czwartek, 23 sierpnia 2012

Chandler o Chandlerze

Raymond Chandler w 1940

    Do Hamisha Hamiltona 1

10 listopada 1950 r.

...Urodziłem się w Chicago, w stanie Illinois. Było to tak dawno, że wolałbym nigdy i nikomu tej daty nie po­dawać. Moi rodzice pochodzili z rodziny kwakrów, sami jednak nie byli nigdy kwakrami praktykującymi.       Matka urodziła się w Waterford, w Irlandii2. Mieściła się tam słynna szkoła kwakrów i być może istnieje nadal. Ojciec pochodził z rodziny farmerów z Pensylwanii. Prawdo­podobnie jego przodkowie należeli do grupy pierwszych osiedleńców, co przybyli na te tereny z Williamem Pen-nem. Kiedy miałem siedem lat, chorowałem na szkar­latynę w hotelu, co podobno jest wyczynem niezwy­kłym. Z tego okresu pamiętam przede wszystkim lody i przyjemność, jaką było zdrapywanie skóry łuszczącej się podczas rekonwalescencji.

1 Dyrektor wydawnictwa „Hamish Hamilton Ltd”, wydawca książek Chandlera w Londynie.

2 Matka Chandlera, Florence Thornton, pojechała do Stanów Zjednoczonych w odwiedziny do swojej siostry Gra­ce, która po wyjściu za mąż mieszkała w Omaha, w stanie Nebraska. Tam właśnie poznała swojego przyszłego męża, Maurice’a  Chandlera.
       
    Do Charlesa W. Mortona 1

20 listopada 1944 r.

...Mój wuj, lokalny działacz polityczny, mieszkał w Omaha. Byłem u niego kilka razy. We wczesnym dzie­ciństwie wysłano mnie na lato do Plattsmouth, w stanie Nebraska. Utkwiły mi w pamięci dęby, wysokie drewniane chodniki, brudne jezdnie, panujący skwar, świe­tliki, patyczki i mnóstwo dziwnych owadów, pamiętam jesienią zbiór dzikich winogron na wino, pamiętam martwe sztuki bydła, a czasem też trupa ludzkiego nie­sionego prądem błotnistej rzeki, pamiętam stojący za domem uroczy szalecik z trzema otworami. Pamiętam również fotele na biegunach stojące rzędem na chodniku przed hotelem i wszystko dookoła zaplute tytoniem do żucia. I pamiętam też próbną jazdę wagonu pocztowego z urządzeniem, które pozwalało zabierać przesyłki bez zatrzymywania się. To urządzenie wynalazł mój wuj, ale potem ktoś wynalazł lepsze i wuj nie zarobił ani centa. Potem wyjechałem do Anglii i przez szereg lat kar­miono mnie wyłącznie łaciną i greką, tak jak i Ciebie... Nie sądzę, żeby wykształcenie wyrządziło mi poważniej­szą szkodę.

1 Jeden z redaktorów miesięcznika „The Atlantic Monthly”.

Z wywiadu udzielonego Irvingowi Wallace’owi1

24 sierpnia 1945 r.

...Mój ojciec był inżynierem, skończył inżynierię lą­dową w Penn. Rodzice rozwiedli się, kiedy miałem sie­dem lat... Nigdy już ojca nie widziałem.

1 Pisarz i dziennikarz.            

Do Leroya A. Wrighta 1

31 marca 1957 r.

...Wkrótce potem moja matka wróciła do Anglii, za­mieszkała u swojej matki i prowadziła jej dom2. Oczy­wiście, zabrała mnie ze sobą. 


1 Radca prawny Chandlera, wspólnik kancelarii Glenn i Wright w San Diego (Kalifornia).

2 Babka Chandlera mieszkała w Londynie, w dzielnicy Norwood, wraz ze swoją córką Ethel.

Do Charlesa W. Mortona

1 stycznia 1945 r.

