piątek, 31 sierpnia 2012

Cisza drgających słojów powietrznych


"W lipcu ojciec mój wyjeżdżał do wód i zostawiał mnie z matką i starszym bratem na pastwę białych od żaru i oszołamiających dni letnich. Wertowaliśmy, odurzeni światłem, w tej wielkiej księdze wakacji, której wszystkie karty pałały od blasku i miały na dnie słodki do omdlenia miąższ złotych gruszek. Adela wracała w świetliste poranki, jak Pomona z ognia dnia rozżagwionego, wysypując z koszyka barwną urodę słońca - lśniące, pełne wody pod przejrzystą skórką czereśnie, tajemnicze, czarne wiśnie, których woń przekraczała to, co ziszczało się w smaku; morele, w których miąższu złotym był rdzeń długich popołudni; a obok tej czystej poezji owoców wyładowywała nabrzmiałe siłą i pożywnością płaty mięsa z klawiaturą żeber cielęcych, wodorosty jarzyn, niby zabite głowonogi i meduzy - surowy materiał obiadu o smaku jeszcze nie uformowanym i jałowym, wegetatywne i telluryczne ingrediencje obiadu o zapachu dzikim i polnym.

Przez ciemne mieszkanie na pierwszym piętrze kamienicy w rynku przechodziło co dzień na wskroś całe wielkie lato: cisza drgających słojów powietrznych, kwadraty blasku śniące żarliwy swój sen na podłodze; melodia katarynki, dobyta z najgłębszej złotej żyły dnia; dwa, trzy takty refrenu, granego gdzieś na fortepianie, wciąż na nowo, mdlejące w słońcu na białych trotuarach, zagubione w ogniu dnia głębokiego. Po sprzątaniu Adela zapuszczała cień na pokoje, zasuwając płócienne story. Wtedy barwy schodziły o oktawę głębiej, pokój napełniał się cieniem, jakby pogrążony w światło głębi morskiej, jeszcze mętniej odbity w zielonych zwierciadłach, a cały upał dnia oddychał na storach, lekko falujących od marzeń południowej godziny.

W sobotnie popołudnia wychodziłem z matką na spacer. Z półmroku sieni wstępowało się od razu w słoneczną kąpiel dnia. Przechodnie, brodząc w złocie, mieli oczy zmrużone od żaru, jakby zalepione miodem, a podciągnięta górna warga odsłaniała im dziąsła i zęby. I wszyscy brodzący w tym dniu złocistym mieli ów grymas skwaru, jak gdyby słońce nałożyło swym wyznawcom jedną i tę samą maskę - złotą maskę bractwa słonecznego; i wszyscy, którzy szli dziś ulicami, spotykali się, mijali, starcy i młodzi, dzieci i kobiety, pozdrawiali się w przejściu tą maską, namalowaną grubą, złotą farbą na twarzy, szczerzyli do siebie ten grymas bakchiczny - barbarzyńską maskę kultu pogańskiego.

Rynek był pusty i żółty od żaru, wymieciony z kurzu gorącymi wiatrami, jak biblijna pustynia. Cierniste akacje, wyrosłe z pustki żółtego placu, kipiały nad nim jasnym listowiem, bukietami szlachetnie uczłonkowanych filigranów zielonych, jak drzewa na starych gobelinach. Zdawało się, że te drzewa afektują wicher, wzburzając teatralnie swe korony, ażeby w patetycznych przegięciach ukazać wytwomość wachlarzy listnych o srebrzystym podbrzuszu, jak futra szlachetnych lisic. Stare domy, polerowane wiatrami wielu dni, zabawiały się refleksami wielkiej atmosfery, echami, wspomnieniami barw, rozproszonymi w głębi kolorowej pogody. Zdawało się, że całe generacje dni letnich (jak cierpliwi sztukatorzy, obijający stare fasady z pleśni tynku) obtłukiwały kłamliwą glazurę, wydobywając z dnia na dzień wyraźniej prawdziwe oblicze domów, fizjonomię losu i życia, które formowało je od wewnątrz. Teraz okna, oślepione blaskiem pustego placu, spały; balkony wyznawały niebu swą pustkę; otwarte sienie pachniały chłodem i winem.

Kupka obdartusów, ocalała w kącie rynku przed płomienną miotłą upału, oblegała kawałek muru, doświadczając go wciąż na nowo rzutami guzików i monet, jak gdyby z horoskopu tych metalowych krążków odczytać można było prawdziwą tajemnicę muru, porysowanego hieroglifami rys i pęknięć. Zresztą rynek był pusty. Oczekiwało się, że przed tę sień sklepioną z beczkami winiarza podjedzie w cieniu chwiejących się akacyj osiołek Samarytanina, prowadzony za uzdę, a dwóch pachołków zwlecze troskliwie chorego męża z rozpalonego siodła, ażeby go po chłodnych schodach wnieść ostrożnie na pachnące szabasem piętro.

Tak wędrowaliśmy z matką przez dwie słoneczne strony rynku, wodząc nasze załamane cienie po wszystkich domach, jak po klawiszach. Kwadraty bruku mijały powoli pod naszymi miękkimi i płaskimi krokami - jedne bladoróżowe jak skóra ludzka, inne złote i sine, wszystkie płaskie, ciepłe, aksamitne na słońcu, jak jakieś twarze słoneczne, zadeptane stopami aż do niepoznaki, do błogiej nicości. Aż wreszcie na rogu ulicy Stryjskiej weszliśmy w cień apteki. Wielka bania z sokiem malinowym w szerokim oknie aptecznym symbolizowała chłód balsamów, którym każde cierpienie mogło się tam ukoić. I po paru jeszcze domach ulica nie mogła już utrzymać nadal decorum miasta, jak chłop, który wracając do wsi rodzimej, rozdziewa się po drodze z miejskiej swej elegancji, zamieniając się powoli, w miarę zbliżania do wsi, w obdartusa wiejskiego.

Przedmiejskie domki tonęły wraz z oknami, zapadnięte w bujnym i zagmatwanym kwitnieniu małych ogródków. Zapomniane przez wielki dzień, pleniły się bujnie i cicho wszelkie ziela, kwiaty i chwasty, rade z tej pauzy, którą prześnić mogły za marginesem czasu, na rubieżach nieskończonego dnia. Ogromny słonecznik, wydźwignięty na potężnej łodydze i chory na elephantiasis, czekał w żółtej żałobie ostatnich, smutnych dni żywota, uginając się pod przerostem potwornej korpulencji. Ale naiwne przedmiejskie dzwonki i perkalikowe, niewybredne kwiatuszki stały bezradne w swych nakrochmalonych, różowych i białych koszulkach, bez zrozumienia dla wielkiej tragedii słonecznika".

Fragment opowiadania Bruno Schulza "Sierpień" [z]: tegoż "Sklepy cynamonowe", [w]: "Opowiadania. Wybór esejów i listów", opracował Jerzy Jarzębski, Zakład Narodowy im. Ossolińskich - Wydawnictwo, Wrocław, Oddział w Krakowie, 1989, s.462.

Dziecko w moich ramionach

Katherine Mansfield i John Middleton Murry

Luty 1914, rue de Tounon 32, Paryż

"Czy zechcesz mnie dotknąć, gdy mam dziecko w ramionach? - to nie jest zwykły żart. Zmień "czy zechcesz" na "możesz" i staje się to tief, sehr tief! [głębokie, bardzo głębokie!] Myślałam właśnie... że zaledwie śmiem myśleć o J. i o mojej ku niemu tęsknocie. Myślałam też sobie: gdybym miała dziecko, bawiłabym się nim teraz, całowałabym je i rozśmieszała, stanowiłoby cały mój świat. Dziecko byłoby mą obroną przed głębszymi uczuciami.

Gdybym powiedziała sobie: "Nie, nie chcę o tym myśleć, to zbyt przykre i nieprzyjemne" - zaczęłabym bawić dziecko.

Myślę, że to samo dzieje się ze wszystkimi kobietami i stąd pochodzi ten interesujący wyraz poczucia bezpieczeństwa, jaki mają młode matki: dziecko w ich ramionach zabezpiecza je przed krańcowością uczuć. To samo można by powiedzieć o kobietach, które mężczyzn nazywają "dziećmi". Takie kobiety zajęte są tylko mężczyznami, sycą się nimi, aż stają się zupełnie nieczułe. Zauważ zadowolony i przebiegły uśmiech kobiet, gdy mówią: "Mężczyźni - to dzieci!" ".

Katherine Mansfield "Dziennik", tłum. Teresa Tatarkiewiczowa, Czytelnik, Warszawa 1985, s.18-19.

czwartek, 30 sierpnia 2012

Ku moim książkom - jak dobrze się zwrócić

Emily Dickinson (1830-1886) – jedna z najbardziej cenionych, a zarazem kontrowersyjnych, poetek amerykańskich. Urodziła się w niewielkiej miejscowości Amherst w stanie Massachusetts, w rodzinie zamożnego prawnika, który wychował ją wraz z dwojgiem rodzeństwa w surowym, protestanckim duchu. Od najmłodszych lat stroniła od ludzi, nie miała przyjaciół, nigdy nie założyła rodziny, całe życie zajmowała się domem, ogrodem i pisała w samotności wiersze, o czym wiedziało tylko kilka najbliższych jej osób. W 1863 roku wysłała parę swoich wierszy do pisma „Atlantic Monthly", jednak redakcja odmówiła ich publikacji, ponieważ zbyt daleko odbiegały treścią i stylistyką od przyjętych wówczas konwencji poetyckich. Pomimo tego redaktor i wydawca pisma Thomas Wentworth Higginson utrzymywał z Emily kontakty listowne do końca jej życia. Tylko siedem z jej wierszy zostało opublikowanych za jej życia, ale bez jej wiedzy i anonimowo. Po śmierci Emily w 1886 roku jej młodsza siostra Lavinia znalazła w zamkniętym na klucz kuferku 1775 rękopisów wierszy. Postanowiła wówczas je opublikować, w czym pomogli jej Thomas W. Higginson i najbliższa przyjaciółka Emily malarka Mavel Loomis Todd. Po czterech latach ukazał się tom: Emily Dickinson: Poems. Ed. by Mavel Loomis Tood and Thomas H. Higginson. Robert Brothers Pbl, Boston 1890. Jednak w obawie przed niezrozumieniem i odrzuceniem poezji Emily jako zbyt nowatorskiej, redaktorzy zdecydowali się pominąć wiele wierszy, opublikowali tylko 115 utworów, a te które opublikowali poddali własnym poprawkom stylistycznym, co fatalnie odbiło się na wartości publikacji. Dopiero po 65 latach ukazała się pełna i w miarę wierna oryginałom edycja jej wierszy: Complete Poems of Emily Dickinson. Ed. by Thomas H. Johnson.. The Belknap Press of Harvard UP, Cambridge - Masachussets 1955. Dzisiaj Emily Dickinson uważana jest za najwybitniejszą poetkę Stanów Zjednoczonych i jedną z najbardziej oryginalnych i cenionych poetek na świecie. Stanisław Barańczak - znawca i znakomity tłumacz wierszy Dickinson porównuje jej życie i losy twórczości do casusu Norwida w Polsce. Rzeczywiście, w biografii obojga niedocenianych przez lata poetów, można znaleźć wiele podobieństw, a znana fraza z wiersza Norwida: „Syn – minie pismo, lecz ty spomnisz, wnuku” idealnie pasuje zarówno do autora tych słów, jak i do amerykańskiej poetki.


