczył: “No więc tak...” i poprowadził dalej wykład przerwany piciem napoju morelowego.
Wykład ów, jak się potem dowiedziano, dotyczył Jezusa Chrystusa. Chodziło o to, że do
kolejnego numeru pisma redaktor zamówił antyreligijny poemat. Iwan Bezdomny poemat ów stworzył, i to nadzwyczaj szybko, ale, niestety, utwór jego ani trochę nie usatysfakcjonował redaktora. Główną osobę poematu, to znaczy Jezusa, Bezdomny odmalował wprawdzie w nad wyraz czarnej tonacji, niemniej jednak cały poemat należało zdaniem redaktora napisać od nowa. I właśnie teraz redaktor wygłaszał wobec poety coś w rodzaju odczytu o Jezusie w tym jedynie celu, aby unaocznić twórcy jego podstawowy błąd.
Trudno powiedzieć, co właściwie zgubiło Iwana – jego niezwykle plastyczny talent czy też całkowita nieznajomość zagadnienia, ale cóż tu ukrywać, Jezus wyszedł mu żywy, Jezus ongiś istniejący rzeczywiście, choć, co prawda, obdarzony wszelakimi najgorszymi cechami charakteru.
Berlioz zaś chciał dowieść poecie, że istota rzeczy zasadza się nie na tym, jaki był Jezus, dobry czy zły, ale na tym, że Jezus jako taki w ogóle nigdy nie istniał i wszystkie opowieści o nim to po prostu zwyczajne mitologiczne wymysły, czyli bujda na resorach.
Dodajmy, że redaktor był człowiekiem oczytanym i z wielką znajomością rzeczy powoływał się w swym przemówieniu na starożytnych historyków, na przykład na sławnego Filona z Aleksandrii i na niezmiernie uczonego Józefa Flawiusza, którzy nigdzie ani słowem nie wspomnieli o istnieniu Jezusa. Wykazując solidną erudycję, Michał Aleksandrowicz oznajmił poecie między innymi również i to, że owo miejsce w księdze piętnastej, w rozdziale czterdziestym czwartym słynnych “Roczników” Tacyta, gdzie wspomina się o straceniu Chrystusa, jest po prostu późniejszą wstawką apokryfistów.
Poeta, dla którego wszystko, o czym go informował redaktor, było nowością, wlepił w Michała Aleksandrowicza swe roztropne zielone oczy i słuchał uważnie, z rzadka tylko czkając i szeptem przeklinając morelowy napój.
– Nie ma takiej wschodniej religii – mówił Berlioz – w której dziewica nie zrodziłaby boga. Chrześcijanie nie wymyślili niczego nowego, stwarzając swojego Jezusa, który w rzeczywistości nigdy nie istniał. I właśnie na to należy położyć nacisk.
Wysoki tenor Berlioza rozlegał się w pustej alei i im dalej Michał Aleksandrowicz zapuszczał się w gąszcz, w który bez ryzyka skręcenia karku zapuścić się może tylko człowiek niezmiernie wykształcony – tym więcej ciekawych i pożytecznych wiadomości zdobywał poeta. Dowiedział się na przykład o łaskawym bogu egipskim Ozyrysie, synu Nieba i Ziemi, o sumeryjskim bogu Tammuzie, o Marduku i nawet o mniej znanym groźnym bogu Huitzilopochtii, którego niegdyś
wielce poważali meksykańscy Aztekowie. I akurat wtedy, kiedy Berlioz opowiadał poecie o tym, jak Aztekowie lepili z ciasta figurki Huitzilopochtii, w alei ukazał się pierwszy człowiek.
Potem, kiedy prawdę mówiąc było już za późno, najróżniejsze instytucje opracowały rysopisy owego człowieka. Porównanie tych rysopisów musi zadziwić każdego. I tak, na przykład, pierwszy z nich stwierdza, że człowiek ów był niskiego wzrostu, miał złote zęby i utykał na prawą nogę. Drugi zaś mówi, że człowiek ten był wręcz olbrzymem, koronki na jego zębach były z platyny, a utykał na lewą nogę. Trzeci oznajmia lakonicznie, że wymieniony osobnik nie miał żadnych znaków szczególnych. Musimy, niestety, przyznać, że wszystkie te rysopisy są do niczego.
Przede wszystkim opisywany nie utykał na żadną nogę, nie był ani mały, ani olbrzymi, tylko po prostu wysoki. Co zaś dotyczy zębów, to z lewej strony były koronki platynowe, a z prawej złote. Miał na sobie drogi szary garnitur i dobrane pod kolor zagraniczne pantofle. Szary beret dziarsko załamał nad uchem, pod pachą niósł laskę z czarną rączka w kształcie głowy pudla. Lat na oko miał ponad czterdzieści. Usta jak gdyby krzywe. Gładko wygolony. Brunet. Prawe oko czarne, lewe nie wiedzieć czemu zielone. Brwi czarne, ale jedna umieszczona wyżej niż druga. Słowem – cudzoziemiec.
Przechodząc obok ławki, na której znajdowali się redaktor i poeta, cudzoziemiec spojrzał na nich, przystanął i nagle usiadł na sąsiedniej ławce, o dwa kroki od naszych przyjaciół.
“Niemiec...” – pomyślał Berlioz. “Anglik...” – pomyślał Bezdomny. – “Taki upał, a ten siedzi w rękawiczkach!”
A cudzoziemiec objął spojrzeniem wysokie domy, z czterech stron okalające staw, przy czym stało się oczywiste, że miejsce to widzi po raz pierwszy i że wzbudziło ono jego zainteresowanie. Zatrzymał wzrok na górnych piętrach, w których oślepiająco połyskiwało w szybach okien potrzaskane i dla Berlioza na zawsze zachodzące słońce, potem przeniósł spojrzenie na dół, gdzie ciemniał w szybach nadciągający wieczór, do czegoś tam uśmiechnął się z politowaniem, zmrużył oczy, wsparł brodę na dłoniach, a dłonie na rączce laski.
– A ty – mówił Berlioz do poety – bardzo dobrze i odpowiednio satyrycznie pokazałeś, na przykład, narodziny Jezusa, syna bożego, ale dowcip polega na tym, że jeszcze przed Jezusem narodziło się całe mnóstwo synów bożych, jak powiedzmy fenicki Adonis, frygijski Attis, perski Mitra. A tymczasem, krótko mówiąc, żaden z nich się w ogóle nie narodził, żaden z nich nie istniał, nie istniał także i Jezus. Musisz koniecznie zamiast narodzin Jezusa czy też, powiedzmy,
hołdu trzech króli, opisać nonsensowne wieści rozpowszechniane o tym hołdzie. Bo z twego poematu wynika, że Jezus narodził się naprawdę!
W tym momencie Bezdomny spróbował opanować nękającą go czkawkę i wstrzymał oddech, na skutek czego czknął jeszcze boleściwiej i głośniej i w tejże chwili Berlioz przerwał swój wykład, ponieważ cudzoziemiec wstał nagle i zbliżył się do pisarzy. Ci spojrzeli nań ze zdumieniem.
– Proszę mi wybaczyć – zaczął nieznajomy. Mówił z cudzoziemskim akcentem, ale słów nie kaleczył – że nie będąc znajomym panów ośmielam się... ale przedmiot naukowej dyskusji panów jest tak interesujący, iż...
Tu nieznajomy uprzejmie zdjął beret i pisarzom nie pozostawało nic innego, jak wstać i ukłonić się.
“Nie, to raczej Francuz...” – pomyślał Berlioz.
“Polak...” – pomyślał Bezdomny.
Należy od razu stwierdzić, że na poecie cudzoziemiec od pierwszego słowa zrobił odpychające wrażenie, natomiast Berliozowi raczej się spodobał, a może nie tyle się spodobał, ile, jak by tu się wyrazić... zainteresował go czy co...
– Panowie pozwolą, że się przysiada? – uprzejmie zapytał cudzoziemiec i przyjaciele jakoś mimo woli się rozsunęli, cudzoziemiec zwinnie wcisnął się pomiędzy nich i natychmiast włączył się do rozmowy. – Jeśli dobrze usłyszałem, to był pan łaskaw stwierdzić, że Jezus w ogóle nie istniał? – zapytał kierując na Berlioza swoje lewe zielone oko.
– Tak jest, nie przesłyszał się pan – grzecznie odpowiedział Berlioz. – To właśnie powiedziałem.
– Ach, jakie to ciekawe! – wykrzyknął cudzoziemiec.
“Czego on tu szuka?” – pomyślał Bezdomny i zasępił się.
– A pan zgodził się z kolegą? – zainteresował się nieznajomy i odwrócił się w prawo, do Bezdomnego.
– Na sto procent! – potwierdził poeta, który lubił wyrażać się zawile i metaforycznie.
– Zdumiewające! – zawołał nieproszony dyskutant, nie wiedzieć czemu rozejrzał się dookoła jak złodziej, ściszył swój niski głos i powiedział: – Proszę mi wybaczyć moje natręctwo, ale, jeśli dobrze zrozumiałem, panowie na dobitkę nie wierzycie w Boga? – w jego oczach pojawiło się przerażenie; dodał: – Przysięgam, że nikomu nie powiem!
– Zgadza się, nie wierzymy – z lekkim uśmiechem, wywołanym przerażeniem zagranicznego turysty, odpowiedział Berlioz – ale o tym można mówić bez obawy.
Cudzoziemiec opadł na oparcie ławki i aż pisnął z ciekawości, pytając:
– Panowie jesteście ateistami?!
– Tak, jesteśmy ateistami – uśmiechając się odpowiedział Berlioz, a Bezdomny rozeźlił się i pomyślał: “Ale się przyczepił, zagraniczny osioł!”
– Och! Jakie to cudowne! – wykrzyknął zdumiewający cudzoziemiec i pokręcił głową wpatrując się to w jednego, to w drugiego literata.
– W naszym kraju ateizm nikogo nie dziwi – z uprzejmością dyplomaty powiedział Berlioz. – Znakomita większość ludności naszego kraju dawno już świadomie przestała wierzyć w bajeczki o Bogu.
Wtedy cudzoziemiec wykonał taki numer: wstał, uścisnął zdumionemu redaktorowi dłoń i powiedział, co następuje:
– Niech pan pozwoli, że mu z całego serca podziękuję.
– Za co mu pan dziękuje? – mrugając oczyma zapytał Bezdomny.
– Za niezmiernie ważną informację, dla mnie, podróżnika, nadzwyczaj interesującą – wieloznacznie wznosząc palec wyjaśnił zagraniczny dziwak.