...Mam bardzo wielu kuzynów Irlandczyków, biednych i bogatych, wszyscy są protestantami, niektórzy są zwo­lennikami ruchu Sinn Fein, inni stoją niezłomnie po stronie Wielkiej Brytanii. Głową rodu jest (jeżeli jeszcze żyje) zamożny prawnik 1, który nie znosił prawa, ale czuł się w obowiązku przejąć i prowadzić kancelarię swego ojca. Wuj miał gospodynię, która pochodziła z rodziny ziemiańskiej i uważała, że nie jest on wła­ściwie gentlemanem, był bowiem radcą prawnym. Ma­wiała: „Są tylko cztery zawody godne gentlemana: wojsko, marynarka wojenna, kościół i adwokatura”. Adwokat mógł być gentlemanem, radca prawny — nie...

Zdumiewający ludzie ci Anglo-Irlandczycy. Nigdy nie utrzymywali stosunków towarzyskich z katolika­mi... Wpojono mi straszliwą pogardę dla katolików i do dziś jeszcze mam z tym kłopoty... Gospodyni-snobka nie tolerowałaby w domu służących katoliczek, chociaż przypuszczalnie byłyby one dużo lepsze od garkotłuków, które trzymała.

1 Ernest Thornton.

Do Hamisha Hamiltona

15 lipca 1954 r.

...Jakże dziwne mieliśmy poczucie wartości. Co za banda snobów! Moja niemądra i zarozumiała babka mówiła o jednej z najmilszych rodzin, jakie znaliśmy, że to „bardzo poczciwi ludzie”, bo było tam dwóch sy­nów, pięć złotowłosych córek bez posagu i nie było słu­żącej. Przeto spotykały ich stale haniebne upokorzenia, musieli bowiem sami otwierać własne drzwi fron­towe.

Do Hamisha Hamiltona

11 grudnia 1950 r.

...Pisałem też dość dużo wierszy do „The Westminster Gazette”, które przeważnie wydają mi się teraz okropne, chociaż nie wszystkie. Pisywałem również wie­le szkiców, głównie satyrycznych — w stylu podobne były do szkiców Sakiego, ale nieporównanie gorsze. Prawdę mówiąc rzadko widywałem Spendera. Wysyła­łem tekst i albo mi go odsyłano, albo dostawałem ko­rektę. Nigdy jej nie robiłem, po prostu uznawałem to za swego rodzaju formę przyjęcia tekstu do druku. W określonym dniu tygodnia stawiałem się regularnie przy okienku kasy, odbierałem pieniądze w złocie i sreb­rze, nalepiałem znaczek za pensa w grubej księdze i pod­pisywałem się na nim w charakterze pokwitowania. Jakże dziwne się to wszystko dzisiaj wydaje!

Opowiadałem Ci chyba o tym, jak napisałem do sir George’a Newnesa i zaproponowałem, że kupię udział w jego podłym, acz popularnym tygodniku „Tit-Bits”. Przyjęła mnie grzecznie jego sekretarka, zapewne wy­chowanka ekskluzywnej szkoły prywatnej. Powiedzia­ła, że bardzo żałuje, ale wydawnictwo nie odczuwa bra­ku kapitałów, dodała jednak, że niewątpliwą zaletą mo­jej propozycji jest jej niezwykłość. W podobny sposób nawiązałem kontakt z „The Academy”... (Cowper) wprawdzie nie zechciał sprzedać mi udziału w piśmie, ale wskazał natomiast wielki regał z książkami stojący w jego gabinecie i mówiąc, że są to egzemplarze recenzyjne, zaproponował, żebym wziął kilka do domu i na­pisał recenzje. Dziwię się, że nie kazał mnie zrzucić z mrocznych schodów. Może po prostu nie było w biu­rze nikogo, kto mógł to zrobić, cały bowiem jego zespół redakcyjny składał się chyba tylko z jednej łagodnej pani w średnim wieku i nieśmiałego człowieczka nazwis­kiem Vizetelly, który był, jak mi się zdaje, bratem innego, bardziej znanego Vizetelly’ego — tego, co wydał w Nowym Jorku angielski przekład „Pani Bovary” i miał potem sporo przykrości, bo oskarżono go o roz­powszechnianie pornografii.

