poniedziałek, 23 lipca 2012

Vładimir Nabokov o książce pod tytułem „Lolita”

"Wykładowcy literatury chętnie wymyślają takie na przykład problemy: „Jaki cel przyświecał autorowi?” albo jeszcze gorzej: „Co ten facet usiłuje powiedzieć?” Otóż należę do kategorii autorów, którzy rozpoczynają pracę nad książką wyłącznie po to, żeby wreszcie mieć tę książkę z głowy, a proszeni o opisanie jej źródeł i rozwoju sięgać muszą po takie starożytne określenia, jak Interakcja Inspiracji z Kombinacją - co brzmi, przyznaję, jakby magik dla objaśnienia jednej sztuczki wykonywał inną. [...]

Książka rozwijała się wolno, z wieloma przerwami i odskokami. Wymyślenie Rosji i Europy Zachodniej zajęło mi około czterdziestu lat, teraz zaś musiałem wymyślić Amerykę. Zdobycie lokalnych ingrediencji, które pozwoliłyby mi wstrzyknąć choć odrobinę przeciętnej „rzeczywistości” (wyraz ten jako jeden z nielicznych nic nie znaczy bez cudzysłowu) w zacier osobistej fantazji, okazało się znacznie trudniejsze w wieku lat pięćdziesięciu niż było w Europie za młodu, kiedy chłonność i pamięć osiągały szczyty automatyzmu. Wchodziły mi w paradę inne książki. Parę razy byłem o krok od tego, żeby spalić niedokończony brulion, i nawet doniosłem swoją Juanitę Dark aż do miejsca, gdzie na niewinny trawnik padał cień pochyłego piecyka, powstrzymała mnie jednak myśl, że widmo zniszczonej powieści straszyć będzie w moim archiwum, póki nie umrę. [...]

Z początku idąc za radą starego przezornego przyjaciela potulnie zastrzegłem się, że książka ma zostać wydana anonimowo. Wątpię, czy kiedykolwiek pożałuję, iż wkrótce potem uzmysłowiłem sobie, jak bardzo prawdopodobne jest, że przywdziana maska stanie się zdrajczynią mej sprawy, i postanowiłem podpisać się pod „Lolitą”. Czterej amerykańscy wydawcy, W, X, Y i Z, którym kolejno zaproponowano maszynopis, dali go do przejrzenia recenzentom i doznali jeszcze większego wstrząsu niż to przewidywał mój stary przezorny przyjaciel F.P. [...]

Pewne techniki użyte w początkowych partiach „Lolity” (na przykład dziennik Humberta) nasunęły niektórym z moich pierwszych czytelników błędne przekonanie, iż będzie to książka sprośna. Czytelnicy ci spodziewali się narastającej sekwencji scen erotycznych; gdy ta się urwała, oni także przerwali lekturę, znudzeni i zawiedzeni. Podejrzewam, że między innymi właśnie dlatego nie wszyscy czterej wydawcy doczytali maszynopis do końca. To, czy uznali go za pornografię, nie interesowało mnie. Powodem odrzucenia książki nie było moje ujęcie tematu, lecz sam temat, co najmniej bowiem trzy tematy stanowią dla większości amerykańskich wydawców absolutne tabu. Dwa pozostałe to małżeństwo, w którym dochodzi do pomieszania rasy białej z czarną, uwieńczone zupełnym i triumfalnym sukcesem, owocujące tłumem dzieci i wnuków; oraz zupełny ateista, który wiedzie żywot szczęśliwy i pożyteczny, a umiera we śnie, mając sto sześć lat.

Zdarzały się bardzo zabawne reakcje: pewien recenzent zasugerował, że jego firma ewentualnie wzięłaby pod rozwagę możliwość publikacji, gdybym przerobił moją Lolitę na dwunastoletniego chłopca, którego farmer Humbert posiadłby w stodole, w nędznej i jałowej scenerii, a całość opowiedziana byłaby w krótkich, mocnych, „realistycznych” zdaniach („To wariat. Wszyscy chyba jesteśmy wariaci. Bóg to też chyba wariat”. Itd.). Choć powinno być już powszechnie wiadome, że nie cierpię symboli i alegorii (trochę z powodu mojej zadawnionej waśni z freudowskim czarownictwem, trochę zaś dlatego, że mam wstręt do uogólnień, jakie wymyślają mitomani literaccy i socjologowie), skądinąd inteligentny recenzent przejrzawszy część pierwszą podsumował „Lolitę” jako „Uwiedzenie młodej Ameryki przez starą Europę”, podczas gdy inny przeglądacz dostrzegł w niej „Uwiedzenie starej Europy przez młodą Amerykę”. Wydawca X, którego doradców tak znudził Humbert, że dobrnęli tylko do strony sto osiemdziesiątej ósmej, wykazał dość naiwności, aby mi napisać, że część druga jest za długa. Natomiast wydawca Y z żalem stwierdził, iż w mojej książce nie ma ani jednego dobrego człowieka. Wydawca Z. przewidywał, że gdyby opublikował „Lolitę”, obaj trafilibyśmy do więzienia.