Unto my Books -- so good to turn 

Unto my Books -- so good to turn --
Far ends of tired Days --
It half endears the Abstinence --
And Pain -- is missed -- in Praise --

As Flavors -- cheer Retarded Guests
With Banquettings to be --
So Spices -- stimulate the time
Till my small Library --

It may be Wilderness -- without --
Far feet of failing Men --
But Holiday -- excludes the night --
And it is Bells -- within --

I thank these Kinsmen of the Shelf --
Their Countenances Kid
Enamor -- in Prospective --
And satisfy -- obtained –

Ku moim książkom - jak dobrze się zwrócić

Ku moim książkom - jak dobrze się zwrócić -
Gdy utrudzony dzień się kończy -
Słodszą staje się powściągliwość -
Ból znikł - z pochwałą się połączył -

I jak spóźnionych gości cieszy -
Woń przypraw przed bankietem -
Tak czas - co od nich dzieli mnie
Zaostrza mój apetyt -

Bez nich - byłoby tu pustkowie -
Tylko dźwięk kroków - oddalonych -
Ale to święto noc wyklucza -
I są w nim - dzwony -

Dziękuję moim krewnym z półki -
Wyglądem już w dzieciństwie moim
Budziły miłość - by ją z czasem -
Gdym ich dosięgła - zaspokoić -