Poznałem w tej redakcji również wysokiego, broda­tego mężczyznę ze smutnymi oczami, Richarda Middletona, o którym może słyszałeś. Wkrótce potem popełnił w Antwerpii samobójstwo, jak sądzę, z rozpaczy. Wy­padek ten wywarł na mnie przygnębiające wrażenie, ponieważ Middleton obdarzony był wielkim talentem, któremu nie miałem nadziei nigdy dorównać, skoro zaś tak mu się nie powiodło, doszedłem do wniosku, że ja w ogóle nie mam żadnych szans. Oczywiście wówczas, tak jak i dzisiaj, byli znani i dobrzy pisarze, pisywali również inteligentni młodzi ludzie, którzy zarabiali na życie współpracując z licznymi tygodnikami literacki­mi i działami kulturalnymi dzienników. Ale większość miała inne jeszcze dochody albo pracę, przede wszyst­kim w Administracji Państwowej. Ja z całą pewnością nie należałem do tej grupy inteligentnych młodych ludzi. Wcale też nie byłem szczęśliwym młodym czło­wiekiem. Miałem bardzo mało pieniędzy, chociaż nie brakowało ich w mojej rodzinie. Wychowywałem się w Anglii, i wszyscy moi kuzyni byli Anglikami miesz­kającymi w Anglii albo w koloniach angielskich. Ja nie czułem się Anglikiem, nie czułem się też Amerykani­nem. Ale oburzało mnie wynikające ze snobizmu i igno­rancji krytykowanie Amerykanów, tak powszechne w tamtych czasach.

Podczas pobytu w Paryżu spotkałem wielu Amery­kanów, w większości byli pełni wigoru i radości życia, potrafili bawić się doskonale w okolicznościach, w któ­rych przeciętny Anglik byłby zgorszony lub nudziłby się śmiertelnie. Ale mnie nic z nimi nie łączyło. Nawet nie mówiłem ich językiem. Właściwie to nie miałem ojczyzny... Może powinienem był mieszkać w Paryżu, chociaż nigdy nie lubiłem specjalnie Francuzów.
Ale niekonieczne trzeba lubić Francuzów, żeby czuć się dobrze w Paryżu. Zresztą kilku można przecież polu­bić. Z drugiej strony bardzo lubiłem Niemców, to zna­czy- tych z południa. Ale nie mogłem zamieszkać w Niemczech, skoro było publiczną i powszechnie dys­kutowaną tajemnicą, że lada dzień będziemy z Niem­cami prowadzili wojnę...


    Do Leroya A. Wrighta

31 marca 1957 r.

- ...Ameryka pociągała mnie w sposób zagadkowy. Gdy więc miałem dwadzieścia trzy lata, udało mi się od obrażonego na mnie wuja pożyczyć pięćset funtów (spłaciłem pożyczkę co do pensa wraz z umówionymi sześcioma procentami)...

Do Hamisha Hamiltona

10 listopada 1950 r.

...Służyłem w pierwszej dywizji Kanadyjskich Wojsk Ekspedycyjnych podczas Wielkiej Wojny1, później wstąpiłem do RAF-u, ale nie zakończyłem jeszcze szko­lenia, kiedy ogłoszono zawieszenie broni... Przyjechałem do Kalifornii w 1919 roku, ubrany jak z igły, mówiłem akcentem znakomitych szkół angielskich, ale musiałem tyrać w pocie czoła, żeby zarobić na życie. Przez pewien czas pracowałem w sadzie morelowym dziesięć godzin dziennie, zarabiając dwadzieścia centów za godzinę. Później dostałem pracę w sklepie z artykułami sporto­wymi i napinałem rakiety tenisowe przez pięćdziesiąt cztery godziny tygodniowo za dwanaście i pół dolara. Nauczyłem się księgowości2 i od tej chwili szybko piąłem się w górę. Bardzo nie lubiłem interesów, ale mimo to zostałem w końcu członkiem zarządu sześciu niezależ­nych spółek naftowych.

1 Chandler zgłosił się na ochotnika do Kanadyjskiej Jedno­stki Strzelców Górskich (Canadian Gordon Highlanders) i zos­tał wysłany do Wiktorii (w Kolumbii Brytyjskiej) na szkolenie. Zaciągnął się do armii kanadyjskiej, bo płacono mu żołd, który posyłał matce. Służył we Francji i doszedł do stopnia dowódcy plutonu. W 1918 roku wstąpił do lotnictwa wojskowego (póź­niejszy RAF). Został zdemobilizowany w Anglii, a następnie wrócił z matką do Kalifornii.