Z dziennika halucynogenika (12)



5 IX 2039.  

Znajomi nie są konieczni jako informatorzy: istnieje środek zwany duetyną, który rozdwaja osobowość tak,  że prowadzi się dyskusje z samym sobą na dowolny temat (określony osobnym specyfikiem). Inna rzecz, że czuję się nieco spłoszony bezkresnymi horyzontami psychemii i nie zamierzam na razie brać wszystkiego, co popadnie. Podczas dalszego zwiedzania miasta trafiłem dziś całkiem przypadkowo na cmentarz. Nazywa się
zgonnicją. Grabarzy nie ma już, zastępują ich groboty. Widziałem pogrzeb. Nieboszczyka umieszczono w tak zwanym grobowcu zwrotnym, ponieważ nie jest jeszcze pewne, czy go nie wskrzeszą. Jego ostatnią wolą było leżeć do końca, tj. tak długo, jak się tylko da, lecz żona z teściową wystąpiły do sądu o obalenie testamentu. Nie jest to, słyszę, wypadek izolowany. Sprawa będzie się wlokła po instancjach, bo jest trudna pod względem prawnym. Samobójca, który nie życzy sobie żadnych rezurekcji, musi chyba użyć bomby? Nigdy jakoś nie przyszło mi do głowy, że ktoś może sobie nie życzyć zmartwychwstania. Widać może, ale tylko wówczas, gdy ono jest łatwo dostępne. Cmentarz piękny, tonie w zielonych gąszczach, trumny jednak dziwnie małe. Czyżby prasowali zwłoki? W tej cywilizacji wszystko wydaje się możliwe.

piątek, 28 września 2012

Różne są rodzaje czytania




It's all over now, Baby Blue

Bob Dylan, 1964

You must leave now, take what you need, you think will last.
But whatever you wish to keep, you better grab it fast.
Yonder stands your orphan with his gun,
Crying like a fire in the sun.
Look out the saints are comin' through
And it's all over now, Baby Blue.

The highway is for gamblers, better use your sense.
Take what you have gathered from coincidence.
The empty-handed painter from your streets
Is drawing crazy patterns on your sheets.
This sky, too, is folding under you
And it's all over now, Baby Blue.

All your seasick sailors, they are rowing home.
All your reindeer armies, are all going home.
The lover who just walked out your door
Has taken all his blankets from the floor.
The carpet, too, is moving under you
And it's all over now, Baby Blue.

Leave your stepping stones behind, something calls for you.
Forget the dead you've left, they will not follow you.
The vagabond who's rapping at your door
Is standing in the clothes that you once wore.
Strike another match, go start anew
And it's all over now, Baby Blue. 




Ziarnko do ziarnka


Przekroczywszy pięćdziesiątkę z wolna zaczynamy umierać śmierciami innych. Wielcy magowie, szamani naszej młodości po kolei znikają. Już nie myślimy o nich tak często, zostali gdzieś z tyłu: other voices, other rooms nas wzywają. W jakiś sposób zawsze są obecni, ale jak obrazy, których już nie ogląda się tak jak na początku, jak perfumy z lekka tylko perfumujące pamięć. Wtedy — każdy przecież ma swe kochane cienie, swych wielkich orędowników — nastaje dzień, gdy pierwszy z nich zajmuje główne miejsce w prasie i w radio. Może nie od razu zaczynamy rozumieć, że także i nasza śmierć rozpoczęła się tego dnia; co do mnie, to tego wieczoru, kiedy w połowie kolacji ktoś powtórzył wiadomość z telewizji, że w Milly-la-Foret umarł Jean Cocteau, zrozumiałem, że pośród konwencjonalnej rozmowy część mnie padła nieżywa na obrus. Inni poszli w ślad za nim, zawsze w ten sam sposób, radio, gazety, Louis Armstrong, Pablo Picasso, Strawiński, Duke Ellington, a wczoraj, podczas gdy kasłałem w hawańskim szpitalu, słowa przyjaciela przynoszącego mi do łóżka odgłosy świata dołożyły do tej listy Charlie Chaplina. Wyjdę z tego szpitala, wyjdę z niego zdrów, to pewne, ale po raz szósty trochę mniej żywy.

Julio Cortazar "Ziarnko do ziarnka" [w]: tegoż "Opowiadania o Łukaszu", przełożyła Zofia Chądzyńska, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1982, s. 49-50.