Od żadnego pisarza w wolnym kraju nie można wymagać, żeby zawracał sobie głowę tym, gdzie dokładnie leży granica między postrzeganiem zmysłowym a zmysłowością; jest to groteskowy postulat; mogę jedynie podziwiać, lecz nie naśladować precyzję osądu tych fachowców, którzy zamieszczają w czasopismach zdjęcia nadobnych młodych ssaków, tak upozowanych, że dekolt jest akurat dość głęboki i w sam raz dość płytki, aby na jego widok zachichotał dawny mistrz, a poczmistrz nie zmarszczył brwi. Mniemam, że pewnych czytelników mile łaskocze prezentacja iście ściennego słownictwa w owych beznadziejnie banalnych i grubaśnych powieścidłach, które kciukami wystukują na maszynach zdenerwowani przeciętniacy, a sprzedajny recenzent opatruje takimi epitetami, jak „mocna rzecz” i „naga prawda”. Pewne łagodne duszyczki uznać mogą „Lolitę” za książkę pozbawioną znaczenia, ponieważ nie płynie z niej żadna nauka. Nie jestem czytelnikiem ani autorem prozy dydaktycznej, a za „Lolitą”, wbrew twierdzeniu Johna Raya, nie wlecze się żaden morał. Utwór prozatorski istnieje dla mnie tylko o tyle, o ile daje mi coś, co bez ogródek nazwę rozkoszą estetyczną, czyli poczucie, że zdołałem jakoś, którędyś nawiązać łączność z odmiennymi stanami bytu, w których sztuka (ciekawość, czułość, dobroć, ekstaza) stanowi normę. Niewiele jest takich książek. Cała reszta to albo aktualna tandeta, albo tak zwana przez niektórych Literatura Idei, czyli w wielu wypadkach aktualna tandeta podana w formie ogromnych klocków z gipsu, pieczołowicie przekazywanych ze stulecia w stulecie, póki ktoś nie przyjdzie z młotkiem i nie trzaśnie porządnie w Balzaca, w Gorkiego, w Manna. Jeszcze inni czytelnicy twierdzą, że „Lolita” jest antyamerykańska. Oskarżenie to boli mnie dużo bardziej niż idiotyczny zarzut niemoralności. [...]

Bojąc się, żeby tej krótkiej wypowiedzi nie uznano za wentyl dla zapiekłych uraz, spieszę dodać, że choć sporo niewiniątek przeczytało maszynopis „Lolity” lub wydanie Olympia Press, zastanawiając się: „Czemu on to musiał napisać?”, albo: „Za jakie grzechy mam czytać o wariatach?”, wiele osób mądrych, wrażliwych i pryncypialnych zrozumiało moją książkę dużo lepiej niż ja sam potrafię tu objaśnić jej mechanizm.

Każdy poważny pisarz, śmiem twierdzić, czuje nieustanną kojącą obecność którejś ze swych opublikowanych książek. Świeci ona gdzieś w suterenie równym płomykiem i wystarczy, że autor dotknie swego prywatnego termostatu, a już następuje cicha eksplozyjka znajomego ciepła. Tę obecność, ten blask bijący z łatwo dostępnej dali odczuwa się jako coś bardzo przyjaznego, a im dokładniej książka wpasowała się w przewidziany dla niej kontur i kolor, tym obfitszym i gładszym pała blaskiem. Istnieją w niej jednak punkty, boczne drogi, ulubione kotlinki, chętniej wspominane i napawające autora tkliwszą radością niż pozostałe partie utworu. Nie czytałem „Lolity”, odkąd wiosną 1955 roku zrobiłem korektę, lecz w rozkoszny sposób odczuwam jej stałą obecność: unosi się w domu cicho jak letni dzień, o którym wiemy, że za warstwą mgły jest słoneczny.

