sobota, 26 maja 2012

Literatura jest snem - Jerzy Pilch

"Nie pamiętam, bo niepamięć jest zasadą snu. Nie pamiętam, bo niepamięć jest zasadą literatury. Nie pamiętam, bo literatura to jest zbiór zapisanych snów, biblioteka to jest wielki sennik, największa powieść realistyczna to jest także ściśle zapisany i bardzo wyrazisty sen. „Co jest nie wymówione (nie zapisane) zmierza do nieistnienia”. Ale co jest przeczytane, także tam zmierza, bo i pisanie, i czytanie wiele ze snu, wiele z zapomnienia i wiele z niepamięci w sobie mają. Kiedy Patrick Suskind w swym sprytnym tekście o całkowitej utracie pamięci literackiej Amnezja in litteris  opisuje, jak to sięga na chybił trafił po książkę (po którą już sięgał, ale nie pamięta), jak to zaczyna ją czytać (czytał ją już, ale nie pamięta), jak to ogarnia go absolutny zachwyt (był już w tym zachwycie, ale zapomniał), to nie o czym innym, ale o pogrążaniu się w lekturze – śnie pisze. „Trzymam w ręku znakomitą książkę, każde zdanie to czysty zysk, czytając docieram do fotela, czytając siadam, czytając zapominam, dlaczego w ogóle czytam, koncentruję się bez reszty na pochłanianiu całkiem nowych dla mnie smakowitości, które przynosi każda kolejna stronica”. 

Okazuje się, rzecz jasna (narracyjna niespodzianka jest tu kiepska, łatwo ją przewidzieć), że te całkiem nowe smakowitości nie są całkiem nowe, zostały po prostu całkiem zapomniane. Ale teraz można sobie to – bez zbytecznego dramatyzowania i bez zbytecznego ekscytowania się własną, w znacznym stopniu zresztą wykreowaną, sklerozą literacką – teraz można sobie to przypomnieć. Po to jest biblioteka, po to ma się książki w domu, by móc w każdej chwili odnowić zapomniany sen. Zapewne Suskind ma świętą rację, kiedy pisze na przykład o stojących w jego bibliotece trzech biografiach Aleksandra Wielkiego.

„Wszystkie kiedyś przeczytałem. Co wiem o Aleksandrze Wielkim? Nic. U końca następnego rzędu stoją jedno przy drugim tomiszcza o wojnie trzydziestoletniej, w tym pięćset stron Veroniki Wedgwood i tysiąc stron Wallensteina Golo Manna. Wszystko to dzielnie przeczytałem. Co wiem o wojnie trzydziestoletniej? Nic. Półka pod spodem zapchana jest książkami o Ludwiku II Bawarskim i jego czasach. Wszystko to nie tylko czytałem, ale studiowałem, przez rok z okładem, a na- stępnie napisałem trzy scenariusze na ten temat, byłem niemal swego rodzaju ekspertem od Ludwika II. Co wiem dziś o Ludwiku II i jego czasach? Nic. Absolutnie nic. Dobra, myślę sobie, w przypadku Ludwika II można tę amnezję jeszcze przeboleć. Ale co z książkami, które stoją tam, przy biurku, w szlachetniejszym dziale literackim? Co pozostało mi w pamięci z piętnastotomowego kompletu Anderscha? Nic. Co z Bolla, Walsera i Koeppena? Nic. Z dziesięciu tomów Handkego? Mniej niż nic. Co pamiętam jeszcze z Tristrama Shandy, Wyznań Rousseau, Spaceru Seumego? Nic, nic, nic. Ale zaraz! Komedie Szekspira! Dopiero zeszłego roku w całości przeczytane. Coś chyba musiało z tego zostać, jakieś niejasne wrażenie, jakiś tytuł, choćby jeden tytuł choć jednej komedii Szekspira! Nic. Ale, na miłość boską, przy- najmniej Goethe, o, tu na przykład, ten biały tomik: Powinowactwa z wyboru, czytałem to co najmniej trzy razy – i co z tego? Wszystko jakby kto wymazał. To jak, nie ma już na świecie żadnej książki, którą bym zapamiętał? Te dwa czerwone tomy, grube, z czerwonymi wstążeczkami do zakładania – muszę je przecież znać, wydają się znajome jak stare swojskie sprzęty, czytałem je, przeżywałem, całymi tygodniami, wcale nie tak dawno temu – co to takiego, jak to się nazywa? Biesy. Aha. Interesujące. A autor? F. M. Dostojewski. Hm. Taak. Wydaje mi się, że coś sobie niejasno przypominam: rzecz dzieje się chyba w XIX wieku, a w drugim tomie ktoś zabija się strzałem z pistoletu. Więcej nie umiałbym powiedzieć”.

Jli pamiętam trochę więcej z Biesów, to niewiele wcej. Z Braci Karamazow pamiętam bardzo wiele, wiem mianowicie, kto zabił, czyli nic nie pamiętam. Czarodziejską górę czytam co dwa, co trzy lata znam mniej więcej nazwiska bohaterów. Z prozy Faulknera, Płatonowa, Babla, Schulza, Melville'a, Karki, Kundery, Musila, Brocha, Iwaszkiewicza nie pamiętam nic. Wszystkich tych pisarzy bardzo pilnie i nieraz po wielokroć przeczytałem i pamiętam bardzo mało.  Ale,  praw powiedziawszy,  gdybym  ich  dobrze  pamiętał,  byłbym  uboższy,  byłbym nieszczęśliwy, byłbym bliższy końca, byłbym już martwy w jakie mej duchowej części. No bo przecież gdybym ja miał rzetelną pewność, że dobrze znam i pamiętam dajmy na to Doktora Faustusa Tomasza Manna, to miałbym też dotkliwe poczucie śmierci tej książki, pewność, że nigdy już nie będę jej czytał, kto wie, może nawet usunąłbym ten tom z biblioteki, no bo po co trzymać coś, co się zna na wylot i do czego nigdy się  nie wróci? W swych raz jeszcze  podkreślam   nieco  fałszywie  wykreowanych  wątpliwościach  Suskind  idzie  fundamentalnie dalej: „Więc po co czytać, po co raz jeszcze czytać na przykład książ, skoro wiem, że wkrótce nie pozostanie mi po niej nawet cień wspomnienia? Po co w ogóle jeszcze coś robić, skoro wszystko obraca się wniwecz? Po co żyć, skoro i tak trzeba umrz?