c. 1862/1891

przełożyła Ludmiła Marjańska

środa, 29 sierpnia 2012

Protokół z sekcji własnych zwłok, czyli Bohumil Hrabal o pisaniu

Moich tekstów nie można nazywać rękopisami, ale maszynopisami. Piszę tylko na maszynie. Moje teksty powstają dużo wcześniej, niż zostaną wystukane. Powraca do mnie pewien motyw, który najchętniej odwiedza mnie daleko od maszyny, w głośnej samotności knajpy albo na spacerze, a nocami wizyty składają mi obrazy związane z tym motywem. A te wcale nie są kolorowe, tylko jak ze starego filmu. Potem podstawowy motyw rozszczepia się i nawiązuje do kolejnych obrazów, które, pozostając we wzajemnym związku przyczynowym z podstawowym motywem, ustawiają się w kolejce, a nawet jakby czepiają jeden drugiego i przyciągają. To jest tak, jak z wchodzeniem na drzewo: wspinasz się na wierzchołek, zawsze jedna ręka wyszukuje wyższą gałąź i tak bez przerwy aż do korony, skąd nie da się iść wyżej, a tam rozciąga się już tylko widok między ostatnimi gałązkami. Ten okres, kiedy obrazy walą się na mnie, wytwarzając niechciane organon, ten drugi ład, ten okres jest najpiękniejszy. Trwa parę miesięcy, czasem nawet lat, a mnie nigdy nie jest spieszno spisać te obrazy na maszynie, chociaż boję się wtedy, żebym przez jakąś pomyłkę nie kipnął. W tym okresie zawsze sobie naiwnie wyobrażam, że ta moja historia jest wyjątkowa i że przeniesienie jej z powietrza na białe kartki papieru kancelaryjnego zależy wyłącznie ode mnie. Tak, z powietrza, ponieważ ja widzę te moje obrazy poza sobą, chociaż wiem, że żaden obiekt nie istnieje poza podmiotem. Moje obrazy żeglują po niebie jak latawce. Ba, potrafię je nawet zatrzymać i przyjrzeć się im, są taką wyłącznie moją galerią... Jest to coś jak telewizyjna transmisja sportowa, transmisja, podczas której można kilka razy powtórzyć dramatyczne i sporne sytuacje. Gdybym miał do czegoś przyrównać moje pisanie na ulotnej tafli wody, to jako najbliższą mi kategorię wskazałbym sport. Wiem, że atleta parę miesięcy przygotowuje się do swojego wyjątkowego występu, którego nie da się powtórzyć, co najwyżej w telewizji. Ale literatura, a o niej powinienem mówić, ma swoją analogię z tenisem. Ta gra, game, ma określone reguły, ale one są tylko po to, żeby przynosić więcej zabawy, radości z gry – play. Każdy dobry tenisista od samego początku, już przed pierwszym serwisem nastawia swoje ręce i ciało na to, że zamiast trzech setów będzie ich grał pięć, że mecz może potrwać półtorej godziny, ale równie dobrze cztery. Wiem też, że tak jak Dukla przed każdym meczem koncentruje się w Vonoklasach, identycznie robi tenisista. W Wimbledonie widziałem Asha, który z zamkniętymi powiekami koncentrował się podczas przerw. To samo jest ze mną. Kiedy już skończy się moja koncentracja w głośnych samotniach czy na spacerach, kiedy już te moje obrazy dojrzeją zupełnie jak dziecko w łonie matki, wtedy nadchodzi niesamowita chwila, gdy próbuję dokonać swojego sportowego wyczynu, czyli przerobić kilkuwymiarowe obrazy na jednowymiarowe linijki wychodzące z maszyny do pisania. O ile pamiętam, piszę wyłącznie rano. A co najważniejsze, wieczorem nie wolno mi postanowić, że jutro zacznę pisać. To byłby koniec, podobnie jak koniec z pisaniem byłby wtedy, gdybym komuś opowiedział, oczym będę pisał. Okropnie lubię opowiadać, ale tylko obrazy i to tylko te niegotowe, które dzięki opowiadaniu jakoś się tak zaokrąglają, stają się lepsze i bliższe legendzie, anegdocie, fikcji. To jeszcze ujdzie, jest to taka plątanina, o której znów można myśleć w drodze do domu, utrwalać ten obraz. Ale pisanie to całkiem inna sprawa. To coś bardzo dwoistego, pisanie jest czymś, co wywołuje zachwyt, ale i lekką grozę, czymś, czego chcę i jednocześnie nie chcę, co mnie przeraża i zarazem napełnia złośliwą radością, kiedy widzę siebie samego wystraszonego swoim pisaniem. Zwykle, żeby zabrać się do pracy, muszę wstać nieprzygotowany, jakiś taki kompletnie przygaszony, powiedziałbym nawet, w stanie pewnej afazji. Powoli, mechanicznie golę się, ponieważ nieogolony nigdy nie napisałbym choćby linijki, podświadomie spryskuję się wodą brzozową, a potem zamyślony robię kawę. Lubię poranną kawę bez jedzenia, bo gdybym się najadł, wtedy z pisania i w ogóle z myślenia, byłyby nici. Później samiuteńki wypijam kawę, a gdyby mnie ktoś odwiedził przy kawie i papierosie, wtedy przestaję pić i palić, ponieważ te dwa piękne nałogi należą wyłącznie do mnie. Oddaję się im każdego dnia, zwiększając tak łaknienie, trochę podobnie jak księża, którym rano nie wolno jeść, co najwyżej wypić łyk wina, do tego podczas mszy. Tak więc piję kawę, wypalając jednego za drugim dwa papierosy, patrzę przez okno, palę i siorbię neskę, dojrzewając do startu, do tego punktu zerowego, który już Grecy nazywali początkiem mistycznego myślenia. I wreszcie pewnego dnia, o jakiejś godzinie i minucie, których nigdy nie znam z góry, siadam przy maszynie i jak atleci, zanim uklękną na starcie do biegu, ćwiczę palce i przeguby. A później zaczynam pisać tę swoją historię, ciągle w tym zerowym punkcie, ale z jednym jedynym reflektorem, którym jaskrawo oświetlam swoje obrazy wychodzące z tego pierwszego i depczące sobie po piętach, ciągną jeden za drugim podobne do rzeźnego bydła, wypędzanego z wagonu na rampie przez rzeźników, czasem obrazy zachodzą na siebie, przeskakują, ale ja nadążam wklepać je w maszynę, a gdy widzę, że wyrabiam się w tempie jedna strona na dziesięć minut, czasem tylko pięć, piszę dalej, choć nigdy nie wiem, co napisałem, ponieważ nie mam możliwości skontrolowania, a urok pisania na maszynie polega na tym, że tekst nie spływa z palców, tylko poprzez ich opuszki przenoszony jest na czcionki, a dopiero te odciskają literki na białej powierzchni papieru. Nie mam możliwości skontrolowania z tej prostej przyczyny, że piszę w okularach i kontroluję tylko czcionki, literki, a nie słowa. A ponieważ piszę spowity chmurą obrazów, których koniec już podczas pisania pierwszego obrazu jest spodziewany i nasycony obrazem następnym, więc piszę aż do wyczerpania. Moje obrazy wchodzą w maszynę w sposób, w jaki przekazuje się pałeczkę w sztafecie cztery razy sto metrów, gdy pierwszy kończy dystans, a ten drugi już od jakiejś chwili biegnie, żeby płynnie przejąć pałeczkę. I tak oto mój pierwszy dzień kończy się wyczerpaniem, widzę przed sobą stosik kartek i boję się do nich zajrzeć, bo znam siebie i dobrze wiem, że prędkiemu pisaniu towarzyszy dużo błędów, co dwie minuty czcionki sczepiają się i muszę je rozdzielać pstryknięciem. Zawsze piszę trzy, cztery godziny, a potem odwiedzam głośne samotnie, najchętniej chodzę do knajp, gdzie mnie nie znają, siadam i odpoczywam, nikt nie wie, że jestem brzemienny, nikt po mnie nie pozna, że akurat dopisałem coś, co budzi we mnie radość, ale i obawy. I myślę o czekających na mnie obrazach, o tych rzeźnych cielętach, których kolej nadejdzie jutro, i pilnuję się, żeby nie przedobrzyć i gdzieś sobie nie rozbić główki, w której są sznurki, trzymające na niebie tyle pięknych latawców. Następny dzień znów zaczynam od punktu zero, kawki i papieroska, a papierosy lubię tylko mocne, tak mocne, że już po dwóch robi mi się niedobrze, a gdybym wypalił papierosa wieczorem, wtedy już nie zasnę, pan Menzel mówi o mnie, że wyglądam jak piłkarz zaraz po meczu, to fakt, ale w gruncie rzeczy jestem wrażliwcem, czułym sejsmografem, dostrzegam i kaleczę się sprawami, których, o dziwo, nie widzą inni. Piszę więc w tym rytmie, lękam się weekendu, ale już poniedziałek i na szczęście nic mi się nie stało, no to dalej piszę na maszynie, a ballada jest dla mnie liryczno-dramatyczna niczym tenisowy mecz: dziewięć-siedem, siedem-pięć, sześć-cztery... Dopiero gdy skończę ostatnią linijkę, kiedy ostatni obraz juŜ zakończy ten przeznaczony wyłącznie dla mnie seans filmowy, wtedy odstawiam maszynę, głaszczę się, uśmiecham do swojego odbicia w lustrze i mówię do siebie: „Ech, mały, mały", tak jak Tonda Panenka po strzeleniu gola mawia: „Gościówa jesteś... ". Dopiero wtedy jestem w stanie popatrzeć, co to właściwie napisałem? Co takiego całe moje ciało i dźwignie moich rąk, i opuszki palców ściągnęły z powietrza na papier kancelaryjny A 25? I zaczynam filować na te kartki, nieśpiesznie, tak jak się filuje w karty przy ferblu, tym czeskim pokerze, albo oczku, podobnie przez dziurki zaglądam do zamkniętej pocztowej skrzynki i po kolorze listu widzę, że to chyba nekrolog, a czasem biorę nożyczki i trochę podnoszę przesyłkę, a jak uznam, że może być nieprzyjemna, to upuszczam ten list i obiema rękami wykonuję gesty, które spychają tę nieprzyjemność na później, odsuwają ją na kilka dni... I tak powoli uspokajam się i oswajam z pierwotnym tekstem, z tym swoim maszynopisem, i widzę, że pełno w nim zająknięć oraz przejęzyczeń, śledzę ten nieregularny tok zdań, a później, gdy zdobędę się na odwagę, siadam, biorę pióro i poprawiam, i uzupełniam, i zawsze w pewnym momencie zostaję do tej swojej historii wciągnięty, jak sędzia liniowy, który przygląda się grze zamiast patrzeć, czy piłeczka była w korcie czy już za linią, tak samo i ja niczym pierwszy rewizor, sprawdzam bieg opowieści, a jakby mnie ktoś wtedy obserwował, to zobaczyłby, że się uśmiecham albo marszczę czoło, a nawet ronię łzy, bo jako pierwszy czytelnik tak wzruszyłem się swoją story. Trzeba dodać, że mówię tu o trybie pracy nad Zbyt głośną samotnością i Obsługiwałem angielskiego króla. A mówię dlatego, że omyłkowo zostawiłem sobie pierwotne teksty. Dawniej lubiłem pozamiatać po sobie, żeby widzieć tego swojego dzidziusia porządnie wykąpanego. Teraz odwrotnie, cieszę się, że mogę go widzieć w pieluchach, a nawet pomyślałem, że gdybym miał pieniądze, to wydałbym właśnie te moje alia prima, to premier mouvement, to, co napisałem jako pierwsze. Chciałbym to wydać włącznie z moimi poprawkami i błędami maszynowymi, ale nie po to, żeby moje pisanie było jakąś wskazówką dla początkujących, tylko dlatego, że moje pierwotne teksty traktuję jak graficzne odbitki, które o mnie i o moim charakterze mówią więcej niż moja fotografia. Głośną samotność uznałem w końcu za balladę, za tenisowy mecz w trzech zażartych setach, podczas gdy Angielski król to powieść, tenisowa pięciosetówka. Stało się tak chyba dlatego, że przy Królu miałem lepszą kondycję, a może i dlatego, że przed sobą i wyłącznie dla siebie, miałem pełnych osiemnaście dni czystego czasu, a pewnie i dlatego, że Król ma pięć aktów, jak klasyczny dramat. Zresztą nie wiem, bo nauczyłem się pisać jakoś tak dziwnie, sam z siebie, tylko dzięki czytaniu i pisaniu, pisaniu i raz jeszcze pisaniu. Dopiero teraz, na stare lata zaczynam rozumieć i dziwić się, cóż to takiego ta gramatyka, dopiero teraz zwracam uwagę na konstrukcję i strukturę wewnętrzną. Pisania nauczyłem się tak, jak Cygan gry na skrzypcach, bardziej jestem wróblem niż jaskółką, fruwam, ale zawsze bez znajomości aerodynamiki, więc te formy, balladę i powieść, dopasowałem później, bo ja nigdy nie rozpoczynałem pisania z jakąś koncepcją. O Głośnej samotności mogę jeszcze powiedzieć, że pierwszą wersję napisałem takim apollinairowskim wierszem, chyba dlatego, żeby się nie wściekać z powodu interpunkcji, ale być może i dlatego, że całą tę historię postrzegałem jako czysto liryczną... Tylko że po jej pierwszej lekturze stwierdziłem, że pisałem praską czeszczyzną, nie slangiem, ale językiem mówionym. I wtedy dotarło do mnie, że ten mój motyw zwyczajnego człowieka, wykształconego wbrew własnej woli, jest pozbawiony ironii, że praska ironia wypłynie i sprawi więcej bólu w starannej literackiej czeszczyźnie. Podnieciło mnie to i wprowadziwszy się w nastrój, napisałem Samotność od nowa stylem, na który się zdecydowałem, pod wpływem chwili albo z wrodzonego niedbalstwa coś w tym pierwotnym tekście poprzestawiałem, coś lekko zmieniłem wiedząc, że właściwie niczego nie mogę w nim zepsuć, ponieważ bałem się go, a ze mną bywa tak, że jak się boję swego tekstu, to jest co najmniej dobry. I dopiero gdy po przeczytaniu wersji tego literackiego tekstu uznałem, że zyskał dodatkowo nie połowę, ale cały wymiar, że dopiero teraz ta opowieść stała się wzruszająca, ponieważ jej wymowa zadaje większy ból niż knajpiana opowiastka. Czyli zarówno Król jak i Samotność są tekstami napisanymi alia prima, podobnymi do pociągu osobowego, który za dnia wjeżdża do długachnego tunelu albo w ciemną, mroczną noc. Zarówno Król jak i Samotność są tekstami, których boję się czytać, a nawet spojrzeć choćby na jedną ich stronę, bo ja jestem już całkiem gdzie indziej i nie tylko że nie widzę tych swoich tekstów, ale co więcej, są mi obojętne i nie żebym nie lubił mówić o nich, ile odpowiadać na przedziwne pytania. Brzydzę się tego, a nawet wstydzę. Pisarz, którym już chyba jestem, powinien być dla swoich tekstów bezlitosny, bo przecież przede mną są motywy silniejsze od tych, od których odszedłem, pisarz powinien mieć odwagę pójść tam, gdzie znów będzie się bał, tam, gdzie nikt go nie czeka, gdzie teraźniejszość nie istnieje, przeszłość jest straszna, a przyszłość tak dobrze, ach, tak dobrze znana... 

Przełożył Jan Stachowski

Bohumil Hrabal "Protokół z sekcji własnych zwłok" [w]: tegoż "Piękna rupieciarnia", przekład Aleksander Kaczorowski i Jan Stachowski.

wtorek, 28 sierpnia 2012

Credo

Stanisław Lem
Kraków, 26 stycznia 1977

Kochany Panie*,

dziś przyszedł list Pana z 22.12.76. Ostatni raz w zeszłym roku pisałem Panu 28 grudnia, przepraszając, jeśli można by to tak określić, za rugi związane z Bellowem, ponieważ "Humboldt's Gift" fatalnie mnie rozczarował. Malamuda czytałem, znam zarówno "The Assistant", jak tom "Idiots First", gdzie jest też coś o Fidelmanie. Oczywiście doceniam klasę Malamuda. Co do jakości tego pisarstwa nie może być dwu zdań. Gdybym jednak, pozwoli mi Pan na taką fantazję, ujrzał wróżkę, pytającą, czy chciałbym pisać jak Malamud, respective, czy chciałbym "stać się" Malamudem (sęk w tym bowiem, że proponowane spełnienie życzenia JEST podchwytliwe: jeśli Malamud pisze jak Malamud, to ten, kto pisałby akurat jak on, tym samym już musi być gorszy, jako wtórny, jest to sytuacja oryginalnego twórcy, jakim był Vermeer i jego genialnego naśladowcy Megerena). Więc powiedziałbym tej wróżce, że nie, na tym mi nie zależy.
Dlaczego? Dlatego, bo aut Caesar aut nihil. Dlatego, bo nie chcę być primus inter pares, lecz chcę być alienus. Inny, w tym sensie, że usiłuję literaturą z literatury wykraczać, w co? W Przyszłość? Nonsens. W działanie, rzecz prosta. Tym samym chcę niemożliwości, gdyż literaturą działać jak łopatą lub bombą nie można. Niemniej, tego chcę. To szaleństwo ma zresztą chlubne oraz monstrualne antecedencje. De Sade usiłował literaturą wykroczyć z literatury, żeby dopaść Kultury, wszystkich Ciał i Dusz ludzkich, żeby połamać gnaty gwiazdom, wykoleić planety z orbit, on naprawdę tego chciał. Wiedział, że to niemożliwe, i całe napięcie jego pisania bierze się ze świadomości owej niemożliwości właśnie, ta niemożliwość była mu najpotężniejszą ostrogą, to ona wydobywała z niego (a był jako artysta beztalenciem) najsprawniejsze, najbardziej udatne artykulacje. Wysiłek mój (daremny w powiciu) jest niejako odwrotnie skierowany. Literatura, rozpoznająca człowieka od wnętrza niejako, niedochodząca do granic normy gatunkowej w obłąkanym rozpędzie po to, żeby ją przebić, literatura sondująca człowieka, współczująca człowiekowi, biczująca człowieka, rozumiejąca człowieka, wybaczająca i nie wybaczająca, tego wszystkiego mi mało. Przypadkowość bowiem, deprecjonującą w zarodku ów wysiłek, widzę nie wewnątrz kolei losów poszczególnych, ale widzę ją jako patrona nieustannie pochylonego nad kolebką planetarną życia, nad ukształtowaniem się człowieczego ciała i umysłu, widzę bylejakość trafów ewolucyjnych, kosmicznych, adaptacyjnych, które wymodelowały nas – a w Stwórcę nie wierząc, nie mając tedy komu rachunków za tę całą kreacyjną mitręgę przedłożyć, nawet kierunku, nawet ultymatywnego Adresata moich wystąpień diatrybalnych mieć nie mogę, nie mogę liczyć nawet na to, że on Jest Gdzieś, ale Nieznany. Nikogo nie ma dla mnie takiego.

Ten mój stosunek generalnie unieważniający doniosłość wysokiego artyzmu takich pisarzy jak Malamud, oczywiście żadnym wywyższeniem się nad nich, z zawiścią ani pogardą tym bardziej nie ma nic wspólnego. Cele stawiałem sobie po prostu inne, i mogę też dodać, że rozumiem, w jakim stopniu cała ta nędza polityczna, w której zanurzony po uszy jestem, przyczyniła się także do mojego radykalizmu w literaturze. Niemałą część trudów poświęciłem wydobywaniu się umysłowemu z owej nędzy właśnie. Ale pozostał jako nadwyżka, by tak rzec, dalej skierowany impet. Jako Europejczyk wschodni wiem, znam tak dobrze, jak się zna twardość kamienia, wygląd sprzętów, zapach kwiatów i łajna, nadzwyczajną kruchość kultury, jej odwracalność totalną, jej chwilowe, chwiejne, wciąż erodowane trwanie, i świadomość ta nigdy właściwie w pełni mnie nie opuszcza. Ze względu na to mnie, jak zresztą wszystkim myślącym z moich okolic, tak zwane problemy Wasze wydają się problemami rozmiaru dziecinnego, problemami typu rozpaczy dziecka, którego wspaniały samochodzik trochę nawala. Widzę Wasze balety na powierzchni zamarzłego jeziora, Waszą niechęć zastanowienia się nad otchłanią, otwartą bezdennie pod tym lodowiskiem, na którym wyczyniacie swoje wspaniałe piruety. Zmartwienia Wasze, spowodowane tym, że łyżwy nie dość ostre, że lód nie taki śliski, jakby należało, że figury nie zawsze wychodzą tak doskonale, jakby się tego łaknęło, te zmartwienia Wasze przykładam do skali, na której odmierzona jest podlodowa otchłań, a jeśli Wasi artyści i myśliciele mówią o owej otchłani, to raczej ludycznie i nikt im tak zupełnie, do samego końca, z najśmiertelniejszą powagą w duchu nie wierzy i oni sami też bawią się często tą przez siebie głoszoną Apokalipsą, która dla nas jest chlebem już czerstwym, starym, o doskonale znanym smaku.

Nietrwałość form żywota, świata ludzkiego, widzieć można w dwu porządkach. Najpierw tak, jak się na to wszyscy ze wszystkich stron świata zgodzą : że "przemija postać rzeczy", bo Historia nie stoi w miejscu. Ale ja nie ten porządek widzenia mam na uwadze. Mnie idzie o inny aspekt nietrwałości rzeczonych form kultury, bo ja sobie wszystko co zachodzi rzutuję na tło od razu kosmiczne (nie w tym durnowatym sensie, że siedzimy na pyłku i lecimy wśród gwiazd, lecz w sensie ontologicznym) - gdybym był człowiekiem religijnym, mógłbym wypowiedzieć się tu jaśniej, jak Gertruda Stein powiedzmy, jak katolicki teolog, wierzący, że wieczność JEST w każdym miejscu i w każdej chwili: ale ja, na antypodach tego teodyktycznego myślenia, zakotwiczonego w wierze, że Miłością jest Pan, jak, który w każdego wreszcie uwierzyłbym Boga, byle nie w miłosiernego, biorę od owych wierzących jedynie skalę zestawienia.

Wydaje mi się, nawiasem mówiąc, że czytelników łatwiej nakłonić w końcu do umiłowania Malamuda, niż do polubienia tej koszmarnej perspektywy, jaką usiłuję wprowadzić w pisania moje wyłącznie dlatego, ponieważ mam ten wymiar za odpowiadający prawdzie rzeczy.

Uwagi Pana o "Katarze" interesujące i bodaj słuszne. Pisze Pan dalej, to doskonale, ale nie odpowiada Pan na moje pytania, co z tymi wszystkimi opowiadaniami, o których był mi Pan pisał w ubiegłym roku? czyżby Pan wszystko to ad acta odłożył, unieważnił, zapomniał, może wręcz - wyparł się tego???

Jakem Panu już pisał, rozwód z f-mą Seabury jest faktem, teraz będziemy działali z Grove Press i może oni się do Pana zwrócą, jakem o tym pisał w ostatnim tegorocznym, styczniowym liście.

PS. do tego, co było moim małym Credo: Dostojewski stoi poza granicą moich zastrzeżeń; on po swojemu wkraczał w ten wymiar uniwersalności; jakkolwiek był pisarzem niesamowicie wręcz "russkim", jakimś niesamowitym krótkim zwarciem przedostał się dalej, właśnie tam, dokąd mnie poniosło. Ale to trzeba rozumieć cum grano salis: Dostojewski mówił prawdę, jak prorok, jak wizjoner, ale TYM SAMYM nie był żadnym "realistą". Realista liczy krupki, liczy kwiatki, a "prorok", jeżeli mowa o nauce, konstruuje teorię ogólną względności, której empiryczne podstawy są zagadkowe, a weryfikacje eksperymentalne - nikłe. Proszę, niech Pan nie będzie takim "realistą"!

"The Fixer" Malamuda nie znam i jeśli Pan gotów, proszę mi przesłać tę książkę. Każdą dobrą książkę cenię, ponieważ jest ich tak strasznie mało, nawet, jeśli jak się powiedziało, "sam bym tak nie chciał". (Dlaczego pisanie to ma być "perhaps too good", nie rozumiem - że perły rzuca przed świnie? Nic innego nie robi nikt, komu na czymś naprawdę zależy.)

Tu glossa do Pana wykładu Man-made Man. Pewno będzie to już musztardą po obiedzie, ale: antynomia na tym planie taka, że wszystkie wartości humanistyczne, humanitarne, a nawet (w biologicznym sensie) humanoidalne zakładają DANY model człowieka, i z wnętrza tej całej tradycji, całej historii, także historii i komparatystyki kultur, żadnych drogowskazów, żadnych standardów do wykonania i do przestrzegania zaczerpnąć NIE MOŻNA. (Golem ten dramat bardzo lekko potraktował, BO TAK MU BYŁO WYGODNIE). A ponieważ konstruowanie aksjologii postulatywnej per analogiam np. do jakiejś nowej logiki (wielomoralnej czy wielowartościowej, a zatem "nienaturalnej" jako "nieoczywistej") nie jest możliwe (gdyż wartości nie mają się do siebie tak, jak argumenty w rachunku predykatów, ani tak, jak wnioski do aksjomatów w matematycznej dedukcji typu programu Hilberta), to NIE WIADOMO co robić. Wypada wszak robić cokolwiek antycypująco, tj. pierwej PROJEKTOWAĆ, a potem realizować, ale się nie da, wg powiedzianego właśnie. Więc pozostaje DRYF, wywołany po prostu następstwem odkryć (jak można już wprowadzać geny słonia do genotypu treponemy, no to się wprowadzi i "zobaczy się co z tego wyniknie"). Jest to może nie tak nawet niebezpieczne, jak niektórzy biologowie myślą, ale jest to prakseologocznie marnotrawcze, a racjonalnie patrząc, po prostu głupie. Man-made Man zdaje się powstanie, ale sposobem splagiowanym z EWOLUCYJNEGO, metodą trial&errors, a to fatalne.

Niech Pan pisze dalej do mnie, nie bacząc na to, czy listy przychodzą, bo ja piszę systematycznie. Ego valeo, si Tu vales, bene est. Filiis salutem dico.

Oddany,

* adresatem listu jest Michael Kandel, amerykański slawista, lemolog, autor jednych z najlepszych tłumaczeń książek Stanisława Lema.

Żródło: Lem.pl, serwis poświecony twórczości Stanisława Lema.

poniedziałek, 27 sierpnia 2012

Fikcja bywa doskonalsza i prawdziwsza niż rzeczywistość

Bohumil Hrabal
Nie jest Pan chyba zatem wielkim nacjonalistą?

– Chyba nie, a jeśli już, to tak, jak mnie tego uczył stryj Pepin, wystarczyło przy nim wspomnieć o Karlu Havliczku, a po paru minutach płakał tak, że opowieść o Julince, żonie Havliczka, całkiem więzła mu w gardle, więc tylko szlochał i łkał. I ze mną też tak bywa. A historia Smetany? A perypetie czeladnika rzeźniczego Dvoraka? Stryj płakał nie tylko, kiedy słyszał którąś z ich kompozycji, ale na sam dźwięk ich nazwisk. Ja nie mogę oglądać czy słuchać czegokolwiek ze Sprzedanej narzeczonej. Mimo że się przed tym bronię, zaczynam wzdychać i w końcu płaczę... czemu? Ta historia Marzenki i Jenika, ta banalna love story zabija mnie, tak jak stryja Pepina, podobnie historia Katii Kabanowej, naprawdę muszę uważać, żebym od tego nie umarł... To chyba jest ten nacjonalizm, to coś a priori. Tylko że ja zaczynam beczeć także wtedy, gdy słyszę i widzę Królewnę Śnieżkę i siedmiu krasnoludków Walta Disneya...

Czym w takim razie jest dla Pana zagranica?

– Zagranica to dla mnie Paryż, bo to on skonfrontował mnie ze sławnymi pisarzami i malarzami, zagranica to dla mnie Londyn, w którym napatrzyłem się do syta na płótna Turnera, zagranica to dla mnie New York, gdzie przez dwa tygodnie upajałem się wielokilometrowymi spacerami od Pierwszej Avenue aż tam, na samą górę, do Stopięćdziesiątej, a przede wszystkim Jacksonem Pollockiem, który mnie oczarował... A przede wszystkim to Odessa, po której chodziłem śladami Jaszy Heifetza i Isaaka Babla...

A w jakich miastach czuje się Pan jak u siebie w domu?

– W Wiedniu, Budapeszcie, Lwowie, Prziborze, Budziejowicach, Mikulovie, ale najbardziej czuję się w domu tam, gdzie jeszcze nigdy nie byłem, a dokąd zaprowadził mnie Bruno Schulz w swych Sklepach cynamonowych. To dla mnie najpiękniejsze miasto na świecie, którego już nie ma, a więc chyba właśnie dlatego. Bruno Schulz, którego jakiś niemiecki Ŝołnierz podczas drugiej wojny światowej zastrzelił na ulicy tylko dlatego, że był Żydem...

Gdzie chciałby Pan dzisiaj mieszkać?

– Jak powiedziałem, w Drohobyczu, od czasu, jak przeczytałem Sklepy cynamonowe, przeprowadziłem się
tam i mieszkam tam do dziś, choć nigdy tam nie byłem, ale co z tego? Fikcja bywa doskonalsza i prawdziwsza niż rzeczywistość. Albo nie... kiedy przejeżdżam przez miasteczka i miasta, zestawiam fragmenty widoków ulic i panoram, wybieram te domy, te ulice i te place, te strumyki i rzeki, które współgrają z tym, co przeżyłem jako chłopiec i student, jako dziecko, to jest kombinacja strzępów, z których tak jak dziecko, kiedy ustawia klocki, zestawiam sobie swoje miasteczko, w którym naprawdę mój czas stanął w miejscu...

Fragment pochodzi z: Bohumil Hrabal "Piękna rupieciarnia" [w]: tegoż "Piękna rupieciarnia", przekład Aleksander Kaczorowski i Jan Stachowski.

niedziela, 26 sierpnia 2012

Listy Lem Mrożek

Kraków, 4 czerwca 1966

Wstęp (objaśnienie).

List niniejszy został napisany przez St. Lema do Wybranego Grona Osób, będących jego Przyjaciółmi. Przedstawia on koleje losu podczas Wyprawy Automobilowej po Słońce Południa, a wyprodukowany został przy użyciu Najlepszych surowców Krajowych, i składa się z dwu części. Niniejsza, Pierwsza, jest skierowana do Wszystkich Drogich Przyjaciół, a to, by umożliwić Im duchowe obcowania ze St. Lemem jako Podróżnikem, a zarazem, aby Temu Ostatniemu zaoszczędzić Niewymownego Trudu pisania tego samego wiele razy pod rząd. Do każdej Części Pierwszej należy zindywidualizowana Część Druga. Rola odbiorcy oraz czynności, jakich powinien w trakcie lektury dokonać, przedstawione są w następującej po Objaśnieniu Instrukcji

Instrukcja.

List należy czytać zwyczajnie, z wyrazów w nawiasach pozostawiać tylko ten, który dotyczy Danego Drogiego odbiorcy. Resztę wyrazów należy skreślić.

Treść Właściwa.

Drogi (Andrzejku, Janku, Jurku, Leszku, Sławku)!!!

Z pomocą (Boga, Przypadku, Materializmu Dialektycznego) udało się mnie i mej małżonce przejechać 4 i pół tys. kilometrów autem, na trasie Kraków-Budapeszt-Belgrad-Zagrzeb-Rijeka-Split-Dubrownik-Ulcinj do granicy albańskiej i z powrotem przez Łublanę i grotę w Postojnej. Przez cały czas było zimno, bardzo zimno, chłodno, lub upalnie, ale tylko przed burzami. W poszukiwaniu słońca i Ciepła toczyliśmy się z szaloną szybkością na południe, przeżywając wiele smutnych i rozkosznych chwil. Jugosławia, jak się okazało, znajduje się obecnie pod okupacją niemiecką. Także Szwedzi, Anglicy i inni Francuzi, nie znający języka niemieckiego, porozumieć się z kelnerem, recepcjonistą hotelowym, pracownikiem stacji benzynowej, nie mogą, takowi bowiem władają wyłącznie niemieckim. W najmniejszej nawet miejscowości jugosłowiańskiej zawsze widzi się pomnik partyzanta lub bojownika ostatniej wojny oraz tablice pamiątkowe z wyliczeniem rozstrzelanych przez Niemców, niestety, napisy są tylko w językach miejscowych, a także nie jest podane dokładnie, pod jakim adresem pomnikowi partyzanci rzucają trzymane w ręku granaty, względnie do kogo strzelają ze swoich pepesz. Dzięki temu nic nie zakłóca pobytu turysty niemiecko-dewizowego. Wysiłki nasze, aby znaleźć miejsce, w którym otoczenie NIE rozmawia po niemiecku, żadnego rezultatu nie dały. W ogrodzie botanicznym w Trsteno, na Wielkiej Plaży o 9 km od granicy albańskiej, w pieczarach pod stalaktytami w Postojnej, w Lublanie, w ruinach twierdzy Frankopanów pod Szibenikiem, pod wodą adriatycką, jako też na pokładać szalup, statków i promów mowa niemiecka rozlega się dominując nad wszystkimi innymi. Czują się też Niemcy wszędzie jak u siebie w domu, rechocząc, wrzeszcząc, śpiewając, rycząc, fotografując, malutkie zaś, bose i biedne dziatki na samym południu, które stoją przy drodze, wołają do pieszego lub zmotoryzowanego turysty "Guten Tag" gdyż w malutkich ich umysłach utożsamił się Turysta z Niemcem. Oprócz mimowolnego poznawania, w trakcie 34-dniowej podróży, obyczajów i nawyków Narodu Niemieckiego, z rzadka stykaliśmy się też z ludźmi miejscowymi. Dalmacja jest piękniejsza krajobrazowo od wybrzeży włoskich, które znam, i lepiej też się tam jedzie, bo byliśmy poza sezonem, w czasie względnie małego ruchu, a także nowa magistrala brzeżna dla aut jest doskonale prowadzona i wszelkie uszkodzenia jej (za Dubrownikiem po wielkich deszczach obsunęła się znaczna część szosy, spadały też na nią głazy ze skał) są przez całe załogi robocze szybko naprawiane. Wszystkie urządzenia hotelowe i drogowe, ze stacjami benzynowymi, mają standard centralnej Europy, ale dość zjechać w bok, aby się okazało, że już inne panują zwyczaje, że już nie ma nigdzie oleju Shella i że nikt nam z ręki nie wyrywa kluczyka, aby otworzyc bak. Tempo wzrostu hoteli jest wprost przerażające - tam, gdzie 3 lata temu stały jeno urwiska a wiszary, szklą się aluminiowo-marmurowe pałace dla Dewizowców. Rodacy niestety nie mieszkają w nich, wskutek prohibitywnego działania systemu Cen, i jedynie słychać czasem, jak żują łopian i łopuch w przydrożnych rowach. Są też oni, niestety, równie zaaferowani, rozbiegani, spoceni i niedomyci, jak przeciętny rodak w kraju twardo-dewizowym. Nie jest prawdą, jakoby w maju panowała w Jugosławii pogoda, ani, jakoby można się było w Adriatyku kąpać z przyjemnością. Czyniłem to z obowiązku, dając przykład męstwa cywilnego Barbarze, a wieczorami łykając profilaktycznie aspirynę
Dodatkowo byłem dopingowany przez wspomnianych już Niemców, którzy, ze względu na charakter narodowy, właściwą im oszczędność oraz zamiłowanie do planowania i porządku, bez względu na pogodę, stan morza, opady, pioruny, etc., twardo siedzieli w wodzie, jedli rzeczy, od których skonałby każdy rekin, a także opalali się w lodowatej wichurze. Przynosili oni z sobą wszystko (nadymaki, leżaki, płaszcze kąpielowe, aby nie wydawać przy przebieraniu się na kabiny, środki żywnościowe, itp.), jak również z reguły nie dawali napiwków. Aby przeciwstawić się im w miarę możności, hojnie takowych udzielałem, Żona zaś moja uczyła małe dzieci przydrożne wymawiania słowiańskich wyrazów Dzień Dobry, zamiast Guten Tag.

Umęczyłem się setnie, ale w sumie było bardzo przyjemnie. Poziom cen przeraził nas po przekroczeniu granicy - za pierwszy nocleg trzeba było wybulić 10 Dollars - ale po 4 dniach okazało się, że post Ścisły, jaki sobie dla oszczędzania nałożyłem, jest zbędny, albowiem tameczny Zaiks z własnej inicjatywy wypłacił mi 2 razy więcej, niż dostać miałem. Odtąd już żyliśmy jaki ludzie, wszelako roztropnie nie marnowaliśmy grosza; np., drogi (* Osoba Zainteresowana zechce Sama wpisać tu Swe Imię), nie chodziliśmy w Dubrowniku do lokalu Labirynt, gdzie prezentowano strip-tease z b. wielkim biustem na czele, jak również w zagrzebskim hotelu Esplanade nie oglądaliśmy pewnej pani, której zad, importowany z Paryża, jak głosił program, można było ze wszystkich stron oglądać goło, a wreszcie nie uczęszczaliśmy do Kasyn gry w Ruletkę.

Stwierdziłem, że w Jugosławii można całkiem dobrze żyć, jeśli tylko ma się sporo grosza. Nowy mercedes 220 S kosztuje (anonsy) 100 000 Nowch Denarów, a 12,5 Denara to 1 Dollarr. 1 kg ziemniaków kosztuje 2,20, tyle samo co duża tabliczka dobrej czekolady lub pudełko sardynek. Lud jest wszędzie dobry, łagodny i prawdziwie życzliwy, tak że teraz z największym trudem i rozpaczą zmuszony jestem od początku przywykać do narodowego charakteru Polaków, zresztą obawiam się, że stanowimy straszny wyjątek z reguły, skoro sympatyczni i zacni okazali się też Węgrzy oraz Słowacy. Które to słowa nie są żadną agrawacją ni przesadą.

Do czasu inwazji turystycznej Jugosłowianie nie wiedzieli, co trzeba robić z zabytkami, więc w ogóle nic nie robili, wskutek czego się rozpadały, albo mieszkali w nich nędzarze. Obecnie zaczęli już coś robić, ale b. mało, i nadal cudowne stare mury, kościółki, katedry, ulegają rujnacji, aż serce boli. Co do krajobrazu, to widziałem małe kawałki na postojach, o reszcie zaś Barbara mi opowiadała, że też b. piękna i wprost nie do wysłowienia urokliwa, ale sam nie wiem, bo musiałem prowadzić, a drogi kręte. Jeździliśmy też statkiem i promami na wyspy, a na jednej małej znaleźliśmy rodzaj raju, w którym było nader mało Niemców, poza tym zaś było tam mnóstwo Kwiecia i Roślin, znanych skądinąd Barbarze. Przez cały czas podróży moje duchowe życie ograniczało się do obliczania zapasów benzyny, oleju, cen, pieniędzy wydanych oraz jeszcze posiadanych, a w chwilach wolnych, rzadkich, czytywałem miejscową prasę, skąd wiem o tym, że wybuchła Kinezka Bomba Termonuklearna, i poznałem też słowa takie jak pluskoviny, gremljaviny, kisze, które oznaczają burze i silne deszcze, gdyż studiowałem prognozy meteorologiczne. Gdy chorwacki miałem już prawie opanowany, przejechałem do Słowenii, gdzie wszystko nazywa się całkiem inaczej.

Kurioza. Byliśmy w grocie Postojnej, ale tego się opowiedzieć nie da, gdyż do niczego, prócz siebie, podobna nie jest. Trochę wspaniałe, trochę groźne i straszne, ponure, też wstrząsające - najbardziej, potworny natłok i niezliczony nadmiar form abstrakcyjnych, a czasem wręcz naturalistycznych z Przypadku, form, w które skamieniały róże naciekowe formacje. Gdybym był rzeźbiarzem, wpadłbym tam w rozpacz, bo tam jest wszystko, pod skałami, pod ziemią, co najpomysłowsi z plastyków zrobili i co zrobią do 5 000 roku. Byliśmy w muzeum wojny narodowej w Zagrzebiu, gdzie poznałem, o dziwo, nieznane mi formy tortur, jakim poddawali Niemcy miejscowych ludzi i gdzie widziałem na fotografiach, że na rajskich wyspach Dalmacji funkcjonowały wielkie obozy zagłady. Byliśmy i świętego Stefana, w starym cudownym klasztorze, który jest Hotelem Najwyższej Kategorii dla Snobów Potwornych, bo ten hotel zarazem się zwiedza, po 6 den. od osoby, i zwiedzający oglądają opalających się Niemców oraz ich odrażające samice, rozwalone na eks-klasztornych tarasikach. Byliśmy też w Budvie, w Sutomore, w Petrowac na more, w Żadarze, i w sumie 19 razy zmienialiśmy hotele, że wypadło przeciętnie niecałe 2 dni pobytu na 1 hotel. Było to raczej fatygujące. Mógłbym napisać podręcznik hotelarstwa, czego nie uczynię.

Widzieliśmy w morzu skaczącego Sobie delfina, takoż skały kolorów niezrównanych, różne Dna morskie i inne piękności .Też Pałac Dioklecjana, ale był gęsty deszcz, zamazywał kontury, miasto opustoszałe na wysepce Trogir, ale okropnie parasol zaciekał i poza tym trudno do góry na wieże pod strugi wody patrzeć, zaś Fiat nasz też zaciekał, więc zatykaliśmy mu dziurę szmatami i się te mokre suszyło w apartamentach naszych. Lecz poza tym sprawował się doskonale i uzyskałem 140 na trasie między Lubljaną i Zagrzebiem, a przeciętną 100. Barbara nabyła Znaczną ilość wymyślnych Koszyków, kręciliśmy też różne kolorowe filmy, które pewno, gdyby się udały, będzie można u nas Obejrzeć. Przez cały czas żywiłem nadzieję, że trafimy wreszcie do miejscowości, w której na pomniku, naturalistycznym jak wszystkie, będzie widać, w jaki sposób Niemca Lód uzbrojony Wyciąga z Mercedesa, aby zadość uczynić sprawiedliwości, lecz niestety miejsca tego nie znaleźliśmy. Też jedynym pod słowem miejscem, gdzie nie było ni jednego Germanina, było Muzeum wojny zagrzebskie. Czegoś tam nie chodzą.

POTRAWY. W Petrovacu była wspaniała Chałwa, która ciągnęła się Włóknisto, lecz nigdzie już więcej, jedliśmy tedy raki morskie, ryby, tzn. Barbara jadła, i nawet jakoby miała na ostrygi apetyt, lecz do ostryg doprowadzona, w ostatniej chwili wyrwała, się i zbiegła, nawet nie skosztowawszy. W Jugosławii jednym z produktów bardziej zdaje się ulubionych są Kożuchy na Mleku, bo podają je wszędzie do kawy w dużych ilościach, i w żadnym języku, nawet niemieckim, wytłumaczyć kelnerowi, że się kożucha nie lubi, nie podobna. W Esplanadzie zagrzebskiej atoli, gdzie było bardzo a bardzo drogo, zażądałem Sitka i samiśmy sobie mleko cedzili. Plaże wszędzie są żwirowo-kamieniste, tylko pod granicą Albańską jest 14 km piaszczystej cudownej, lecz żywią tam w sposób zupełnie bezwzględny, zapiekając zeszłoroczne resztki w papierze klozetowym, pod oficjalną nazwą Czewap Hadżijski, podają też Ścięgno Wapnem Trawione jako comber jagnięcia, Głowę lub ościstą D-ę ryby, oraz prażone żołędzie i słomę przerabiają z grubsza na kawę, zaś za herbatę mają pewną ciecz słomkowej barwy, smaku nieopisanego; wytrzymaliśmy jednak w wichurze lodowatej tamże trzy dni, bo było słonce i bardzo cudowna okolica, z babami w czarczafach na osiołkach, z wężami sobie chodzącymi drogą, z meczetami, z dziką krętą drogą, na której są tunele wybite w skałach tak wąskie, że, aby ciężarówkę przepuścić tyłem z tunelu w mrokach wycofywać bez satysfakcji musiałem. Wszędzie też znaki i ślady starych cywilizacji, baszty, twierdze, mury rozpadające się a w nich wręcz zwierzęco gnieżdżąca się biedota, jakiej u nas nie spotkasz, z tym potomstwem, co "Guten Tag" oraz "bombony, bombony" woła..

Przeżyliśmy wiele, a gdyśmy wracali, w Polsce południowej spadły wielkie śniegi, zaś już od granicy jugosłowiańsko-węgierskiej wiał lodowaty wicher, który zamienił Balaton w oszalałymi falami barwy kawy walące wściekłe morze, i który mnie usiłował z szosy wyrzucić; w Budapeszcie na szczęście w hotelach (28 maja!) palono dobrze w kaloryferach. Pogoda do końca pozostała nam wierną. Pod Sutomore w czasie burzy na trasie pod babą poniósł osiołek i tylko strasznym hamowaniem ocaliłem wszystkich nas z osłem włącznie. Część drogi powrotnej przebyliśmy na pokładzie statku wraz z autem, a to od Dubrownika do Rijeki, co cudnym być miało, lecz męczące było. Wśród 5 mercedesów na pokładzie z literą D jeden nasz Fiat stał tylko nie-niemiecki. Statek mały był, do aut przewozu się nie nadawał, trzeba było dla wyładowania część przybudówek demontować, przy czym zjeżdżając jeden z Niemców Auspuff sobie odłamał, co b. mnie dobrze zrobiło. Osobiście więcej uważałem i nie mi się nie odłamało. W środku nocy na statku zbudziłem się z głową wetkniętą w okrągły bulaj, czyli okno kabiny i widziałem toń czarną pod sobą, gwiazdy wyżej, a w środku samym biały jak duch pasażerski statek płynął oświetlony. Zabawek żadnych liczących się w Jugosławii niestety nie ma. Od liczenia pieniędzy, litrów benzyny, kilometrów, hoteli, dni, taka mnie tępota naszła, że myślałem, że już tak zostanie, ale teraz zaczynam znowu myśleć to i owo, więc jest jeszcze nadzieja.

Uwagi natury filozoficznej. Największą korzyść podróżowania tym widzę, że ogólne zaaferowanie benzynowo-dewizowo-trasowo-hotelowe udaremnia myślenie o bycie, o życiu, o przyrodzie, o tajemnicach duszy i ciała ludzkiego, i dokumentnie zaczopowany człowiek tylko tyle wie, że trzeba się smarować wonnym łojem przed opalaniem, ciśnienie wy gumach sprawdzać, gotówkę dobrze chować, jako też rozbierać się do granic ostatecznych. Myśli do głowy nie przychodzą, a to dla braku miejsca dla ontologicznych, więc gdy wszystko kręci się między cenami i ruinami oraz hotelami, człowiek zwyczajnieje i jakby normalnieje co nieco. A reszta już indywidualną będzie.

St.

Stanisław Lem, Sławomir Mrożek "Listy 1956-1978. Lem Mrożek", Wydawnictwo Literackie, Kraków 2011, s.715.

Anglia i Francja

Wrzesień 1920 roku, w trakcie podróży do Mentony

"Istnieje między nimi wielka różnica: Anglia, taka bogata, gdzie w zielonych chmielnikach wesołe kobiety i dzieci wyciągają ręce i przystają, aby patrzeć na przejeżdżający pociąg. stadko żółtych kur, pod wodzą czerwonego koguta, kroczy brzegiem  pola. A Francja: to stary człowiek w białej bluzie, który kosi pole niewyrośniętej koniczyny staroświeckim na wpół drewnianym sierpem. Czubki kwiatów są spalone; kopki koniczyny (czyż można je nazwać kopami?) wyglądają jak krople na wpół zetlałego tytoniu".

Katherine Mansfield "Dziennik", tłum. Teresa Tatarkiewiczowa, Czytelnik, Warszawa 1985, s. 185.




Edgar Allan Poe - "Annabel Lee"



Edgar Allan Poe - Annabel Lee

Stało się wiele lat temu, że była
W królestwie nadmorskiej mgły
Dziewczyna, którą, być może, poznacie
Pod imieniem Annabel Lee;
Tym jedynie żyjąca, by mnie kochać i być mi
Ukochaną po kres naszych dni.

Ja byłem dzieckiem i ona też dzieckiem
W królestwie nad morzem, co grzmi,
Lecz miłością kochaliśmy się większą niż miłość
Ja i moja Annabel Lee;
Że i serafowie niebiescy w połowie
Nie byli szczęśliwi jak my

I właśnie dlatego, wiele lat temu,
W królestwie nadmorskiej mgły
Z chmur wiatr po nocy tak chłodem przejął
Moją śliczną Annabel Lee
Że zjawili się jej urodzeni wysoko
Krewniacy i wzięli mi
Najdroższą, aby ją zamknąć w grobowcu
Nad morzem, które grzmi.

Anieli nam w niebie pozazdrościli,
Że nie są szczęśliwi jak my,
Tak! właśnie dlatego (wszyscy to wiedzą
W królestwie nadmorskiej mgły)
Z chmur wiatr wychynął, aby ostudzić
I zabić mi Annabel Lee.

Lecz nasza miłość przemogła miłość
Tych istot, starszych niż my,
Dużo mądrzejszych niż my,
I ani w niebie nad nami anieli,
Ani też diabły w podmorskiej topieli,
Nikt nigdy już duszy mej nie oddzieli
Od duszy Annabel Lee.

Co wzejdzie księżyc, to mnie się śni
O ślicznej Annabel Lee;
Z gwiazd w podobłoczu mi lśni blask oczu
Mojej ślicznej Annabel Lee;
Do boku jej leżę co noc przytulony,
Mojej miłej, najmilszej, mego życia, mej żony
W grobowcu, gdzie morze grzmi,
W jej grobie nad morzem, co grzmi. 

przełożył Robert Stiller


sobota, 25 sierpnia 2012

Człowiek, który był nosem

"Jego duży ostry nos był tak długi i ruchliwy, że w młodości Gogol potrafił (będąc czymś w rodzaju kontorsjonisty amatora) w niesamowity, makabryczny sposób dotknąć go koniuszkiem dolnej wargi; ów nos stanowił najwrażliwszą i najistotniejszą cząstkę jego powierzchowności. Był tak ostry i długi, że mógł "sam, bez pomocy palców wniknąć nawet do najmniejszej tabakierki, oczywiście jeśli odgłos zatrzaśnięcia nie odstraszył intruza" (z listów Gogola do pewnej młodej damy, stąd figlarność). Lejtmotyw nosa spotykamy w całej jego twórczości i trudno byłoby znaleźć innego pisarza, który z takim upodobaniem opisałby zapachy, kichanie i chrapanie. Ten czy ów bohater wkracza w fabułę, by tak rzec, wioząc swój nos na taczkach, albo wjeżdża w jej obręb jak cudzoziemiec w opowieści Slawkenbergiusza u Sterne'a. Mamy u Gogola orgię zażywania tabaki. Cziczikow w Martwych duszach zostaje przedstawiony z nazwiska przy akompaniamencie niebywałego grzmotu przypominającego dźwięk trąby, rozlegającego się, gdy bohater utworu używa chusteczki. Z nosów cieknie, za nosy się szarpie, postaci obchodzą się z nosami czule albo brutalnie; pewien pijak próbuje odpiłować nos drugiemu pijakowi; szaleniec odkrywa, że na księżycu mieszkają same Nosy.

Ta nieustanna świadomość obecności nosa doprowadziła w końcu do napisania opowiadania o tytule Nos właśnie, hymnu, zaprawdę hymnu, ku czci tego narządu. Freudysta mógłby zasugerować, że w wywróconym do góry nogami świecie Gogola również istoty ludzkie są odwrócone (w 1841 roku Gogol spokojnie oznajmił, że konsylium lekarzy w Paryżu odkryło pewien osobliwy fakt: jego żołądek znajduje się w pozycji odwrotnej niż zazwyczaj u ludzi), więc rolę nosa odgrywa inny organ i vice versa. To, czy "fantazje zrodziły nos, czy nos zrodził fantazje", jest nieistotne. Rozsądniej, jak sądzę, byłoby zapomnieć o nienormalnie długim nosie Gogola jako przyczynie jego przesadnego zainteresowania nosami i potraktować węchowe fascynacje pisarza, a nawet sam jego organ powonienia jako literacką sztuczkę bliską pieprznemu humorowi karnawałowemu w ogóle i rosyjskiemu humorowi związanemu z nosami w szczególności. [...] Każdy pisarz robiący aluzję  do, powiedzmy, muchy siadającej na czyimś nosie zdobywał w Rosji reputację humorysty. W juweniliach Gogol automatycznie stosował tę prostą metodę, ale w dziełach dojrzałych dodawał szczyptę swego osobliwego geniuszu. Trzeba podkreślić, że od samego początku nos jako taki był w jego poczuciu czymś śmiesznym (podobnie jak w poczuciu wszystkich Rosjan), bo nos to coś sterczącego, coś nie całkiem należącego do właściciela, a jednocześnie (tyle mogę przyznać freudystom) coś szczególnie i groteskowo męskiego. To niemal bolesne, jak Gogol, opisując ładną dziewczynę, rozwodzi się nad gładkością jej twarzy, przypominającej jajko.

Pozostaje faktem, że długi, wrażliwy nos Gogola odkrył w literaturze nowe zapachy (co prowadziło do nowego "dreszczu"). Jak powiada rosyjskie przysłowie: Ten widzi dalej, kto nos ma dłuższy; i Gogol rzeczywiście patrzył swymi nozdrzami. Organ, który w jego młodzieńczych utworach był jedynie karnawałowym typem, pozyczonym z owego tandeciarskiego sklepu z gotowymi strojami zwanego "folklorem", w szczytowym okresie jego geniuszu okazał się najważniejszym sprzymierzeńcem pisarza. Kiedy zniszczył on swój geniusz, próbując zostać kaznodzieją, utracił swój organ powonienia, tak jak utracił go major Kowalow (w opowiadaniu Nos)".

 Vladimir Nabokov "Nikołaj Gogol", przełożył i posłowiem opatrzył Leszek Engelking, Muza, Warszawa 2012, s. 9-11.

Szekspirowski niezbędnik do tworzenia obraźliwych słów


William Shakespeare, największy poeta świata, był także twórcą wielu nowych słów w języku angielskim, podobno około 10 tysięcy. Wśród nich było także sporo obraźliwych słów. Na FB znalazłem poniższy szekspirowski zestaw podręczny (niezbędnik) do ich tworzenia. Połącz ze sobą po jednym słowie z każdej kolumny i następnie poprzedź je słowem "Thou" i gotowe, np. Thou artless base-court apple-john.


10 rzeczy, które potrzebuję aby przeżyć




piątek, 24 sierpnia 2012

Żądam zbyt wiele

 21 czerwca 1919 

 "[...] Zegary wybiły dziesiątą. Z okna mojego pokoju niebo jest koloru bzu, a z okna łazienki wydaje się podobne do skórki brzoskwini. Dziewczęta się śmieją.
   Mam suchoty. Jest jeszcze woda w płucach (i ból), szczególnie z tej bardziej zaatakowanej strony. ale nie dbam o to. Nie pragnę niczego nieosiągalnego: tylko spokoju, samotności i tyle czasu, aby zdążyć napisać moje książki, pięknego otoczenia dla obserwacji i rozmyślania - niczego więcej. Chciałabym też mieć dziecko - małego chłopczyka: mais je demande trop! [ale żądam zbyt wiele]".

Katherine Mansfield "Dziennik", tłum. Teresa Tatarkiewiczowa, Czytelnik, Warszawa 1985, s.143. 

Amerykanin w Paryżu

Młody William Faulkner
Paryż, niedziela, 23 sierpnia 1925 roku

Droga Mamo,

   Jestem w trakcie pisania nowej powieści, wielkiej powieści. To coś zupełnie nowego. Przyszło mi do głowy dopiero przedwczoraj. Odłożyłem tę o moskitach i nie sądzę, żebym był na tyle dorosły, żeby ją tak napisać, jak powinna być napisana. Za mało wiem o ludziach. 
   Tutaj zimno, nikt w ogóle nie chodzi w strojach z Palm Beach. Ubrania nosi się wełniane, zwykle kamizelkę, a wieczorem płaszcz. I całkiem tu tanio. Mój pokój, duży, wychodzący na podwórze i niedaleko od Ogrodów Luksemburskich, kosztuje 11 franków dziennie, czekolada z rogalikiem na śniadanie 1,50, chleb i ser, które zjadam u siebie w pokoju albo w ogrodzie, dwa franki, tak że mam 6 albo 7 franków na dobry obiad i utrzymuję się za 20 franków dziennie. Jeden frank to 5 centów.
   Już od trzech dni pada, ale się tym nie przejmuję, dopóki mogę siedzieć w swoim pokoju i pisać. Myślę, że tę powieść skończę do listopada. Francuzi są zwariowani na punkcie dzieci. Dorośli z dziećmi na ulicy albo w ogrodzie to strasznie fajny widok. Mam nadzieję, że jutro odbiorę swoją walizkę z biura Ekspresu. Wysłałem ją do Paryża z Genewy przez cały czas od tamtej pory używam 2 wełnianych koszul, 2 par skarpet i 2 b.v.d. [krótkich kaleson firmy B.V.D.]. Pozdrowienia dla wszystkich. Zastanów się i napisz, czy jest coś, co chciałabyś, żebym Ci tutaj kupił.

Billy

William Faulkner, Listy, tłum. Ewa Życieńska, Czytelnik 1983, s. 18–19.

Źródło fragmentu: Płaszcz zabójcy

czwartek, 23 sierpnia 2012

Chandler o Chandlerze

Raymond Chandler w 1940

    Do Hamisha Hamiltona 1

10 listopada 1950 r.