Nowy sąsiad - Nathan

Piękną Judy wyrzucono z trzaskiem za pijaństwo i nocne igraszki. Na jej miejsce zjawił się Nathan: człowiek po czterdziestce cierpiący na chorobę Parkinsona. Widziałem, jak wnosi swoje walizki na górę, i pomogłem mu. Wieczorem tego samego dnia Nathan przyszedł do mnie i otworzył przede mną serce. Otóż tak jego, jak i piękną Judy wyrzucono z poprzedniego miejsca zamieszkania za niemoralne prowadzenie się. Nathan, jako człowiek chory, nie należy do zdobywców kobiet, pewnego jednak dnia poznał jakąś dziewczynę i ta zamieszkała u niego, dzieląc z nim stół i łoże, pod jednym jednak warunkiem: Nathan musiał zaakceptować jej kochanka, Mulata. 
- Zgodziłem się - powiedział Nathan. - Jestem chory i nie liczyłem nigdy na to, że będę miał jakąś dziewczynę; tak więc wziąłem ją do siebie i wychodziłem, kiedy tamten przychodził. Ale po jakimś czasie właściciel domu wezwał mnie do siebie i powiedział mi, że muszę ją wyrzucić albo wyprowadzić się, ponieważ moje życie prywatne stanowi obrazę moralności i sąsiedzi skarżą się na mnie. Płakałem jak dziecko i mówiłem mu, że jestem chory i że żadna kobieta nie chce żyć ze mną, ale to nie pomagało. Tak więc wyprowadziłem się, a ona odeszła. I teraz będę sam.
- Nie będziesz sam - powiedziałem. - Znajdziesz jakąś inną kobietę.
- Znowu z Mulatem? 
- To lepsze od niczego.
- Może. Ale nie powinien mnie wyrzucać. Znał mnie tyle lat i wiedział przecież, że jestem wstrętny.
Istotnie, nie należy on do urodziwych; jego prawa ręka drży bez przerwy; prawa połowa jego twarzy jest sparaliżowana i Nathan wygląda jak zły i zabawny duch z jasełki. Od czasu do czasu spotykamy się na schodach czy też na parkingu i pytam go zawsze o jego sprawy. To nieprawda, że chorzy nie lubią, aby przypominać im o ich chorobie. Nathan uwielbia rozmowy na temat swojej choroby, lekarzy i cen artykułów medycznych; Nathan, którego życie erotyczne stanowi od lat dwudziestu nieprzerwane pasmo klęsk, uwielbia rozmowy na temat kobiet; tak więc jeśli o niego chodzi, jestem dobrze poinformowany. Któregoś dnia siedząc na słońcu usłyszałem głośne klaskanie, podobne do tak zwanego bicia po mordzie. Chyżo pobiegłem w tamtą stronę i istotnie miałem możność zaobserwowania, jak jakaś młoda osoba bije Nathana po twarzy, po czym pędem biegnie do swego samochodu i znika.
- Nic jej nie powiedziałem - rzekł Nathan trzymając się za spuchniętą jagodę. - Po prostu poznaliśmy się, zaprosiłem ją na kawę i powiedziałem, że zawsze może do mnie przyjść, nawet jak mnie nie ma, ale pod dwoma warunkami.
- I co to było?
- Nie wolno jej kraść i przyprowadzać kochanków.
- A skąd ty wiesz, że ona by kradła i przyprowadzała kochanków?
- Jeśli przychodzi do mnie? Przecież jestem wstrętny...
- Jesteś idiota - powiedziałem. - I jesteś również tyranem. 
To prawda, każdy chory jest tyranem; tyranem jest również Nathan, który zwala się do mnie rano i ględzi godzinami o swojej chorobie, o złych kobietach, o złych ludziach. Niekiedy wożę go jego własnym  samochodem, gdyż prawo jazdy Nathana opatrzone jest stemplem limited, co w jego wypadku oznacza, iż nie wolno mu oddalać się od miejsca zamieszkania o więcej niż 11dziesięć mil. Czasem wożę go na lotnisko i Nathan obserwuje lądujące i startujące samoloty. Chciałem go wziąć ze sobą, lecz nie pozwolono mi. Nathan jest chory i nie powinien latać. Nathan tyranizuje mnie i nienawidzę go nienawidząc własnej nienawiści; i wiem, że ilekroć zapuka do mych drzwi, otworzę mu i słuchać będę jego nieartykułowanego bełkotu. Nathan nie ma dokąd iść; rodzice przysyłają mu trochę pieniędzy; pomaga mu bogata siostra, jednak nie pozwalają mu się żenić, twierdząc, iż kobieta, która go poślubi, uczyni to tylko dla pieniędzy. Tak więc Nathan był sam, a teraz ma mnie, a ja mam jego i nienawidzimy się nawzajem; ale w końcu lepsze to od samotności, królowej chorób.

William, mój inny sąsiad, powiada, że dla niego Freud jest przede wszystkim moralistą. Freud pochylony nad nędzą ludzką powiedział światu, iż człowiek nie jest brudny, nikczemny, zawstydzający; Freud związał człowieka do kupy, wyjaśniając przyczyny schorzeń i wskazując je. Myślę, iż w tym, co mówi William, jest dużo prawdy; zresztą w tym kraju Freud uważany jest za świętego i nawet gdybym myślał inaczej, nie powiedziałbym tego. W czym jednak Freud może pomóc Nathanowi, który mówi o sobie, że jest wstrętny; który z własnego nieszczęścia zbudował sobie kapitał, egzystencję, filozofię; nie wiem tego. Któregoś dnia Bruce i ja poszliśmy na piwo, a w parę minut później przyszedł Nathan i usiadł przy ladzie prosząc o Coca-colę, właściciel baru powiedział mu, że nie ma Coli i Nathan wyszedł uderzając głową o szyld With Cola things are going better. 
- To nie jest dobre dla przedsiębiorstwa - powiedział właściciel baru. - On tu siedzi godzinami i obserwuje ludzi. A ci, co tu przychodzą, chcą mieć przecież dobry czas, nie? A któregoś dnia on tu przylazł, a Freddy był już równy i powiedział mu, żeby przestał się trząść, a ktoś ujął się za nim i Freddy dostał po zębach i kotłowali się tu przez dziesięć minut, zanim zabrała ich policja.
Ale kim był ten człowiek? Wracałem do domu i byłem bardzo szczęśliwy tego dnia myśląc, kto to nakładł Fredowi po ryju; i wszystko ukazało mi się nagle w innym świetle; zrozumiałem, że nikt z nas nie bywa samotny całkowicie; samotny bez nadziei; i kładąc się spać pomyślałem sobie, iż muszę uczynić coś dobrego dla Nathana. Znajdę mu dziewczynę i będę żyć z nią, kiedy jego nie będzie. W końcu on ma więcej pieniędzy ode mnie. Tym pokrzepiony usnąłem.

Marek Hłasko "Listy z Ameryki".