Możliwość dopisania dalszego ciągu tej refleksji jest w swej komiczności dość trywialna. Po co kochać, jak już się kochało? Po co jeść, jak już się jadło? Po co jechać do Wisły, jak już się tam było? Po co iść do kina, jak już się było w kinie? Z takiego mianowicie powodu, że życie jest jednorazowe i w swej jednorazowości produkuje silny, mityczny i nieubłagany głód powtarzalności. Książek nie czyta się po to, aby je pamiętać. Książki czyta się po to, aby je zapominać, zapomina się je zaś po to, by móc znów je czytać. Biblioteka jest zbiorem snów zapomnianych, ale utrwalonych, jest szansą nieustannego powrotu, a każdy powrót może tu na powrót stać się pierwszym przyjściem. Całkiem zwyczajnie mówiąc poza tym, cała ta amnezja in litteris jest dosyć cudzysłowowym zjawiskiem, to czego się nie pamięta powierzchownie, pamięta się głębinowo. Z najbardziej nawet zapomnianych tekstów odkładają się w labiryntach podświadomości fragmenty obrazów, tonacji, fabuł. ,,Jak można zapomnieć? A jednak można zapomnieć / Zostają (wszakże) szczegóły, logika popiołu”. W czytaniu zapominanie jest równie ważne jak pamięć, powtórna, kolejna lektura to nie jest żadne proste „przeżyjmy to jeszcze raz”, to ponowne uruchomienie snu, a sen choć już kiedyś śniony, zawsze jest nieprzewidywalny. Po co zasypiać, jak człowiek i tak się obudzi, i po co się budzić, jak człowiek i tak uśnie?

Obraz literatury jako snu, biblioteki sennika, zbioru zapisanych snów ma starą, ogromną i wieloraką tradycję, całkiem nie onirycznym przypadkiem tysiące książek ma na początku scenę przebudzenia albo scenę zasypiania. Bohater Prousta kładzie się sp wcześnie, Gregor Samsa po przebudzeniu stwierdza, co stwierdza, Ilja Iljicz Obłomow leży rankiem w łóżku. Literatura jest wiekuistym wychodzeniem ze snu i wchodzeniem w sen. Człowiek piszący jest zawsze na krawędzi, zawsze u progu tych światów, nawet w głębi pisania jest się zawsze u brzegu pisania".

Fragment pochodzi z: Jerzy Pilch "Porywająca suchotnica" w: "Bezpowrotnie utracona leworęczność", Wydawnictwo Literackie.

3 komentarze:

  1. chwilami Pilch wydaje mi się mądrzejszy w wywiadach niż w tekstach literackich. ciągle mam wrażenie, że jest bardzo nierówny. to znaczy rewelacyjne fragmenty przeplatają się ze słabymi. to opinia dyletantki oczywiście, ale czasem mnie tymi skokami w dół i w górę zaskakuje. jego prozę porównałabym do zupy ziemniaczanej: sporo zabielonej wody, ale i kawałki pożywnych kartofli a nawet mięsa ;-))

    bardzo mi się podoba porównanie literatury do snu i biblioteki do sennika. a piszący balansuje gdzieś na styku tych światów...piękne :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Mam podobne do Twoich odczucia dotyczące jego prozy. Często są to rzeczy wyśmienite, inteligentne,śmieszne i piękne. Ale czasami zadaję sobie pytanie: "O czym to (piiiii!) jest? A może po prostu ja za głupi jestem, że coś wydaje mi się czasem pisane tak na siłę, aby tylko snuć wywody, gadać. Lubię też jego sposób pisania, jego frazę.

    OdpowiedzUsuń
  3. a ja już po wysłaniu tego komentarza mocno się zadumałam nad tym, czy aby sobie za bardzo nie pozwalam, czy to, co napisałam, nie jest gołosłowiem. nawiasem mówiąc generalnie Pilcha lubię i cenię. jakoś przemawia do mnie ten jego bezpardonowy sposób widzenia ludzi, świata, wreszcie siebie... ale...? przekartkowałam jego opowiadania i jednak potwierdzę wcześniejszą opinię. bardzo możliwe, że te jego ,,niziny" to są sprawy warsztatowe, bo całe jego pisarstwo ma wyróżniający się, oryginalny styl i jego wizja świata jest bardzo spójna. no ale jest nierówny i już. zresztą mogą się za tym kryć bardzo przyziemne sprawy. może po prostu chwilami pisze na ilość, żeby wykorzystać maksymalnie swoje pięć minut?

    przy okazji zastanawiałam się, czy nie podchodzę snobistycznie do literatury, czy zbytnio nie wybrzydzam - to refleksja sprowokowana buszowaniem po blogach książkowych ostatnimi czasy. obawiam się, że jednak mam trochę przewrócone w głowie, ale to przez Cortazara! :)

    OdpowiedzUsuń