...Urodziłem się w Chicago, w stanie Illinois. Było to tak dawno, że wolałbym nigdy i nikomu tej daty nie po­dawać. Moi rodzice pochodzili z rodziny kwakrów, sami jednak nie byli nigdy kwakrami praktykującymi.       Matka urodziła się w Waterford, w Irlandii2. Mieściła się tam słynna szkoła kwakrów i być może istnieje nadal. Ojciec pochodził z rodziny farmerów z Pensylwanii. Prawdo­podobnie jego przodkowie należeli do grupy pierwszych osiedleńców, co przybyli na te tereny z Williamem Pen-nem. Kiedy miałem siedem lat, chorowałem na szkar­latynę w hotelu, co podobno jest wyczynem niezwy­kłym. Z tego okresu pamiętam przede wszystkim lody i przyjemność, jaką było zdrapywanie skóry łuszczącej się podczas rekonwalescencji.

1 Dyrektor wydawnictwa „Hamish Hamilton Ltd”, wydawca książek Chandlera w Londynie.

2 Matka Chandlera, Florence Thornton, pojechała do Stanów Zjednoczonych w odwiedziny do swojej siostry Gra­ce, która po wyjściu za mąż mieszkała w Omaha, w stanie Nebraska. Tam właśnie poznała swojego przyszłego męża, Maurice’a  Chandlera.
       
    Do Charlesa W. Mortona 1

20 listopada 1944 r.

...Mój wuj, lokalny działacz polityczny, mieszkał w Omaha. Byłem u niego kilka razy. We wczesnym dzie­ciństwie wysłano mnie na lato do Plattsmouth, w stanie Nebraska. Utkwiły mi w pamięci dęby, wysokie drewniane chodniki, brudne jezdnie, panujący skwar, świe­tliki, patyczki i mnóstwo dziwnych owadów, pamiętam jesienią zbiór dzikich winogron na wino, pamiętam martwe sztuki bydła, a czasem też trupa ludzkiego nie­sionego prądem błotnistej rzeki, pamiętam stojący za domem uroczy szalecik z trzema otworami. Pamiętam również fotele na biegunach stojące rzędem na chodniku przed hotelem i wszystko dookoła zaplute tytoniem do żucia. I pamiętam też próbną jazdę wagonu pocztowego z urządzeniem, które pozwalało zabierać przesyłki bez zatrzymywania się. To urządzenie wynalazł mój wuj, ale potem ktoś wynalazł lepsze i wuj nie zarobił ani centa. Potem wyjechałem do Anglii i przez szereg lat kar­miono mnie wyłącznie łaciną i greką, tak jak i Ciebie... Nie sądzę, żeby wykształcenie wyrządziło mi poważniej­szą szkodę.

1 Jeden z redaktorów miesięcznika „The Atlantic Monthly”.

Z wywiadu udzielonego Irvingowi Wallace’owi1

24 sierpnia 1945 r.

...Mój ojciec był inżynierem, skończył inżynierię lą­dową w Penn. Rodzice rozwiedli się, kiedy miałem sie­dem lat... Nigdy już ojca nie widziałem.

1 Pisarz i dziennikarz.            

Do Leroya A. Wrighta 1

31 marca 1957 r.

...Wkrótce potem moja matka wróciła do Anglii, za­mieszkała u swojej matki i prowadziła jej dom2. Oczy­wiście, zabrała mnie ze sobą. 


1 Radca prawny Chandlera, wspólnik kancelarii Glenn i Wright w San Diego (Kalifornia).

2 Babka Chandlera mieszkała w Londynie, w dzielnicy Norwood, wraz ze swoją córką Ethel.

Do Charlesa W. Mortona

1 stycznia 1945 r.

...Mam bardzo wielu kuzynów Irlandczyków, biednych i bogatych, wszyscy są protestantami, niektórzy są zwo­lennikami ruchu Sinn Fein, inni stoją niezłomnie po stronie Wielkiej Brytanii. Głową rodu jest (jeżeli jeszcze żyje) zamożny prawnik 1, który nie znosił prawa, ale czuł się w obowiązku przejąć i prowadzić kancelarię swego ojca. Wuj miał gospodynię, która pochodziła z rodziny ziemiańskiej i uważała, że nie jest on wła­ściwie gentlemanem, był bowiem radcą prawnym. Ma­wiała: „Są tylko cztery zawody godne gentlemana: wojsko, marynarka wojenna, kościół i adwokatura”. Adwokat mógł być gentlemanem, radca prawny — nie...

Zdumiewający ludzie ci Anglo-Irlandczycy. Nigdy nie utrzymywali stosunków towarzyskich z katolika­mi... Wpojono mi straszliwą pogardę dla katolików i do dziś jeszcze mam z tym kłopoty... Gospodyni-snobka nie tolerowałaby w domu służących katoliczek, chociaż przypuszczalnie byłyby one dużo lepsze od garkotłuków, które trzymała.

1 Ernest Thornton.

Do Hamisha Hamiltona

15 lipca 1954 r.

...Jakże dziwne mieliśmy poczucie wartości. Co za banda snobów! Moja niemądra i zarozumiała babka mówiła o jednej z najmilszych rodzin, jakie znaliśmy, że to „bardzo poczciwi ludzie”, bo było tam dwóch sy­nów, pięć złotowłosych córek bez posagu i nie było słu­żącej. Przeto spotykały ich stale haniebne upokorzenia, musieli bowiem sami otwierać własne drzwi fron­towe.

Do Hamisha Hamiltona

11 grudnia 1950 r.

...Pisałem też dość dużo wierszy do „The Westminster Gazette”, które przeważnie wydają mi się teraz okropne, chociaż nie wszystkie. Pisywałem również wie­le szkiców, głównie satyrycznych — w stylu podobne były do szkiców Sakiego, ale nieporównanie gorsze. Prawdę mówiąc rzadko widywałem Spendera. Wysyła­łem tekst i albo mi go odsyłano, albo dostawałem ko­rektę. Nigdy jej nie robiłem, po prostu uznawałem to za swego rodzaju formę przyjęcia tekstu do druku. W określonym dniu tygodnia stawiałem się regularnie przy okienku kasy, odbierałem pieniądze w złocie i sreb­rze, nalepiałem znaczek za pensa w grubej księdze i pod­pisywałem się na nim w charakterze pokwitowania. Jakże dziwne się to wszystko dzisiaj wydaje!

Opowiadałem Ci chyba o tym, jak napisałem do sir George’a Newnesa i zaproponowałem, że kupię udział w jego podłym, acz popularnym tygodniku „Tit-Bits”. Przyjęła mnie grzecznie jego sekretarka, zapewne wy­chowanka ekskluzywnej szkoły prywatnej. Powiedzia­ła, że bardzo żałuje, ale wydawnictwo nie odczuwa bra­ku kapitałów, dodała jednak, że niewątpliwą zaletą mo­jej propozycji jest jej niezwykłość. W podobny sposób nawiązałem kontakt z „The Academy”... (Cowper) wprawdzie nie zechciał sprzedać mi udziału w piśmie, ale wskazał natomiast wielki regał z książkami stojący w jego gabinecie i mówiąc, że są to egzemplarze recenzyjne, zaproponował, żebym wziął kilka do domu i na­pisał recenzje. Dziwię się, że nie kazał mnie zrzucić z mrocznych schodów. Może po prostu nie było w biu­rze nikogo, kto mógł to zrobić, cały bowiem jego zespół redakcyjny składał się chyba tylko z jednej łagodnej pani w średnim wieku i nieśmiałego człowieczka nazwis­kiem Vizetelly, który był, jak mi się zdaje, bratem innego, bardziej znanego Vizetelly’ego — tego, co wydał w Nowym Jorku angielski przekład „Pani Bovary” i miał potem sporo przykrości, bo oskarżono go o roz­powszechnianie pornografii.

Poznałem w tej redakcji również wysokiego, broda­tego mężczyznę ze smutnymi oczami, Richarda Middletona, o którym może słyszałeś. Wkrótce potem popełnił w Antwerpii samobójstwo, jak sądzę, z rozpaczy. Wy­padek ten wywarł na mnie przygnębiające wrażenie, ponieważ Middleton obdarzony był wielkim talentem, któremu nie miałem nadziei nigdy dorównać, skoro zaś tak mu się nie powiodło, doszedłem do wniosku, że ja w ogóle nie mam żadnych szans. Oczywiście wówczas, tak jak i dzisiaj, byli znani i dobrzy pisarze, pisywali również inteligentni młodzi ludzie, którzy zarabiali na życie współpracując z licznymi tygodnikami literacki­mi i działami kulturalnymi dzienników. Ale większość miała inne jeszcze dochody albo pracę, przede wszyst­kim w Administracji Państwowej. Ja z całą pewnością nie należałem do tej grupy inteligentnych młodych ludzi. Wcale też nie byłem szczęśliwym młodym czło­wiekiem. Miałem bardzo mało pieniędzy, chociaż nie brakowało ich w mojej rodzinie. Wychowywałem się w Anglii, i wszyscy moi kuzyni byli Anglikami miesz­kającymi w Anglii albo w koloniach angielskich. Ja nie czułem się Anglikiem, nie czułem się też Amerykani­nem. Ale oburzało mnie wynikające ze snobizmu i igno­rancji krytykowanie Amerykanów, tak powszechne w tamtych czasach.

Podczas pobytu w Paryżu spotkałem wielu Amery­kanów, w większości byli pełni wigoru i radości życia, potrafili bawić się doskonale w okolicznościach, w któ­rych przeciętny Anglik byłby zgorszony lub nudziłby się śmiertelnie. Ale mnie nic z nimi nie łączyło. Nawet nie mówiłem ich językiem. Właściwie to nie miałem ojczyzny... Może powinienem był mieszkać w Paryżu, chociaż nigdy nie lubiłem specjalnie Francuzów.
Ale niekonieczne trzeba lubić Francuzów, żeby czuć się dobrze w Paryżu. Zresztą kilku można przecież polu­bić. Z drugiej strony bardzo lubiłem Niemców, to zna­czy- tych z południa. Ale nie mogłem zamieszkać w Niemczech, skoro było publiczną i powszechnie dys­kutowaną tajemnicą, że lada dzień będziemy z Niem­cami prowadzili wojnę...