2 Chandler skończył trzyletni kurs księgowości w sześć ty­godni.



Do Hamisha Hamiltona

10 listopada 1950 r.

...Kryzys zamknął ten rozdział mojego życia. Jeżdżąc bez celu samochodem tam i z powrotem po wybrzeżu Pacyfiku, zacząłem czytać czasopisma sensacyjne, bo były dość tanie, żeby je bez żalu wyrzucać, a nigdy nie miałem czasu ani ochoty na wertowanie tak zwanych pism popularnych. „Magazyn „Black Mask” przeżywał wówczas swój rozkwit (jeżeli można użyć tego słowa) i stwierdziłem, że niektóre teksty pisane są z talentem, rzetelnie, chociaż brak im gładkości stylu. Uznałem, że może to być niezły sposób nauki pisania opowiadań, a równocześnie źródło niewielkiego dochodu.

Spędziłem pięć miesięcy nad pięćdziesięciostronicową krótką powieścią1 i sprzedałem ją za sto osiemdziesiąt dolarów. Wówczas zerwałem z przeszłością, chociaż cze­kało mnie jeszcze sporo chudych lat. Napisałem „Wielki sen” w trzy miesiące...2

W 1943 roku pojechałem do Hollywood, żeby wraz z Billy Wilderem pracować nad scenariuszem „Podwój­nego ubezpieczenia” (Double Indemnity). Po tym filmie podpisałem kontrakt z wytwórnią Paramount i napisa­łem dla niej szereg scenariuszy. Pod koniec 1946 roku miałem już tego dość. Przeniosłem się do La Jolla.

Ożeniłem się w 1924 3 roku, dzieci nie mam. Uważa się mnie za reprezentanta czarnej literatury, ale to określenie nic nie znaczy. Chodzi tylko o rodzaj nar­racji. W istocie rzeczy jestem wrażliwy, a nawet nie­śmiały. Bywam czasem uszczypliwy i kłótliwy, kiedy in­dziej znów wprost sentymentalny. Nie jestem towa­rzyski, bo łatwo się nudzę, a przeciętność nie zadowala mnie ani u ludzi, ani w życiu. Pisuję zrywami, nie mam ustalonych godzin pracy, to znaczy, że piszę tylko wtedy, kiedy mam na to ochotę. Zawsze się dziwię, ja­kie się to w danej chwili wydaje łatwe i jaki zmęczony czuję się potem...


1 Blackmailers Don’t Shoot.

2 „Wielki sen” wydały firmy „Knopf” i „Hamish Hamilton” w 1939 roku.

3 W tym samym roku umarła matka Chandlera.
   
Do Edgara Cartera 1

5 lutego 1951 r.

...Tygodnik „Picture Post” przeznaczony jest dla ludzi, którzy przy czytaniu poruszają wargami. Mój angielski wydawca, Hamish Hamilton, może redakcji dostarczyć wszelkich o mnie informacji, jakie ją interesują. Moim zdaniem pytania, które Pan cytuje, świadczą o pozio­mie intelektualnym zespołu redakcyjnego pisma.

Owszem, jestem właśnie taki, jak bohaterowie moich powieści. Charakter mam ze stali i zdarzało mi się nie­raz łamać gołymi rękami francuskie rogaliki. Jestem bardzo przystojny, potężnie zbudowany i zmieniam ko­szule regularnie co poniedziałek rano. Kiedy odpoczy­wam między jednym zadaniem a drugim, mieszkam we francuskim zamku podmiejskim przy ulicy Mulholland Drive. Jest to niewielki domek, ma czterdzieści osiem pokoi i pięćdziesiąt dziewięć łazienek. Jadam na złotej zastawie i lubię, żeby mnie obsługiwały tańczące nagie dziewczyny. Ale oczywiście muszę czasem zapuścić bro­dę i ukryć się w domu noclegowym na ulicy Głównej, kiedy indziej zaś, chcąc nie chcąc, bywam gościem w celi dla pijaków aresztu miejskiego.