Ilekroć w ten sposób myślę o „Lolicie”, wybieram pewne obrazy, żeby nimi szczególnie się ponapawać: pana Taksowicza, listę obecności ze szkoły w Ramsdale, Charlottę, gdy mówi „wodoszczelny”, Lolitę, gdy podchodzi w zwolnionym tempie do prezentów Humberta, obrazy, które zdobią stylizowane poddasze Gastona Godina, fryzjera z Kasbeam (który kosztował mnie miesiąc pracy), Lolitę, kiedy gra w tenisa, szpital w Elphinstone, bladą, ciężarną, ukochaną, nieodwołalnie zaprzepaszczoną Dolly Schiller, gdy umiera w Gray Star, Szarej Gwieździe (w stolicy książki), miejskie odgłosy, niby dźwięki dzwonków pnące się z doliny górską ścieżką (na której schwytałem pierwszy znany okaz Lycaeides sublivens Nabokov). Są to nerwy powieści. Są to tajne punkty, podświadome współrzędne, wedle których utkano fabułę - choć doskonale zdaję sobie sprawę, że sceny te (oraz wiele innych) pospiesznie przeleci, przeoczy albo w ogóle do nich nie dotrze czytelnik, zaczynający lekturę w przeświadczeniu, iż jest to coś w rodzaju „Pamiętnika kurtyzany” czy „Les Amours de Milord Grosvit”. Owszem, zdarzają się w mojej powieści rozmaite aluzje do fizjologicznych popędów zboczeńca. Ale nie jesteśmy przecież dziećmi, niepiśmiennymi młodocianymi przestępcami ani chłopcami z angielskich szkół publicznych, którzy po całej nocy homoseksualnych hulanek muszą znosić ten paradoks, że każe im się czytać Starożytnych w wersji ocenzurowanej.

Jest to czysta dziecinada, jeśli czytelnik zgłębia utwór literacki, żeby zasięgnąć informacji o jakimś kraju, warstwie społecznej lub o samym autorze. A jednak ktoś z grona moich bardzo nielicznych bliskich przyjaciół po przeczytaniu „Lolity” szczerze się zatroskał, że przyszło mi (właśnie mnie!) żyć „wśród tak przygnębiających typów” - choć jedyną niewygodą, jakiej rzeczywiście zaznałem, było to, że żyłem w swojej pracowni, w otoczeniu poniechanych kończyn i niedokończonych torsów.

Kiedy książka ta ukazała się w Paryżu nakładem „Olympia Press”, pewien krytyk amerykański zasugerował, iż „Lolita” opowiada o miłości, która związała mnie z powieścią romantyczną. Gdyby na miejsce „powieści romantycznej” wstawić „język angielski”, ta elegancka formułka stałaby się bliższa prawdy. Tu jednak czuję, że głos wznosi mi się do nazbyt piskliwych rejestrów. Żaden mój amerykański znajomy nie czytał moich rosyjskich książek, toteż każda ocena oparta na tym, co napisałem po angielsku, z konieczności jest wypaczona. Moją prywatną tragedią, która nikogo nie może i wręcz nawet nie powinna obchodzić, jest to, że musiałem porzucić swój naturalny idiom, swobodną, bogatą i bezgranicznie posłuszną ruszczyznę dla drugorzędnej angielszczyzny, pozbawionej całej aparatury - konfundującego lustra, czarnej aksamitnej kotary w tle, domniemanych asocjacji i tradycji - jaką rodowity iluzjonista we fraku o rozwianych połach umie wprząc w służbę swej magii, aby własnym przemysłem wznieść się ponad zastane dziedzictwo".

12 listopada 1956

Vladimir Nabokov Vładimir Nabokov o książce pod tytułem „Lolita” [w]: tegoż "Lolita", tłum. Michał Kłobukowski, Muza, Warszawa 2009,s.405-414.

4 komentarze:

  1. Hej!
    Z góry bardzo przepraszam za ten SPAM!
    Niedawno powstał nowy blog. Biblioteka- rejestr blogów z opowiadaniami i recenzjami książek. Jeśli byłbyś/ byłabyś zainteresowana umieszczeniem Twojego bloga na naszej liście opowiadań/recenzji. Zapraszamy: http://internetowa-biblioteka.blogspot.com/ , do zakładki ogłoszenia. Do niczego nie zmuszamy, ale nie ukrywamy, że będzie nam miło gdy wyślesz do nas zgłoszenie swojego bloga.
    Blog też pomaga początkującym pisarzom!

    Pozdrawiamy, załoga biblioteki ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. "Lolita" to jedna z mych ukochanych książek...Zawsze denerwowały mnie wszystkie te recenzje, które doszukiwały się w niej tylko sensacji lub wątków erotycznych...Dla mnie kluczem jest styl autora i niepowtarzalna zmysłowość doznań przy jej czytaniu...Nabokov dał w niej popis swej erudycji oraz głęboką znajomość psychologii człowieka...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zgadzam się z każdym słowem Twego komentarza, bardzo mi miło czytać takie słowa. Raczej spotykałem się z niezrozumieniem i negatywnymi komentarzami, także dotyczącymi tego, że zajmuję się, że interesują mnie, takie obrzydliwe rzeczy. Dzisiejsza notka jest także po to, aby może więcej osób zrozumiało czym jest ta książka.

      Usuń
  3. Uwielbiam "Lolitę". Ja jej nie czytam, ja się nią delektuję.

    OdpowiedzUsuń