Świat jest rakiem zżerającym siebie po kawałku


"Mieszkam w Villa Borghese. Nie ma tu ani jednego pyłku, ani jednego krzesła, które by stało nie na swoim miejscu. Jesteśmy zupełnie sami i jakby martwi. Zeszłej nocy Borys odkrył, że jest zawszony. Musiałem wygolić mu włosy pod pachami, ale nawet i wtedy swędzenie nie ustało. Skąd wzięły się wszy w tak pięknym domu? Nieważne. Być może Borys i ja nigdy nie zbliżylibyśmy się tak bardzo, gdyby nie te wszy. Borys przedstawił mi właśnie w skrócie swoje poglądy. Zajmuje się przepowiadaniem pogody. Twierdzi, że pogoda będzie w dalszym ciągu zła. Nadejdą kolejne klęski, przyjdzie rozpacz i śmierć. Nie ma najmniejszych oznak zmiany. Rak czasu zżera nas po kawałku. Nasi herosi pozabijali się albo właśnie to czynią. Głównym bohaterem nie jest więc Czas, ale Bezczasowość. Musimy zatem maszerować noga w nogę, trzymać krok podążając ku kazamatom śmierci. Nie ma ucieczki. Pogoda nie ulegnie zmianie. Nastała jesień mojego drugiego roku w Paryżu. Zostałem tu wysłany z powodu, którego do dziś nie udało mi się odgadnąć. Nie mam gotówki, majątku, nadziei. Jestem najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi. Jeszcze rok, pół roku temu sądziłem, że jestem artystą. Teraz nie zastanawiam się już nad tym. Po prostu jestem. Wszystko, co było literaturą, opadło ze mnie. Bogu dzięki, nie trzeba już pisać żadnych książek. No a to? To nie tyle książka, co paszkwil, oszczerstwo, niegodna potwarz. Nie jest to książka w zwykłym znaczeniu tego słowa. Nie, to rozciągnięta w czasie zniewaga, plwanie w twarz Sztuce, kopniaki wymierzane Bogu, Człowiekowi, Przeznaczeniu, Czasowi, Miłości, Pięknu... czemu tam jeszcze chcecie. Zamierzam wam śpiewać. Może trochę fałszywie, ale jednak zaśpiewam. Będę śpiewał, gdy wy będziecie rzęzić, zatańczę nad waszym plugawym zewłokiem... By śpiewać, należy jednak najpierw otworzyć usta. Trzeba mieć dwa płuca i pewną wiedzę muzyczną. Akordeon czy gitara nie są już konieczne. Rzeczą najistotniejszą jest chęć śpiewania. To tutaj jest zatem pieśnią. Ja śpiewam. To dla ciebie, Taniu, śpiewam. Chciałbym śpiewać lepiej, bardziej melodyjnie, ale może wówczas nie zgodziłabyś się mnie wysłuchać. Słyszałaś pieśni innych i nie zrobiły na tobie najmniejszego wrażenia. Śpiewali nie dość pięknie, a może zbyt pięknie? Jest dwudziesty któryś października. Nie zwracam już uwagi na daty. A może to mój sen z 14 listopada ubiegłego roku? Są wprawdzie przerwy, ale to przerwy między jednym snem a drugim, i nie pozostaje po nich w świadomości ani śladu. Świat wokół mnie ulega rozkładowi, pozostawiając tu i ówdzie plamy czasu. Świat jest rakiem zżerającym sam siebie po kawałku... Sądzę, że kiedy wielka cisza spadnie na wszystkich i wszystko, muzyka zatriumfuje ostatecznie. Kiedy wszystko powróci znów na łono czasu, ponownie zapanuje chaos, a chaos to
partytura będąca zapisem rzeczywistości. Ty, Taniu, jesteś moim chaosem. Właśnie dlatego śpiewam. Choć w gruncie rzeczy to nie ja, tylko umierający świat, zrzucający skórę czasu. Ja wciąż żyję, kopię w twoim łonie; ja — rzeczywistość domagająca się zapisu. Zapadam w drzemkę. Fizjologia miłości. Wieloryb ze swoim blisko dwumetrowym penisem (w stanie spoczynku). Nietoperz — penis librę. Zwierzęta posiadające kość w penisie. Stąd — staje jak gnat... „Na szczęście — powiada Gourmont — struktura kostna u człowieka uległa zanikowi". Na szczęście? Tak, na szczęście. Wyobraźcie sobie tylko, że osobnicy naszego gatunku paradowaliby z narządami sterczącymi jak gnat. Kangur ma podwójny penis — jeden na dni powszednie, drugi od święta. Zapadam w drzemkę... List od jakiejś kobiety z zapytaniem, czy znalazłem już tytuł dla swojej książki. Tytuł? Ależ proszę: Lubieżne lesbijki".

[...]

"Właśnie nastał świt. Pospiesznie pakujemy się i wymykamy z hotelu. Kafejki są jeszcze zamknięte. Idziemy przed siebie, drapiąc się zapamiętale. Dzień zaczyna się mleczną bielą, smugami łososioworóżowego nieba, ślimakami wychodzącymi z muszelek. Paryż. Paryż. Tu zdarza się wszystko. Stare, rozsypujące się mury i miły szmer wody płynącej w pisuarach. Mężczyźni oblizujący wąsy przy barze. Podnoszone z łoskotem sklepowe żaluzje i strumyczki szemrzące w rynsztokach. Olbrzymie purpurowe litery obwieszczające Amer Picon. Zigzag. Którędy pójdziemy i dlaczego, gdzie i po co?".

[...]

"To nie przypadek gna ludzi takich jak my do Paryża. Paryż jest po prostu sztuczną, obrotową sceną pozwalającą widowni ujrzeć wszystkie fazy konfliktu. Sam w sobie Paryż nie inicjuje żadnych dramatów. Powstają gdzie indziej . Paryż jest tylko instrumentem położniczym wyrywającym z łona żywy płód, by umieścić go w inkubatorze. Paryż jest kołyską sztucznych narodzin. Bujając się w tej kołysce każdy odnajduje swoją ziemię rodzinną: wraca w snach do Berlina, Nowego Jorku, Chicago, Wiednia, Mińska. Wiedeń nigdzie nie jest bardziej Wiedniem niż w Paryżu. Wszystko podnoszone jest do rangi apoteozy. Kołyskę Opuszczają niemowlaki, ich miejsce zajmują następne. Na Miniach można tu przeczytać, gdzie mieszkali Zola i Balzak, i Strindberg, i wszyscy, którzy coś znaczyli. Każdy tu kiedyś mieszkał. Nikt tu nie umiera...".

Henry Miller "Zwrotnik Raka", przełożył i posłowiem opatrzył Lesław Ludwig ,Wydawnictwo Literackie, Kraków 1990.

Dusza Conrada

Przykra to była rzecz być narodem nie mającym swojego państwa. Z konieczności kładliśmy nacisk na nasze wartości duchowe; ale i z tymi zaczynało być ciasno. To, co mieliśmy najwspanialszego, nie nadawało się do „eksportu”, co było europejskie, międzynarodowe, to nam podskubywali po trosze. Kopernik stawał się Niemcem, Szopen Francuzem. Doszło do tego, że pewien Francuz literat przyjechawszy do Warszawy z odczytem opowiadał nam o „wielkim pisarzu rosyjskim” Sienkiewiczu. Upominaliśmy się oczywiście o swoje, ale przykra to była i żenująca rola być tą ubogą kuzynką Europy, zmuszoną do ciągłych reklamacji. Było coś śmiesznego w tym przypominaniu, że M-me Curie była z domu panna Skłodowska etc. Z czasem wytworzyły się dwa kierunki. Jedni, można powiedzieć, aneksjoniści: ci wyliczali z lubością, że Leibniz nazywał się Lipski, Nietzsche – Nicki, ba, gotowi byli się chlubić, że Bergson ma krewnych w Warszawie przy ulicy Gęsiej... Inni, delikatniejszej przyrody, raczej nie lubili tych aneksji: chłodno patrzyli na zażarte boje, jakie pewien malarz toczył o polskość Wita Stwosza, zdobywając mu walecznym piórem coraz to większe przestrzenie. Ta niechęć, a raczej apatia, przeważała: doszło do tego, że gdyby nawet plemię Aszantów chciało sobie przywłaszczyć Polę Negri, nie mielibyśmy energii rewindykować jej dla Polski. W tej epoce depresji przyszły do nas wieści o sławie Conrada. „Toć to nasz Korzeniowski” – wykrzykiwali jedni z tryumfem. Inni wzruszali ramionami. „Pisał w obcym języku, do obcych przystał, zapomniał o Polsce, niechże tam już zostanie, nie bądźmy śmieszni z tymi reklamacjami” – mówili. Dotąd znam ludzi, którzy krzywią się z niechęcią, gdy jest mowa o polskości Conrada. Aż nagle ta afirmacja polskości jako najgłębszego podłoża dzieła wielkiego pisarza przyszła do nas z nieoczekiwanej strony. Francuski poeta i krytyk, p. J. Aubry, podjąwszy przekład kilku utworów Conrada zaciekawił się niezwykłą linią jego twórczości. Uderzyło go to życie, zadziwiające swą pozorną przypadkowością a tajemniczą konsekwencją; uderzył go egzotyzm tego zjawiska w literaturze angielskiej. I nie drogą narodowego pietyzmu, któregozasadzki czyhałyby z konieczności na polskiego badacza, ale drogą introspekcji psychologicznej,drogą wnikania w treść i styl Conrada, doszedł do swego przeświadczenia. Później p.Aubry zetknął się z Conradem osobiście; dziesięć lat żył z nim w Anglii w serdecznej zażyłości, po śmierci pisarza przeszły w jego ręce ważne papiery, korespondencja. I wszystko to coraz bardziej utwierdzało bystrego Francuza w jednym: mianowicie, że nie podobna zrozumieć Conrada inaczej niż patrząc nań przez pryzmat polskości, że tylko tak można wejrzeć w jego artyzm, język, w jego duszę, w najgłębsze niedomówienia schowane w tym bardzo zamkniętym człowieku. I tak, osobliwym kaprysem losu, Francuz stał się jak gdyby pomostem między angielskim pisarzem a nami; ten cudzoziemiec z większą swobodą i śmiałością, niż by to mógł uczynić ktokolwiek z nas, głosi z całą siłą polskość Conrada. „Conrad jest pisarzem piszącym po angielsku, a nie pisarzem angielskim – mówi p. Aubry. – Nie rewindykować go dla Polski byłoby to samo, co uznać Chopina za Francuza” – mówi ten Francuz, zarazem fachowy znawca muzyki. P. Aubry zna sekrety dzieciństwa Conrada, owych pierwszych siedemnastu lat spędzonych w Rosji i w Polsce. On, Francuz, bardziej niż ktokolwiek powołany był do zbadania trzech lat młodości Conrada na ziemi francuskiej, a raczej na pokładzie francuskich statków; dość powiedzieć, że udało się panu Aubry odszukać starego marynarza, który kolegował za młodu z Korzeniowskim; pamiętał go doskonale, ale nie wiedział nic o dalszych jego losach i karierze literackiej. Tę tezę polskości Conrada głosi p. Aubry wszędzie – miał już na ten temat trzysta odczytów w jedenastu krajach – ta „rewindykacja”, jeżeli można posłużyć się tym grubym terminem, dokonywana przez cudzoziemca, krytyka, artystę, przyjaciela, jakże jest dla nas cenna i miła. Obecnie przybył p. Aubry do nas mówić o Conradzie artyście i Conradzie Polaku – nie dziw, że słuchaliśmy go ze wzruszeniem. Tym bardziej że historia, którą opowiedział nam po mistrzowsku p. Aubry, sama przez się jest tak przejmująca! Każdy cud zakwitającej twórczości ma coś tajemniczego, pociągającego – cóż dopiero tutaj, gdy podłożem jego są aż dwie wokacje, obie równie egzotyczne, równie niespodziane, jednako zadziwiające swym bezwzględnym imperatywem! Kolejno przesuwają się przed naszymi oczyma lata wygnania przebyte z rodzicami w głębi Rosji, wspomnienia tragiczne, bolesne, śmierć matki, którą zabiły te przejścia, i lata młodzieńcze spędzone w rodzinnej wsi, w atmosferze smutku i żałoby. Gnębiąca rzeczywistość, od której chłopiec ucieka w świat marzeń, wyczarowany przy pomocy książek. Opisy podróży, historie marynarskie, które dla każdego prawie chłopca są przelotnym mirażem, rozstrzygnęły o jego życiu; bodaj że dwunastoletni malec postanowił, że będzie marynarzem, i to nie innym, tylko angielskim. Żadne żarty ani potem perswazje nie mogły zmienić postanowienia; lata spędzone w gimnazjum w Krakowie umocniły je jeszcze. Musiała ta wokacja być bardzo silna, skoro rodzina ustąpiła i wysłała siedemnastoletniego chłopca do Marsylii, aby tam wstąpił do handlowej marynarki francuskiej. Trzy lata trwa ten pobyt; nagle młody człowiek po jakimś przejściu sercowym i wynikłym stąd pojedynku rzuca wszystko i decyduje się na wielki krok: nie umiejąc ani słowa po angielsku, wstępuje jako prosty majtek na okręt angielski i udaje się do Londynu drogą cokolwiek okrężną, bo przez... Konstantynopol! Tu następuje kilkanaście lat wędrówek po morzach, powolny awans aż do kapitana okrętu. Błędnym jest, jakoby Conrad zerwał węzły z ojczyzną: istnieje kilkadziesiąt listów wuja jego, Tadeusza Bobrowskiego (listy Conrada do wuja spłonęły w czasie wojny bolszewickiej), w których wuj chwali siostrzeńca za wzorową polszczyznę i namawia go, aby pisywał korespondencję do krajowych tygodników. Ale w Conradzie nie ma wówczas ani śladu pisarza; lenistwo jego do pióra jest takie, że zaledwie dla listu umie je przemóc, i to nieczęsto. Wokacja jego literacka krystalizuje się zwolna i w dziwny sposób. Spotkana gdzieś na dalekich lądach wizyjna postać Almayera pobudza jego wyobraźnię; cała rodzina Almayerów, niby półfantastyczne „postacie sceniczne w poszukiwaniu autora”, oblega go na jawie. Aby się uwolnić od tych wizji, bez myśli o karierze literackiej, zaczyna pisać. (Zauważyć należy, że ten marynarz-samouk był bardzo wykształcony, czytał mnóstwo za młodu i później, zwłaszcza znajomość jego języka i literatury francuskiej miała być niepospolita.) Rodzi tę swoją pierwszą książkę, którą miała być Fantazja Almayera, przez siedem blisko lat; z ukończeniem jej schodzi się okoliczność, która każe mu porzucić umiłowany zawód żeglarza. Choroby, których się nabawił w tropikach, nie pozwalają mu dalej pędzić życia na okręcie. I druga okoliczność, przypadkowa na pozór, przypada na ten czas: umiera wuj jego, Bobrowski, jedyny łącznik między kapitanem Korzeniowskim a Polską. Korzeniowski przedzierzga się w Conrada, marynarz w autora, Polak w Anglika. I tu następuje dziwna transsubstancjacja. W pismach Conrada, jeśli wyłączyć jego Wspomnienia, w których wiele mówi o swoim dzieciństwie, o Polsce niewiele jest mowy; ale, zdaniem p. Aubry, jest ona wszędzie, jest niejako wszechobecna podskórnie. Jest w nim wielka samotność tułacza, obcego – mimo wszystko – ziemi, na którą go los rzucił; jest kult bohaterstwa, romantyczny owym specyficznym romantyzmem polskim. Najczęstszy motyw tego pisarza, który wzrósł w atmosferze powstania styczniowego, to odwaga rozpaczy, bohaterstwo upierające się przy pięknej sprawie, mimo lub właśnie dlatego, że jest przegraną. I jest chwilami jakby tajony ból, jakby wyrzut i ciągła tęsknota. Faktem jest, że w ostatnich latach Conrad myślał o powrocie do Polski. Zaledwie możemy w kilku słowach zaznaczyć momenty analizy, jakie rzucił nam również szkicowo p. Aubry w swoim pięknym i mądrym odczycie; zakończył go zachętą, aby kto z naszych badaczy podjął to, czego on, nie znając polskiego języka a mało literaturę, uczynić nie może: aby mianowicie wniknął w dzieło Conrada szukając nici, jakie mogą je łączyć z naszą literaturą, związków jego języka z naszym. Jeżeli Nietzsche, kończy p. Aubry, zdaniem najkompetentniejszego w tej mierze człowieka, bo Przybyszewskiego, tyle – mimo znacznie odleglejszej filiacji! – wniósł „polskości” w język niemiecki dając mu nowe wartości, o ileż bardziej musi się to odbijać w Conradzie, który również, zdaniem samych angielskich krytyków, dał nowy ton, nowy wdzięk językowi angielskiemu. I jest w tym coś fatydycznego, że właśnie on, cudzoziemiec, najgłębiej mówił Anglikom w ich języku o ich własnym żywiole, o morzu; że on, Polak, spojrzał na nie świeżymi oczyma bezmiernej miłości, oczyma mistycznej tęsknoty.

Tadeusz Boy-Żeleński "Szkice literackie".

Z dziennika halucynogenika (11)


4 IX 2039.  

Nareszcie dowiedziałem się, jak wejść w posiadanie encyklopedii. Już ją mam nawet — mieści się w trzech szklanych fiolkach. Kupiłem ją w naukowej sięgarni. Książek się teraz nie czyta, książki się je, nie są z papieru, lecz z informacyjnej substancji, pokrytej lukrem. Byłem też w delikatesowej dietotece. Pełna samoobsługa. Na półkach leżą pięknie opakowane argumentanki, kredybilany, multiplikol w omszałych gąsiorkach, ciżbina, purytacje i ekstazydy. Szkoda tylko, że nie znam jakiegoś lingwisty. Sięgarnia to chyba od sięgać? A więc teosięgarnia na szóstej ulicy to chyba książnica teologiczna? Chyba tak, sądząc po nazwach wystawionych środków. Ułożone są działowo: absolventia, teodictina, metamorica — cała wielka sala; tłem sprzedaży jest dyskretna muzyka organowa. Zresztą można dostać specyfiki wszystkich wyznań;

czwartek, 27 września 2012

Chwile

Sándor Márai
1943

Chwile, w których taka cisza - w nas i wokół nas - że zdaje się, jakbym słyszał sekretne tykanie mechanizmu poruszającego świat. Przebudzenia zimowym świtem, kiedy czujesz, że jeszcze ciągle jesteś zdrowy, wiek ni czas nie naruszyły cię jeszcze. Pogodny, choć drżący z zimna, ubierasz się w lodowatym pokoju. Na ulicy mroźny wiatr miecie śniegiem, pierwsze tramwaje plują w ciemność żółtym, chropawym światłem, jak pijacy, gdy o świcie kaszlą głosem przypominającym dźwięk pękniętego dzwonu.

Łaźnia parowa w zimowe poranki. Jestem jednym z pierwszych gości. Woda czysta, zielonkawa jak szkło. Jednooki aptekarz niczym cyklop samotnie moknący u źródła. Masażysta pracowicie miętosi i ugniata twoje mięśnie, to rodzaj pochwały za to, że jeszcze nie zbutwiałeś zanurzony w marynatach i pomyjach życia. Masażysta nosi pseudonim Viktor, choć naprawdę na imię ma Karoly. Dlaczego? „To jego artystyczny przydomek" - odpowiada łaziebny.

Zimowy poranek w kawiarni po wyjściu z łaźni parowej. Herbata, zimne mięso, gazety. Bezpieczne schronienie, jakiego udziela cywilizacja. I świadomość, że ten błogostan jest bardziej kruchy niż szklanka z herbatą, którą podnosisz do ust.

Tamta chwila, kiedy z moją pierwszą miłością szedłem po rżysku pomiędzy stogami żyta. Mam czternaście lat, ona trzynaście. Na bosych szczupłych nogach nosi sandały. Trzymamy się za ręce jak Jaś i Małgosia z bajki. Nic się poza tym nie dzieje. Wokół nas równina, stogi. Niebo koloru fiołkowego, zbliża się deszcz. Napięcie w powietrzu i w naszych sercach staje się nie do wytrzymania. Idziemy tak długo, plecy pokrywa mi gęsia skórka, a jej oczy wypełniają się łzami. To koniec lata, przyroda w pełnej krasie, lecz śmiertelnie smutna. Następnego dnia wyjeżdżam, wracam do miasta. Nigdy więcej jej nie widziałem.

Letnie popołudnie na skałach Cap d'Antibes. Mimozy i kaktusy z rozkoszą wystawiają się do słońca. W głębi, u podnóża skały morze, ciemnoniebieskie, nieruchome jak szkło. Tajemniczy spokój i szafir Morza Śródziemnego: jakby anioły po całotygodniowym niebiańskim praniu wlały niebieską farbkę do tej balii. Za plecami mam żółty pałacyk w stylu empire, to hotel. Na leżaku pod drzewem mimozy leży prawie naga młoda kobieta, chłonie słońce, ciszę i poruszenia wiatru tak samo jak drzewa, skały, morze. Jedność i harmonia we wszystkim, co żyje i istnieje. Słony zapach morskiej wody i cierpka, surowa woń kwiatów. Ze szczytu skały nachylam się nad taflą i widzę swoje odbicie w głębi, w lśniącym, szafirowym, kryształowym lustrze wody. Mam trzydzieści lat. Jestem szczęśliwy.

Letnie popołudnie w Bartfie. Pokój w gospodzie, w której kiedyś zatrzymała się sama królowa Elżbieta. W lesie pośród sosen mały sztuczny basen, którego źródlana woda ogrzewana jest parą. W kotłowni palą żywicznym drzewem sosnowym, wokół basenu unosi się w powietrzu mieszanka zapachu żywicy, pary i dymu. Przy leśnych ścieżkach rydze, cierpkawe borówki. Już tu kiedyś byłem, w dzieciństwie, z matką. Ze szczytów gór widać Polskę. Wszystko tu wonne od macierzanki. W pobliżu zamek Rakoczego i jego lipy. Pływam na plecach w letniej wodzie, a ponad szczytami gór, nad sosnami jasny błękit letniego nieba, bez chmurki. Nie czuję swojego ciała: wszystko mnie unosi, woda, ziemia, niebo. Gdzieś w oddali, w wiosce o piątej po południu zaczynają grać Cyganie. 

Deszczowe przedpołudnie w parku w Gódólló. Już od godziny stoję przed wejściem do zamku przed dwoma wyprostowanymi jak struna huzarami. Nagle pojawia się król. Ma na sobie mundur z podniesionym kołnierzem. Po lewej stąpa młody oficer. Powoli, z rękami w kieszeniach król rusza rozmiękłymi od deszczu alejkami parku, pośród mokrych drzew. Widzę go drugi raz w życiu. Ma młodą zaczerwienioną twarz. Przez chwilę zatrzymuje na mnie wzrok, niezorientowany. Mój ukłon odwzajemnia bezradnym, przyjaznym gestem. W mieście już wrze rewolucja. W tamtej chwili mam osiemnaście lat i wiem, że panowanie tego młodego króla nie potrwa długo. Pozostały mu miesiące, może nawet tylko tygodnie. Bardzo mi go żal, tego samotnego króla błąkającego się w deszczu pomiędzy drzewami parku. Jest tak bezdomny, jak bywają tylko królowie na chwilę przed swym upadkiem.

Kąpielisko w Trypolisie o czwartej po południu. Przyjechałem tu z Leptis Magna autem, w temperaturze czterdziestu stopni. Powietrze jak roztopione żelazo w chwili, gdy wyjęte z pieca trafia do wlewki. Żółty piasek pustyni i nic innego. Wizja granatu morza za żółtym piaskiem. Dwie godziny po betonowej drodze do Bengazi. Nigdzie ani jednej oazy. I ta pewność, że żywioły są silniejsze od auta i jeśli przyjdzie nam się zatrzymać o trzeciej po południu w samym środku pustyni z odkrytymi głowami - zginiemy na pewno. Ogarniająca nas obojętność i pogodna rezygnacja na chwilę przed porażeniem słonecznym, jak zawsze, gdy człowiek spotyka się z żywiołem, z odwieczną potęgą: najwyżej umrzemy! Jakby ta możliwość, możliwość śmierci, była, gdy stoi się oko w oko z żywiołem, dobra i podnosząca na duchu; jakby człowiek powiedział: wracamy do domu. A potem morze. W cementowej kabinie skorpiony, zakrwawiona wata i pajęczyny. Morze, które nie jest tu ani chłodne, ani nawet letnie, lecz inne. To praojczyzna, praojczyzna wszystkich Europejczyków, śródziemnomorska swojskość, prawody, w których się poczęliśmy. Biorą cię w ramiona i kołyszą. W tej wodzie, w wodzie Morza Śródziemnego, jest coś szczególnego: inaczej jest letnia, inne ma fale, inny kolor i zapach niż ocean. Przez godzinę pełnia szczęścia ducha i ciała. Moje ciało nie zachowuje w wodzie żadnej odrębności. Jak embrion w wodach płodowych, przeżywam tę godzinę w doskonałym ukryciu i poczuciu bezpieczeństwa.

O siódmej wieczorem na rogu ulicy w Londynie ktoś przemawia do tłumu. Pada deszcz. Londyn w deszczu miękki i śliski jak wodny stwór, zakłopotany i niezdarny z powodu swoich wymiarów. W zielonym świetle ulicznych lamp gazowych twarze ludzi nabierają upiornego wyrazu. Jakby słuchał tu mówcy tłum topielców na dnie morza. Jest to chwila, w której nadeszła wieść, że rozpoczęła się wojna Włochów z Abisynią. Ludzie słuchają, utkwiwszy szklany wzrok w mówcy, który wymachuje parasolem. Wracam z biblioteki, całe popołudnie oglądałem wizerunki asyryjskich księżniczek. Boli mnie głowa. Przetkany perłowymi światłami deszczowy londyński zmierzch otula mnie niczym ogromny kompres. Ludzie stoją nieruchomo wokół mówcy. To milczenie i znieruchomienie niepokoją i przerażają bardziej niż wszelki hałas, krzyki, groźby. To Anglicy. Ich milczenie jest straszne. Po raz pierwszy dane mi jest zrozumieć coś, co do tej pory znałem tylko z literatury, wiedziałem o tym z drugiej ręki: oni gniewają się inaczej niż my na kontynencie. Gniewają się wytrwale, refleksy ich nerwów potrafią ten gniew rozciągnąć w czasie. Zaczynają się gniewać dziś, w czwartek, i może dopiero po dziesięciu latach powiedzą, o co się pogniewali. Stoję pomiędzy nimi oniemiały. Jeszcze nigdy nie czułem się wśród ludzi tak beznadziejnie samotnie i obco.

Sándor Márai "Dziennik".

Vincent i Jules (3)


WNĘTRZE. MIESZKANIE (NUMER 49) - RANEK 

Trzech młodych chłopców, najwyraźniej zaskoczonych najściem, siedzi przy stole założonym hamburgerami, frytkami i napojami. 

JULES 

Cześć, chłopaki. Dwaj mężczyźni wchodzą do środka. Trzej młodzieńcy przyłapani z zaskoczenia to: 

MARVIN 

Czarny chłopak, który otworzył drzwi. W miarę rozwoju wydarzeń wycofa się w kąt. 

ROGER 

Młody blond surfingowiec z fryzurą „stadko mew”. 

BRETT 

Biały młodzik o wyglądzie studenta elitarnej szkoły, z ulizaną fryzurą; siedzi przy stole trzymając w dłoni ogromnego, cieknącego hamburgera. Vincent i Jules przejmują kontrolę nad pomieszczeniem, trzymając ręce w kieszeniach. Jules zagaja rozmowę. 

ULES 

Co u was słychać?Brak odpowiedzi. (do Bretta) Jestem na haju, czy zadałem ci pytanie? 

BRETT 

U nas wszystko w porządku. Kiedy Jules i Brett prowadzą rozmowę, Vincent przechodzi za młodych Facetów. 

JULES 

Wiecie, kim jesteśmy? Brett przecząco kręci głową. Jesteśmy wspólnikami waszego kontrahenta, Marsellusa Wallaces'a. Chyba pamiętacie swojego kontrahenta, co? Brak odpowiedzi. (do Bretta) Pozwól, że zgadnę. Ty jesteś Brett, zgadza się? 

BRETT 

Tak. 

JULES 

Tak też myślałem. Pamiętasz, jak robiłeś biznes z Marsellusem Wallace'em, prawda, Brett? 

BRETT 

Pamiętam go. 

JULES 

I bardzo dobrze. Widzę, że przerwaliśmy wam z Vincentem śniadanko. Wybaczcie. Co jecie? 


BRETT 

Hamburgery. 

JULES 

Hamburgery! Fundament każdego pożywnego śniadania. Jakie to hamburgery? 

BRETT 

Cheeseburgery. 

JULES 

Nie, nie, nie, nie, nie. Pytam, gdzie je kupiliście. W McDonald's, w Wendy's, w Jack - in - the
- Box, gdzie? 

BRETT

Big Kahuna. 

JULES 

W Big Kahuna. To ta hawajska sieć hamburgerowni. Słyszałem, że mają bardzo smaczne hamburgery. Nigdy tam nie jadłem, faktycznie smaczne? 

BRETT 

Są dobre. 

JULES 

Mogę się poczęstować? 

BRETT 

Oczywiście. 

JULES 

To twój, prawda? 

BRETT 

Tak. Jules bierze hamburgera i odgryza spory kęs. 

JULES 

Mmmmm, to jest naprawdę smaczny hamburger. (do Wincenta) Vincent, jadłeś kiedyś hamburgera z Big Kahuna? 

VINCENT 

Nie. Jules wyciąga do niego bułkę. 

JULES 

Chcesz gryzą? Są naprawdę pyszne. 

VINCENT 

Nie jestem głodny. 

JULES 

Ale jeśli lubisz hamburgery, spróbuj kiedyś takiego. Sam rzadko je jadam, bo moja dziewczyna jest wegetarianką. A to znaczy, że i ja w pewnym stopniu jestem wegetarianinem. Ale lubię smak dobrego hamburgera, o tak. (do Bretta) Wiesz, jak mówią we Francji na ćwierćfunciaka z serem? 

BRETT 

Nie. 

JULES 

Powiedz mu, Vincent. 

VINCENT 

Royale z serem.

 JULES 

Royale z serem. Wiesz, czemu go tak nazwali? 

BRETT 

Bo mają system metryczny? 

JULES 

Patrz pan, jaki z Bretta mózgowiec! Cwany z ciebie skurwiel. Zgadza się. System metryczny. (pokazuje na firmowy papierowy kubek) Co tu masz? 

BRETT 

Sprite'a. 

JULES 

Sprite, świetnie. Pozwolisz mi zapić hamburgera tym pysznym napojem? 

BRETT 

Proszę bardzo. Jules chwyta kubek i pociąga łyk. 
 

JULES 

Mmmmmmm, to jest to! (do Rogera) Ty, „stadko mew”, wiesz, po co przyszliśmy? Roger kiwa potakująco głową. Więc może powiesz mojemu koledze Vinceowi, gdzie schowaliście towar. 

Ze świata grozy

W „Los Angeles Times" przeczytałem następującą historię: Amerykanie zlikwidowali jakąś wieś w Wietnamie, stanowiącą punkt przerzutowy partyzantów. Po akcji reporter podszedł do jakiegoś żołnierza, który wyglądał na wyraźnie rozwścieczonego, i zapytał go, co myśli o tym wszystkim.
- Ach - powiedział żołnierz - obrzydło mi to wszystko. Rozumiem, że jest wojna, rozumiem, że zabijamy komunistów, bo inaczej oni zabiją nas - ale zabijać krowy i szczeniaki, to zupełnie co innego. Tego nie powinno się od nas wymagać.
Przeczytawszy powyższe, uszczęśliwiony pobiegłem do Williama. Bill przeczytał i powiedział, że to nie jest znowu aż takie curiosum. Pokazał mi inny wycinek gazetowy. Była tam historia o człowieku pracującym w więzieniu Alcatraz i od dwudziestu lat taszczącym ludzi do komory gazowej.
- Strażniku - powiedział reporter. - Pan ma okropny zawód. Co panu pomaga w wykonywaniu tych przeklętych obowiązków?
- Nie wiem - powiedział strażnik po chwili namysłu. - Ja po prostu lubię ludzi, to wszystko.

Marek Hłasko "Listy z Ameryki".

Cudowne miejsce

"Tuż obok, na Montague Street, mieściła się wspaniała biblioteka, dość posępne miejsce, ale za to wypełnione skarbami. Kiedy Mona była w teatrze, ja czytałem. Czytałem wszystko, na co tylko przyszła mi ochota, i to z podwójną uwagą. Często nie dawało się czytać – to miejsce było po prostu zbyt cudowne. Wciąż widzę, jak zamykam książkę, podnoszę się wolno z krzesła i chodzę w pogodnej zadumie od sali do sali, przepełniony zadowoleniem. Naprawdę niczego nie chciałem, prócz ciągłego, niezakłóconego powielania tego samego". [s. 11]
-
"W bibliotece na Montague Street znali mnie doskonale, jako że sprawiałem im wiele kłopotów, prosząc o książki, których nie mieli, domagając się, żeby sprowadzili mi z innych bibliotek rzadkie lub drogie egzemplarze, narzekając na ubóstwo ich zbioru, niefachowość usług i generalnie dając im w kość. Na domiar złego, zawsze płaciłem wysokie kary za przetrzymywanie lub gubienie książek (które przeznaczałem na własne półki), czy za brakujące strony. Co pewien czas otrzymywałem publiczną naganę, jakbym wciąż był uczniakiem, za podkreślanie fragmentów czerwonym atramentem lub pisanie na marginesach" [s. 15]

Henry Miller, Różoukrzyżowanie. Plexus, przeł. Ewa Kulik-Bielińska, wyd. Noir sur Blanc, Warszawa 2003.

Źródło: Poczytalnia/kultura czytania.

Wyimki z wywiadu - Mario Vargas Llosa

Pochwała literatury:

- Tylko literatura daje wgląd w prawdę i kłamstwa ludzi i epok. Historia czy nauki społeczne takiego świadectwa nie dają


Ale nie każdej:


- Młodemu pisarzowi często się wydaje, że im trudniej, tym głębiej, a jasność to trywialność. Dzisiaj szukam jasności. Frapuje mnie taka opowieść, żeby czytano ją, jakby nie została napisana, lecz przeżyta, jakby się wzięła znikąd


O przekleństwie TV i internetu:


- W globalnej sieci łatwiej obejść cenzurę, ale można ją obchodzić albo prawdą, albo najokropniejszą dezinformacją. Wszystko jest tak samo ważne, wszystko wolno i każdy może. Zdjęcia nagiej królowej Anglii są ważniejsze od rewolucji w Libii. Byle jaka wiadomość, którą wrzuci do sieci jakiś chłystek, jest tyle samo warta co informacja w "New York Timesie". Miała być demokratyzacja i szybki obieg informacji, ale mamy rewolucję chaosu.


O czytaniu:


- Potężne media audiowizualne mogą się stać straszną bronią w ręku tyrańskich reżimów, jeśli zabraknie przeciwwagi w postaci społeczeństwa obywatelskiego, odpowiedzialnego, czynnego w życiu publicznym. Tylko uważny, myślący czytelnik stwarza w sobie czujnego i krytycznego obywatela.


O ruchu oburzonych i kapitalizmie:


- Oburzeni mają rację. Kapitalizm toczy głęboki kryzys moralny, perwersja nieokiełznanej chciwości. Bez wymiaru moralnego, świeckiego czy religijnego kapitalizm staje się wulgarną praktyką silniejszych. Ale do socjalizmu nie możemy się cofać.


O sobie:


- Często mówią, że Vargas Llosa ma poglądy prawicowe, ale pisze książki lewicowe. Ja tego nie mogę pojąć! Jestem tym samym człowiekiem, kiedy piszę powieści i kiedy wyrażam opinie. Kiedy mówię o świecie, to bronię wolności i demokracji przeciw przejawom zniewolenia i autorytaryzmu, przemocy i dyktatury - i chyba to samo jest w moich książkach. Takie są moje podstawowe poglądy na życie.

Rozmawiał Maciej Stasiński 

Źródło: Gazeta Wyborcza 

Z dziennika halucynogenika (10)



3 IX 2039.  

Byłem u mego adwokata. Dostąpiłem zaszczytu osobistej rozmowy, rzecz rzadka, bo zwykle załatwiają klientów biuratery. Mecenas Crawley przyjął mnie w gabinecie urządzonym na wzór czcigodnych lokali barristerów, wśród czarnych szaf rzeźbionych, gdzie w ordynku piętrzyły się akta, zresztą dekoracja, gdyż sprawy utrwala się ferromagnetycznie. Na głowie miał przystawkę pamięci, memnor, rodzaj przezroczystego kołpaka, w którym skakały prądy jak rój świetlików. Druga, mniejsza głowa, nosząca rysy jego twarzy sprzed wielu lat, wystawała mu z barku i prowadziła przez cały czas przyciszone telefoniczne rozmowy. Jest to głowa-detaszka. Pytał, co robię; był zdziwiony usłyszawszy, że nie planuję podróży za ocean, a gdy wyjawiłem, że muszę wszak być oszczędny, zdziwił się w dwójnasób. — Ależ może pan wziąć każdą potrzebną kwotę z bradła — powiedział. Okazuje się, że dość jest udać się do banku, podpisać kwit, a kasa (teraz — bradło) wypłaci żądaną sumą. Nie jest to pożyczka — otrzymanie tej kwoty pod względem prawnym do niczego nie zobowiązuje. Co prawda rzecz ma swój haczyk. Zobowiązanie zwrotu owej sumy jest natury moralnej; spłaca się ją w ciągu lat nawet; spytałem, czemu bankom nie grozi plajta wskutek niewypłacalności takich dłużników. Znów się nieco zdumiał. Zapomniałem, że żyję w epoce psychemicznej.

środa, 26 września 2012

Czarny kaczor z Malibu

Szwendając się bez sensu po mieście, pojechałem pewnego dnia do Malibu i stanąłem na molo czekając na prom obok jakiegoś starego człowieka, który usiłował złowić rybę. Kiedy był już bliski sukcesu, z wody wychynął czarny kaczor i połknął rybę zerwawszy ją z haka. Stary człowiek wpadł we wściekłość. 
- Znowu się tu pojawił, skurwysyn! - krzyczał tupiąc nogami. - Ile razy mam już rybę na haku, tyle razy ten skurwysyn zrywa mi ją i ucieka, jakby w całym Pacyfiku nie było innych ryb oprócz tej, którą ja właśnie łowię. Ja go znam, tego skurwysyna. Raz mi wlazł na hak, a kiedy go odczepiłem, uszczypał mnie w rękę.  Znów zarzucił wędkę i staliśmy tam razem w słońcu patrząc na wodę a kiedy stary poderwał wędkę, czarny kaczor z wdziękiem zerwał ją z haka i odpłynął. Wściekłość rybaka przeszła wszystkie pojęcie.
- Zastrzelę skurwysyna! - krzyczał. - On mi to robi specjalnie na złość. Znam go od roku. Od roku nie złowiłem ryby, a to jedyna przyjemność, jaką mam, od czasu jak pogrzebałem żonę. Nie mam nikogo na świecie; wędka, licencja, benzyna, to wszystko kosztuje. On się uwziął na mnie. Zastrzelić tego drania, to jeszcze nagroda.
Odszedłem; po kilku dniach wróciłem tam znowu i słyszałem skrzekliwy, ostry głos starego; powiedziano mi, że on tak szaleje od roku. Stary nazywa się Douglas, ale dla przyjaciół, jak to sam mi powiedział, jest po prostu osobnikiem imieniem Doud. Tak więc odwiedzam czasem starego Douda, kiedy łowi ryby w Malibu, słyszę jego misternie skonstruowane przekleństwa i widzę wspaniale poruszającego się kaczora, odpływającego z rybami Douda. A potem Doud idzie do samochodu i jedzie do Westwood, gdzie jest barmanem i przez całą noc sprzedając piwo opowiada o czarnym kaczorze i o jego nikczemności. Tydzień temu, jadąc do Santa Monica na lotnisko, miałem jeszcze nieco czasu i pojechałem zobaczyć, jak idą sprawy starego Douda. Na molo było pusto i cicho; Doud siedział patrząc w przygnębieniu na swoje chude piszczele. Wędkę odrzucił.
- Co jest, Doud? - zapytałem. - Ryba nie bierze? 
- Bierze - powiedział.
- Dlaczego nie łowisz?
- Nie mam nerwów do tego - powiedział. - Wiesz, tego skurwysyna już nie ma.
- Kaczora?
- Tak. Nie ma go już od paru dni.
- Przykro mi - powiedziałem. - Muszę już iść na lotnisko.
- Nie ma go - powiedział Doud. - Po prostu go nie ma. Czy opowiadałem ci, jak mi wlazł na hak, a ja go odczepiłem i darowałem mu życie, a ten czarny skurwysyn uszczypał mnie w grabę?
- Nie - powiedziałem. - Nie mówiłeś mi tego. A teraz muszę już iść.
I już nigdy nie widziałem starego Douda łowiącego ryby na molo w Malibu; często myśląc o nim przypominam sobie to, co przeczytałem kiedyś, że człowiek starzeje się nie poprzez lata, lecz tylko dlatego, że zdradza swoje ideę; i że kiedy umiera twoja idea, umierasz i ty.

 Marek Hłasko "Listy z Ameryki".