Mam przyjaciół we wszystkich sferach. Na moim biur­ku stoi czternaście telefonów, między innymi jest bez­pośrednie połączenie z Nowym Jorkiem, Londynem, Pa­ryżem, Rzymem i Santa Rosa. Moja podręczna szafka do akt daje się zamienić w bardzo wygodny przenośny bar, a barman-karzełek mieszka w dolnej szufladzie. Jes­tem nałogowym palaczem i zależnie od humoru palę tytoń, marihuanę, włosy kolb kukurydzy i suszone liście. Prowadzę badania naukowe, przeważnie w mieszkaniach wysokich blondynek. Materiał do swoich książek zdoby­wam na różne sposoby, ale najchętniej pod nieobecność innych pisarzy przeszukuję ich biurka. Mam trzydzieś­ci osiem lat, od dwudziestu zresztą lat nie posunąłem się nawet o rok. Nie uważam się za najlepszego strzelca na świecie, ale z mokrym ręcznikiem w ręku bywam dość niebezpieczny. Jednak w gruncie rzeczy moją^ ulu­bioną bronią jest banknot dwudziestodolarowy.

1 Agent Chandlera w Hollywood, wówczas pracował dla „H. N. Swanson Inc.”.

Do Hamisha Hamiltona

5 października 1951 r.

...Spodziewam się, że skończę książkę w 1952 roku, w każdym razie bardzo bym tego chciał. Ale niech to diabli, pisanie idzie mi jak po grudzie... Nęka mnie nie­pokój o moją żonę... Mamy duży dom, który niełatwo utrzymać w porządku, a sytuacja z pomocą domową jest właściwie beznadziejna. Cissy nic prawie nie może robić, przez ostatnie dwa lata jej stan zdrowia bardzo się po­gorszył. Sama gotuje znakomicie i oboje jesteśmy chyba zbyt wymagający, ale nic na to nie możemy poradzić. Myślałem już o tym, że rozsądnym rozwiązaniem była by przeprowadzka do mniejszego domu i obywanie się bez pomocy domowej, ale obawiam się, że dla Cissy nawet to jest ponad siły. Już kiedy zasiadam do pracy, czuję się zmęczony i przygnębiony. W nocy budzą mnie okropne myśli. Cissy ma nieustanny, wyczerpujący ka­szel, który można złagodzić jedynie narkotykami, a narkotyki coraz bardziej ją osłabiają i wprowadzają w apatię.

Do Juanity Messick 1

kwiecień 1951 r.

Zamierzamy na jakiś czas zlikwidować podwieczorki. Jeśli chodzi o mnie, dzień jest i tak przeładowany pracą domową. Zanosi się na to, że dopóki moja żona nie wyzdrowieje, będę musiał sam gotować.

Jestem wcale niezłym kucharzem. Smażę befsztyki, kotlety i gotuję jarzyny lepiej niż w niejednej restau­racji... ale to kupa roboty, szkoda słów. Wstaję o ósmej rano. Przygotowanie dwóch śniadań i sprzątanie zabie­ra mi dwie godziny, do dziesiątej. Wobec tego do pierw­szej mam czas, żeby próbować coś napisać. Potem wy­bieram się do miasta po zakupy, co nie ma już większe­go znaczenia, bo i tak nigdy nie mogłem pracować po południu, nawet kiedy chodziłem jeszcze do szkoły, po południu byłem do niczego. Po powrocie, ledwo wejdę do domu, pora już na ten przeklęty podwieczorek... 

O piątej znów muszę iść do kuchni. A po kolacji trze­ba pozmywać. Może mógłbym zostawić brudne talerze — wsadzić je do maszyny do zmywania, czy coś w tym ro­dzaju. Ale to niewiele by dało, bo i tak trzeba posprzą­tać, umyć piecyk, zlew, suszarkę, więc pracy byłoby właściwie tyle samo.

1 ówczesna sekretarka Chandlera.


Raymond Chandler "Mówi Chandler" (Chandlar Speaking), przeklad Ewa Budrewicz, wstęp Krzysztof Mętrak, Czytelnik, Wydanie I, Warszawa 1983, s.344. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz